piątek, 8 stycznia 2016

Gdy wspominamy Pawła Wypycha

Dziś wreszcie obiecany tekst dla „Warszawskiej Gazety”. Oryginalnie miał się ukazać jeszcze w poniedziałek tutaj, no ale wyszło, jak wyszło. I dobrze. Zapraszam.


Jak wiemy, od już ponad miesiąca udzielam się na Twitterze i przyznaję, że jest to coś, co potrafi wciągnąć. Siedzę więc tam, co, wspomnieć należy, przychodzi mi z tą większą łatwością, że od czasu gdy Igor Janke ze swoim Instytutem Wolności postanowił pokazać, czym jest wolność w wersji turbo, moja aktywność w Salonie24 praktycznie wygasła, a toyah.pl i tak od zawsze był przeznaczony dla czytelników, a nie dla internautów, i pewnie owo zaangażowanie w Twittera stanowiłoby dla mnie powód do zmartwień, czy nawet do wstydu, gdyby nie fakt, że, tak jak to zresztą się dzieje na wszelkich scenach życia społecznego, i tu, jeśli się postaramy, możemy znaleźć coś nadzwyczaj cennego.
Oto, proszę sobie wyobrazić, że wczoraj, przy okazji jakiś kompletnie przypadkowych ruchów związanych z normalną twitterową zabawą, trafiłem na profil Małgorzaty Wypych, wdowy po zamordowanym w Smoleńsku ministrze w kancelarii, również zamordowanego w Smoleńsku, prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Pawła Wypychu. Wpadłem na ten profil i nagle doznałem olśnienia. Otóż nagle się okazuje, że przez te niemal już sześć lat od czasu, gdy w katastrofie w Smoleńsku zginęło 96 osób, zwyczajnie zapomnieliśmy o tym, kogo tam straciliśmy. Oczywiście, nie mam ani zamiaru, ani tym bardziej możliwości, by wyliczać tu te wszystkie nazwiska, które – ponieważ telewizja to medium, które potrafi nas autentycznie zniewolić – kiedyś znaliśmy tak znakomicie i tak na pamięć. Myślę, że wystarczy ów Paweł Wypych, człowiek, którego już między nami nie ma i to ze skutecznością wręcz przerażającą, natomiast jak najbardziej jest wdowa. I ona jest, i w dodatku pozostaje w pełnej determinacji, by nie dać nam spokoju.
W czym rzecz? Otóż profil Małgorzaty Wypych, wdowy po zmarłym sześć lat temu w Smoleńsku Pawle Wypychu, jest opisany w następujących słowach: „Mama. Adwokat. Społecznik. Żona Pawła....zawsze”.
Mama. Żona Pawła. Zawsze.
Otóż ja to zobaczyłem i nagle zrozumiałem, że dopóki ta sprawa nie zostanie ostatecznie wyjaśniona, my nie mamy o czym rozmawiać. Owszem, będziemy tu sobie gadać, popisywać się swoją inteligencją i dowcipem, natomiast to co tak naprawdę ważne, pozostanie wciąż naszym niewypełnionym obowiązkiem.
Gapię się w ów twitterowy profil Małgorzaty Wypych i przypominam sobie nagle twarz Pawła Wypycha, ministra w kancelarii zamordowanego w Smoleńsku prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nagle widzę go, jak on pięknie błyszczał w tych wszystkich mediach i jak my, którzy oglądaliśmy te występy, kiwaliśmy głowami i mówiliśmy: „No tak, ten Kaczyński to wiadomo, ale ten tu, owszem, nie wygląda na pisowca. Jak mu jest? Wypych? No tak. Wciąż mi się myli z tym drugim”.
Dziś już oni wszyscy nie żyją. Z jednej strony natomiast pozostaje pani Małgorzata Wypych na Twitterze, ze swoim zapewnieniem, że „zawsze”. A z drugiej my.
Niech Dobry Bóg nas wszystkich broni, byśmy nie umarli zanim nie załatwimy tej jednej sprawy.

Przypominam, że moje książki dostępne są w księgarni pod adresem www.coryllus.pl.

czwartek, 7 stycznia 2016

Zielony Baran, czyli czy ktoś się może sfajdał?

Jak wszyscy już wiemy, wczoraj w Niedzicy w pensjonacie o nazwie „Zielona Owieczka”, doszło do niezapowiedzianego i kompletnie niespodziewanego spotkania Jarosława Kaczyńskiego z premierem Węgier Viktorem Orbanem. Ponieważ było to spotkanie prywatne, nie wiemy o nim absolutnie nic, poza tym, że zaczęło się rano, panowie zjedli na przywitanie śniadanie, po paru godzinach obiad w postaci żurku i pstrąga, a po 6 godzinach się pożegnali i wrócili do innych zajęć, Orban do przygotowania następnego spotkania, tym razem z premierem Cameronem. Jak donoszą media, podobno był jeszcze plan, żeby pójść na zamek i rzucić stamtąd okiem na Pieniny, ale to już sobie darowano.
Jak już wspomniałem, o spotkaniu nie wiemy nic. Nie wiemy więc zatem, po co oni się spotkali, o czym rozmawiali, co się przez ten czas wydarzyło, natomiast możemy oczywiście próbować się w tym jakoś rozeznać i jakieś propozycje składać. Gdy chodzi o mnie na przykład, ja już wczoraj w komentarzu na Twitterze zaproponowałem, że może poszło o to, że Kaczyński poprosił Orbana o spotkanie, by ten mu opowiedział, jak się należy zachować w sytuacji, gdy nagle się okazuje, że cały dosłownie świat jest przeciwko nam, a w dodatku strzały przesłoniły niebo. Czy jednak tak było, tego oczywiście nie wiem. Fakt pozostaje niewzruszony: premier Węgier spotkał się z Jarosławem Kaczyńskim, panowie rozmawiali przez sześć godzin, nikt nic nie wie i nikt nic nie chce powiedzieć… tyle że jeśli któregoś dnia dochodzi do czegoś takiego, to każdy normalnie myślący człowiek wie, że żartów być nie może. Moim zdaniem, to do czego doszło wczoraj w Niedzicy, niezależnie od tego, czy kiedykolwiek się dowiemy, o czym tam rozmawiano i po co to w ogóle było, ma wymiar ściśle historyczny. Ja wiem, że to porównanie jest z pewnego punktu widzenia mocno niezręczne, ale mówię o czymś, co można tylko porównać do spotkania Donalda Tuska z Putinem na sopockim molo przed sześcioma laty.
Na to co się stało, nasze media zareagowały oczywiście w charakterystycznym dla siebie stylu, a więc, z jednej strony, całkowitym niezrozumieniem skali i powagi wydarzenia, a z drugiej rechotem. Mam jednak wrażenie, że tym razem, o ile owo niezrozumienie nie jest niczym nowym i zaskakującym, to rechot robi wrażenie dość szczególne, zwłaszcza gdy dochodzi z miejsc, gdzie już wszyscy są mocno po wyroku. Weźmy takiego byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza, który wystąpił wczoraj w telewizji TVN i ogłosił, że Kaczyńskiemu to już chyba tylko pozostaje Orban, bo na przykłada taka „kanclerz Merkel nigdy by się z nim nie chciała spotykać w jakimś ‘Zielonym Baranie’”. Wyskoczył Marcinkiewicz z owym „zielonym baranem”, a prowadząca rozmowę Jolanta Pieńkowska dostała na to autentycznego ataku śmiechu.
Tymczasem rzecz polega na tym, że jeśli dochodzi do spotkania między prezesem Prawa i Sprawiedliwości a premierem Węgier, spotkanie trwa sześć godzin i nikt – dosłownie nikt – na jego temat nie wie nic, to znaczy, że ci, którzy by chcieli cokolwiek tu wiedzieć, a wiedzieć nie będą, nie mają naprawdę żadnego powodu, by rechotać. Jeśli już, to raczej powinni się bać. No a rechoczą. I to może świadczyć o dwóch rzeczach: oni są albo tak głupi, że zatracili instynkt samozachowawczy, albo ze strachu oszaleli. Oba rozwiązania przyjmuję z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Oczywiście wszystkie moje książki są na swoim miejscu, a więc w księgarni u Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl. Polecam gorąco.

wtorek, 5 stycznia 2016

W tym kraju, czyli o nieposkromionej potrzebie przynależności

Wczoraj na Twitterze znana nam skądinąd Aleksandra Jakubowska, reagując na „ćwierknięcie”, również znanej nam skądinąd Dominiki Wielowieyskiej, w której ta użyła znanego nam skądinąd zwrotu „ten kraj” w stosunku do naszego kraju, czyli Polski, napisała co następuje: „’Nasz kraj’ dalej przez usta nie przechodzi?
I to moim zdaniem jest wydarzenie, choć wcale nie o takim wymiarze, jakby się mogło wydawać. Od pewnego czasu bowiem zauważam, że jeśli oczekujemy, że w dzisiejszej przestrzeni medialnej pojawi się głos, może nawet nie rozsądku, ale niosący podstawowy sens, to powinniśmy się skoncentrować na wypowiedziach takich byłych gwiazd politycznej sceny, jak Leszek Miller, Włodzimierz Czarzasty, czy właśnie Jakubowska. To stamtąd dziś – odkładając oczywiście na bok ową podstawową smugę ideologiczną i historyczne zaszłości – można oczekiwać refleksji głębszych i zwyczajnie bardziej interesujących. To nie kto inny też, jak Leszek Miller, ledwo co wczoraj w telewizji TVN24 powiedział, że całe to gadanie o „pisowskim zamachu stanu” to absurd, bo nie można zrobić zamachu stanu przeciwko opozycji. I to tyle na ten temat.
Dziś jednak chciałbym się skupić na wspomnianym „tym kraju” i zwrócić uwagę na pewien fakt lingwistyczny, którego, mam wrażenie, wielu z nas sobie najzwyczajniej nie uświadamia. Otóż nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że ów epitet – bo, owszem, dziś już mamy do czynienia z epitetem – powstał w wyniku bardzo ciężkiego językowego nieporozumienia, które z kolei jest konsekwencją okropnego wręcz nawyku przenoszenia do języka polskiego zwrotów bezpośrednio skopiowanych z języka angielskiego. Takich choćby, jak owo nieszczęsne „dokładnie”, „dzieciaki”, „witam”, czy „dzięki bardzo”.
O co chodzi z wspomnianym „tym krajem”? Otóż proszę zwrócić uwagę, że kiedy taki prezydent Obama wygłasza przemówienie dotyczące spraw lokalnych, zwrotu „this country” używa nieustannie. On, ile razy mówi o Ameryce, używa zamiennie dwóch form: „America” lub „this country” właśnie. On nigdy nie mówi „our country”, ani „the country”, ani tym bardziej „country”. Obama, mówiąc o swoim ukochanym kraju używa formy „this country”, wcale nie po to, by się od Ameryki zdystansować, ale dlatego, że zaimek wskazujący „this” oznacza w języku angielskim coś zdecydowanie innego od polskiego „ten” z tego prostego powodu, że oni mają zarówno zaimki wskazujące, jak i przedimki, a my nie. Kiedy więc Brytyjczyk, Amerykanin, czy Australijczyk, chce powiedzieć, że w kraju wszystko jest na swoim miejscu, nie powie „in the country”, ani nawet „in our country”, lecz „in this country”, i ta forma nie ma nic wspólnego z owym okropnym „tym krajem”, który nas tak irytuje w naszej debacie.
No ale mamy to co mamy i z każdej strony słyszymy, jak ta najbardziej „inteligentna” część społeczeństwa, patrzy na Polskę i z pogardą określa ją epitetem „ten kraj”. W tej sytuacji, jako doświadczony i kompetentny anglista, pragnę wszystkich czytelników poinformować, że ci durnie nawet na tak niskim poziomie nie byli w stanie wymyślić nic oryginalnego. Nawet tu nie udało im się wyjść z czymś nośnym, a jednocześnie swoim. To co z siebie wypluli to zaledwie prosty błąd, gdzie zamiast mówić o „Polsce”, albo „naszym kraju”, postanowili korzystać z angielskiego „this country”, bo to im dało poczucie przynależności.
To już znacznie lepiej byłoby, gdyby się trzymali nowego, lansowanego przez radio RMF zwyczaju, by podając godzinę, zamiast „za dziesięć druga”, używać tak jak dotychczas formy „dziesięć do drugiej”.

Więcej na temat języka angielskiego i przeróżnych związanym z nim pułapek można znaleźć w mojej książce o angielskim listonoszu. Do kupienia tu: http://coryllus.pl/?wpsc-product=kto-sie-boi-angielskiego-listonosza-2



poniedziałek, 4 stycznia 2016

Romaszewski - repryza

Miałem już gotowy świeży zupełnie tekst na dzisiaj, jednak nagle sobie uświadomiłem, że przedwczoraj minęła 76 rocznica urodzin Zbigniewa Romaszewskiego, więc uznałem, że warto by było go tu wspomnieć, tamten natomiast tekst wyślę Piotrowi Bachurskiemu do „Warszawskiej Gazety” i go i tak tu opublikuję za parę dni. Wspominajmy więc dziś Romaszewskiego z czasów, gdy jeszcze był z nami.
Zanim na dobre zacznę pisać te refleksje, muszę przyznać się do tego, że do osoby Zbigniewa Romaszewskiego, ich głównego bohatera, mam stosunek wręcz bałwochwalczy. Jest tak, że słyszę nazwisko Romaszewski i raptownie maleję. Widzę Romaszewskiego w telewizji i odkładam na bok wszystko co akurat mam pod ręką. Słyszę jak Romaszewski mówi – zamieniam się w słuch. Kompleks ten – bo z całą pewnością ma to wymiar kompleksu – towarzyszy mi jeszcze od lat 70-tych, a więc od czasu, gdy o istnieniu i o działalności Romaszewskiego dowiedziałem się po raz pierwszy. Dowiedziałem się o nim, zobaczyłem go, usłyszałem jak i co mówi, i uznałem, że Romaszewski to jest ktoś, kto gdy wchodzi, wszyscy powinni się zamknąć i wstać.
I wcale nie mam na myśli tego, że Romaszewski jest dla mnie jednym z bohaterów polskiej walki o prawdę i wolność, i że na tej liście zajmuje pierwsze miejsce. Kandydatów do tego miejsca wcale nie jest tak mało. Uważam na przykład, że i Antoni Macierewicz i Anna Walentynowicz i Andrzej Gwiazda, nie mówiąc już o Jarosławie Kaczyńskim i tych wielu, dziś kompletnie zapomnianych, ludziach, są dla tej walki zasłużeni w nie mniejszym stopniu niż on, a jeśli ktoś chce, niech będzie, że i w większym. Rzecz w tym, że żaden z nich nigdy nie budził we mnie tak wielkiego, wręcz irracjonalnego, szacunku. Zanim została wbita w tamto smoleńskie błoto, miałem szczęście i zaszczyt poznać Annę Walentynowicz. Miałem szczęście i zaszczyt mieć zapisany w swoim telefonie jej numer telefonu i z tego numeru z odpowiednio skromną częstotliwością korzystać. Miałem też szczęście i zaszczyt zachowywać świadomość, że kiedy do niej dzwonię, ona wie, kto dzwoni. Jednak, rozmawiając z nią, ani nie czułem tremy, ani nie zasychało mi w gardle, ani też nie miałem świadomości, że dzieje się w moim życiu coś rewolucyjnego. Ja w ogóle traktuję ludzi w sposób dość demokratyczny. Wszystkich. Wydaje mi się, że nawet gdyby mi się zdarzyło kiedyś wpaść w ten typ towarzyskiej bliskości z Jarosławem Kaczyńskim, też bym umiał zachować podstawowy spokój. Jak idzie o Romaszewskiego – sytuacja wygląda zupełnie inaczej. I to właśnie mam w głowie, kiedy mówię, że moje myśli na jego temat mają wymiar kompleksu.
Zbigniew Romaszewski był senatorem RP od 1989 roku bez przerwy. To że on jest senatorem, z mojego punktu widzenia, było czymś tak naturalnym, że aż trywialnym. Powiem więcej. Przy wszystkim moich zastrzeżeniach do tego, czym w dzisiejszej Polsce jest Senat i przy świadomości, czym on jest w istocie, ja zawsze miałem poczucie, że nawet gdyby on miał istnieć tylko ze względu na Romaszewskiego, byłby to powód jak najbardziej wystarczający. A gdyby Polska miała to szczęście, by takich senatorów jak Romaszewski mieć więcej, to taki Senat byłby tej Polski dumą i chwałą. I podkreślam to raz jeszcze. Nie chodzi mi tu o to, że senatorowanie Zbigniewa Romaszewskiego miało jakiś walor konkretny, że on, jako senator, dokonał czegoś epokowego. Ani ta epoka ani nawet on sam, ze swoimi możliwościami i swoją historią, nie stworzyły tu większych szans. Cały czas chodzi mi wyłącznie o ów wymiar symboliczny. O Romaszewskiego jako człowieka, który gdy wchodzi do pokoju, wszyscy milkną i wstają z miejsc.
Właśnie patrząc na Romaszewskiego z tej perspektywy, uważam wydarzenie sprzed czterech już lat, kiedy to Platforma Obywatelska, z szatańską wręcz beztroską, nie zgodziła się, by Zbigniew Romaszewski został nawet nie marszałkiem, ale choćby wicemarszałkiem Senatu, za znak czasów i to znak wyjątkowo paskudny. Najpierw moment odrzucenia jego kandydatury, a następnie te wszystkie dyskusje i targi, gdzie z jednej strony mieliśmy owo niezwykłe zdziwienie, że mogło dojść do czegoś tak niepojętego, a z drugiej tę zimną racjonalizację, że niby o co chodzi? Jest demokracja, czy jej nie ma? A w tym wszystkim, sama osoba Romaszewskiego, któremu tak niezręcznie było się choćby odezwać i to co się stało skomentować.
Zbigniew Romaszewski właśnie przestał być senatorem. Jak tyle razy wcześniej, wystartował w wyborach i tym razem przegrał. Niektórzy mówią, że nie ma się czym przejmować, bo on dostał naprawdę bardzo dużo głosów i jego społeczna i historyczna pozycja pozostaje niezachwiana. Podobnie jak jego zasługi dla Polski. Mówią niektórzy, że to co się stało, to w gruncie rzeczy wypadek spowodowany nieudanym eksperymentem pod nazwą JOW. Poza tym, w końcu Romaszewski nie przegrał z byle kim, ale z samym Markiem Borowskim – człowiekiem, który dla wielu jest w ten sam sposób bohaterem i autorytetem, jak Romaszewski dla mnie. No właśnie. To właśnie mnie dziś tak bardzo dręczy. Że przyszły czasy – czasy, które miały swój początek cztery lata temu, kiedy to zdominowany przez Platformę Obywatelską Senat odrzucił kandydaturę Romaszewskiego – gdy bohaterstwo stało się częścią popularnej kultury, a ludzka wielkość kwestią demokratycznego gustu.
Pojawiają się głosy, że Zbigniew Romaszewski nie został senatorem przez swoje zaangażowanie w obronie stadionowego bandyty, niejakiego „Starucha”. Że Romaszewski stracił swoją szansę i nie został wybrany senatorem niejako na własne życzenie, gdy, nie rozumiejąc logiki kampanii wyborczej i potęgi tak zwanego wizerunku, uznał, że wszystko dobrze, ale najlepiej jest jednak pozostać wiernym sobie. Obejrzałem sobie w Internecie rozmowę, jaką na parę dni przed wyborami, przeprowadziła z nim dla Radia Zet Monika Olejnik, i która to rozmowa jest dziś powszechnie traktowana, jako gwóźdź do jego senatorskiej trumny. Przez niemal całą rozmowę, Monika Olejnik próbuje z Romaszewskiego wydusić przyznanie, że „Staruch” to bandzior, bo jakże tak można uderzyć w twarz innego człowieka? Czy pan, panie senatorze, by chciał, żeby ktoś pana uderzył w twarz? Czy pan, panie senatorze, uważa, że to w porządku jest kopnąć kobietę w kręgosłup? W kręgosłup!!!
Słucham tych słów i przyznam szczerze, że już nawet nie interesuje mnie, co ma do powiedzenia na ten temat, jeszcze wciąż wtedy senator, Zbigniew Romaszewski, bo najważniejsze jest dla mnie przyglądanie się tym dwóm twarzom – twarzy Moniki Olejnik, która przez te wszystkie lata jest już tak wyćwiczona, że nie sposób zgadnąć, czy ona wie, czy nie wie, że kłamie, i twarzy Romaszewskiego, i jego oczom, które wyrażają już tylko najbardziej dramatyczne zdziwienie, że oto może istnieć aż taka plazma. Ale też nie słucham tego, co mówi Zbigniew Romaszewski, bo miałem okazję wielokrotnie wcześniej bardzo skutecznie zapoznać się jego w tej sprawie wyjaśnieniami, i wiem, że on zaangażował się w obronę „Starucha” na tej samej dokładnie zasadzie, na jakiej przed niemal już czterdziestu laty angażował się w obronę innych bandziorów – bandziorów z Radomia i Ursusa. Bandziorów. Nie robotników, a właśnie bandziorów. A prawdziwy dziś problem polega na tym, że kiedy Romaszewski tłumaczy tę kwestię najlepiej jak potrafi, wielokrotnie, do znudzenia, to z drugiej strony wciąż pada to samo pytanie: „Ale czy pan uważa, że to w porządku uderzyć kogoś w twarz?”
Pamiętam wywiad, jaki ze Zbigniewem Romaszewskim, przy aktywnym uczestnictwie ministra Kwiatkowskiego, przeprowadził Bogdan Rymanowski. Romaszewski, coraz bardziej zniecierpliwiony, powtarzał wciąż, że on w latach 70-tych również bronił bandytów, ludzi, którzy niemal bez wyjątku mieli kryminalną przeszłość i wieloletnie wyroki, i że to własnie na tamtej obronie zbudował swoją dzisiejsza pozycję. A na to Kwiatkowski łapał się za głowę, że jak to w ogóle można porównywać „Starucha” do dzielnych robotników.
Przyznaję, że raz w życiu miałem do Zbigniewa Romaszewskiego pretensje. Za to, że zaangażował się w obronę Krzysztofa Piesiewicza. Bronił on go wtedy, wbrew faktom, wbrew dowodom, wbrew usprawiedliwionemu społecznemu oburzeniu, wbrew najbardziej podstawowemu moralnemu instynktowi. I oto dziś widzę Zbigniewa Romaszewskiego, jako człowieka, którego ja szanuję właśnie za to – również za to – że wtedy zdecydował się stanąć obok Piesiewicza. Bo na tanią publicystykę może sobie pozwalać choćby ktoś taki jak ja. Co tam ja? Niemal każdy z nas. Szczerze powiedziawszy, czasy są takie, że na tanią publicystykę pozwolić sobie może każdy. Nawet prezydent. Nawet premier rządu. I oczywiście, nic by nikomu nie zaszkodziło, gdyby i Zbigniew Romaszewski rozejrzał się wokół siebie, przyjął do wiadomości fakt, że pewna epoka się dawno skończyła i że wreszcie można sobie pozwolić na wesoły uśmiech. I uśmiechnąłby się, i zrzucił z siebie to napięcie, i rozsiadł się wygodnie w fotelu. A na jego twarzy, zamiast tej, dziś już tak bardzo nie do zniesienia, zawziętości, pojawiłyby się spokój i życzliwość. I zamiast się niepotrzebnie denerwować, opowiedziałby nam Zbigniew Romaszewski, jak to fajnie było być kiedyś w „Solidarności”. I jestem pewien, że wtedy wszyscy ci, którzy zobaczyli nagle bohatera w Marku Borowskim, poszliby po rozum do głowy i zrozumieli, że nie warto robić z siebie idioty. Bo życie potrafi wybaczyć wiele, ale jest pewien rodzaj wstydu, który nie opuści człowieka do śmierci.
A zatem, Zbigniew Romaszewski nie jest już senatorem. Wreszcie, po tych wszystkich latach, nadszedł czas, kiedy on tym senatorem być przestał. Wczoraj widziałem w telewizji Marka Jurka. Marek Jurek też już nie jest bohaterem naszej zbiorowej wyobraźni, ale, jak widać, System uznał, że jest tam jeszcze wiele do wyciśnięcia. Obawiam się, że Zbigniewa Romaszewskiego prędko nie zobaczymy. Domyślam się oczywiście – wręcz jestem pewien – że on dalej, kiedy tylko „usłyszy głos prześladowanych i bitych”, znajdzie czas, by znaleźć się na miejscu i robić to, co robił zawsze. I znów pojawia się obawa. Obawa, że tym razem ani nikt już go nie będzie chciał słuchać, ani też nikt już nigdy nie poprosi go, by się wytłumaczył ze swoich horrendalnych zachowań przed okiem kamery. Świat bowiem nie potrzebuje ludzi o zawziętych i pomarszczonych wiekiem twarzach i ich nauk.

Przypominam wszystkim, że moje książki są do nabycia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Wystarczy kliknąć w którąkolwiek z okładek tuż obok.

niedziela, 3 stycznia 2016

Psikus w kolorze krwi - repryza

Ponieważ wczoraj i przedwczoraj pojawiło się dość dużo głosów wzywających mnie do pokazania, w jaki to sposób prezydent Lech Kaczyński został zamordowany, a nie padł, jak powszechnie wiadomo, ofiarą złych warunków atmosferycznych oraz nonszalancji pilotów, chciałbym przypomnieć tekst ze stycznia 2011, który zamieściłem najpierw w „Warszawskiej Gazecie”, a następnie na swoim blogu. Mam nadzieję, że będzie to też z korzyścią dla tych czytelników, którzy odkryli ten blog w ostatnich tygodniach, a których, z tego co widzę, jest bardzo dużo.


Jak może uważni czytelnicy tych, ukazujących się to tu to tam, refleksji zauważyli, ile razy wspominam o katastrofie smoleńskiej, używam określenia „zbrodnia”, lub wręcz „morderstwo”. Robię to w sposób świadomy i metodyczny. Jeśli przy jakiejkolwiek okazji zastępuję którekolwiek z tych określeń słowem „nieszczęście”, lub „katastrofa”, lub jakimś innym, adekwatnym do sytuacji, robię to wyłącznie ze względów literackich. To co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia minionego roku, z mojego punktu widzenia pozostaje przede wszystkim zabójstwem i zbrodnią. Niezmiennie, od niedługo już roku.
Używając tego a nie innego języka, zdaję sobie też świetnie sprawę, że u części z czytelników zarówno mojego bloga, jak i tekstów publikowanych tutaj, takie zachowanie będzie budziło co najmniej zniecierpliwienie. Wydaje mi się bowiem, że doskonale orientuję się w świadomości – a co może ważniejsze, w stanie sumień – osób, które niemal od pierwszego dnia po tamtej katastrofie nie marzą już o niczym innym, jak tylko o tym, by wreszcie zmienić temat i dać im święty sposób. Mimo to, jak widać, nie przestaję powtarzać niemal jak zaklęcia tych dwóch słów – „morderstwo” i „zbrodnia”, i proszę mi uwierzyć, że mam ku temu swoje bardzo mocne powody. I nie widzę takiej możliwości, żebym przestał to robić, o ile albo te powody nie ustąpią, albo ktoś mi wreszcie nie każe się zamknąć.
Jakie zatem są to powody, dla których, zdaniem z całą pewnością wielu, staję się powoli wręcz nudny? Pierwszy jest, przyznaję, dość perfidny. Otóż mam bardzo głęboką wiarę w to, że w końcu pojawi się ta jedna osoba – choćby jedna – która wreszcie nie wytrzyma i krzyknie: „No i dobrze! Niech wam będzie. Zabiliśmy skurwysyna.” Czemu mi tak na tym zależy? Przyczyna jest prosta. Ja wiem, że oni Prezydenta zabili, i bardzo chcę, żeby to wreszcie przyznali. A zatem, jak widzimy, nie chodzi o nic innego, jak o zwykłe, niemal starożytne już pragnienie, by zanim się przejdzie do dalszej części… no, czegokolwiek, zadbać o czystość spraw niezałatwionych i pozamykać wszystkie drzwi. To jest sytuacja trochę taka, jaką znamy z Ojca Chrzestnego, kiedy to Michael Corleone, zanim wyprawi swojego nieszczęsnego szwagra w jego ostatnią podróż, musi usłyszeć to jedno zdanie: „Tak, zrobiłem to”.
Drugi powód jest już bardziej poważny. Chodzi mianowicie o to, że ja wiem, że Prezydent, a z nim wszyscy inni, zginęli nie wbrew woli złych ludzi, ale właśnie, jak najbardziej, zgodnie z ich – nawet jeśli nie wolą – to bardzo intensywnie i wielokrotnie wyrażanym życzeniem. Ja wiem, że nawet jeśli to był wypadek, to wypadek wręcz wymodlony. A więc wiem, że to do czego doszło tamtej kwietniowej soboty, to był straszny, niewybaczalny występek dokonany przez ludzi złych, podłych i głupich. A więc zbrodnia. A skoro to wiem, to nie widzę najmniejszego powodu, żeby dla głupiej elegancji, zaciskać zęby tam gdzie ich zaciskanie jest nikomu po nic. Nawet im.
A więc wiem, że Prezydent, Jego Małżonka, ale też Sebastian Karpiniuk i Przemysław Gosiewski zostali zamordowani mniej lub bardziej celowo. W jaki sposób? Tego niestety wciąż nie umiem powiedzieć ani ja, ani wielu z nas. No bo skąd? No bo jak? Oczywiście są tacy, którzy wykorzystują całą swoją wiedzę i zaangażowanie, żeby znaleźć odpowiednio sensowne wyjaśnienie tej zagadki, ale wszystko co mogę tu zrobić, to przyjmować te propozycje z większym lub mniejszym zaufaniem. Znam bardzo dużo relacji, robiących na mnie wrażenie bardzo eksperckich, z których wynika, że żadna z oficjalnie przedstawianych nam wersji nie ma najmniejszego sensu. I mówię tu o analizach na wszelkich możliwych poziomach obejmujących zarówno to co się wydarzyło tamtego wiosennego poranka, jak i wszystko to, co się działo wcześniej, w miesiącach poprzedzających. A więc wiem, że tak wielki samolot jak Tupolew każdą brzozę, o którą by niefortunnie zawadził, zamiast tracić skrzydło, ściąłby jak zapałkę. Wiem że gdyby jakiś cudem to ta brzoza urwałaby mu skrzydło, to uderzając w ziemię, ludzie znajdujący się w środku nie zostaliby tak strasznie zmasakrowani. Wiem też, że żołnierze pilotujący samolot nie byli głupcami, którzy z niezrozumiałego kompletnie powodu uznali nagle, że wylądują tam gdzie trzeba, nie mając kompletnie pojęcia, gdzie się znajdują i dokąd lecą, o ile ktoś im w tym ich szaleństwie skutecznie nie pomógł. Poza tym wreszcie, ci, którzy za tym nieszczęściem stoją, nie milczą. Gadają dzień w dzień, i z tego ich gadania każdy kto ma otwarte uszy i rozum może usłyszeć też bardzo dużo. Naprawdę dużo.
Ale wiem też coś jeszcze. Na długo jeszcze zanim doszło do tego ostatecznego nieszczęścia, bardzo wiele osób – i to zarówno tych, którzy mają na wiele rzeczy wpływ, jak i tych, którzy ów wpływ bardzo mieć chcieli, ale musieli się zadowolić tym, że będą w tym wszystkim pełnić wyłącznie rolę kibiców – bardzo marzyło o tym, żeby dożyć dnia, gdy będzie leciał ten samolot, a później nagle zacznie spadać. Wiem też, że było zawsze bardzo wiele osób – i jest ich mnóstwo jak najbardziej i dziś, tyle że już z innym rodzajem uwagi – którzy, nawet jeśli nie posunęli się w swoich marzeniach aż tak daleko, żeby ujrzeć tę krew, to z wielką satysfakcją witali każdą możliwą porażkę w codziennym kalendarzu tego, kogo całym sercem nienawidzili. I tak się składa, że jeśli nawet to tylko ich pragnieniom i wysiłkom możemy zawdzięczać to, że samolot z Prezydentem spadł w to smoleńskie błoto, pozostawiając po sobie kupę złomu i przemielone ciała, to też nie mam najmniejszego powodu, żeby machnąć na to wszystko ręka i zacząć o tym nieszczęściu mówić „wypadek”.
Jak mówię, nie mam bladego pojęcia, jak doszło do katastrofy rządowego Tupolewa. Nie wiem, czy ktoś rozpylił tam tę mgłę, czy ktoś przeniósł złośliwie radiolatarnie, żeby zmylić pilotom drogę, czy rosyjscy kontrolerzy kazali naszym pilotom lądować, podczas gdy lądować nie wolno było pod żadnym pozorem, czy – jak twierdzą niektórzy – doszło do jakiegoś supernowoczesnego wybuchu, który ten samolot rozpruł w drobny mak. Wiem natomiast z całą pewnością, że nie mogło wydarzyć się tak, że ktoś kapitanowi Protasiukowi powiedział „Ląduj”, on zapytał „Gdzie?”, ten ktoś mu powiedział „Gdzie bądź”, a on na to wypowiedział te słynne słowa: „To ja wszystkim pokażę, jak lądują debeściaki”, rąbnął w to drzewo i rozpadł się na setki krwawych strzępów.
Ale wiem jeszcze coś. I żeby pokazać dokładnie, co wiem, spróbuję opowiedzieć pewną historię. Historię całkowicie zmyśloną, ale mam nadzieje, że się wszystkim spodoba. Otóż wyobraźmy sobie, że ja kogoś bardzo nie lubię. Co ciekawsze, mam wszelkie powody, żeby tego kogoś nie lubić. Jak to pięknie wyraził w niedawnej wypowiedzi dla Rzeczpospolitej Paweł Śpiewak, moja nienawiść do tego kogoś byłaby w pełni „uzasadniona”. Najchętniej w tej sytuacji bym mu oczywiście wlał, albo sprawił, żeby on się wyniósł z mojej okolicy, lub tak go nastraszył, żeby stał mi się posłuszny i przestał mnie nieustannie irytować. Jednak z jakiegoś powodu, ani jedno, ani drugie, ani też trzecie, nie leży w moich możliwościach. A zatem, jedyne co mi pozostaje, to – jak już powiedzieliśmy – w uzasadniony sposób go nienawidzić, i mu nieustannie dokuczać. Dokuczać tak, żeby on te moje dokuczliwości odczuł, i żeby przy każdej kolejnej okazji, odczuwając je, budził powszechny w okolicy śmiech.
I oto wyobraźmy sobie, że ten mój znajomy, któregoś dnia planuje urządzić u siebie w domu uroczystość z udziałem zaproszonych przyjaciół, do tej uroczystości się przygotowuje, bardzo jej wyczekuje i bardzo się na nią cieszy. A ja wtedy wymyślam sobie, że to będzie bardzo dobry psikus, jeśli ja mu na przykład wsadzę szpilkę w zamek do drzwi i kiedy on będzie wracał do domu z zakupów, nie będzie mógł wejść do domu, będzie stał pod domem jak głupi, z tymi wszystkimi flaszkami i co tam jeszcze sobie na tę uroczystość przygotował, po pewnym czasie zaczną schodzić się goście i będą tak wszyscy stali pod tymi drzwiami, wystrojeni do zabawy, której nie będzie, a on będzie się jak kretyn szarpał z tymi drzwiami, wściekał, i będzie taki w tej swojej bezradności żałosny i śmieszny. A ja będę stał w oknie i pokładał się ze śmiechu.
I wtedy, nagle, zupełnie niespodziewanie, kiedy on i jego kumple tak się będą bezradnie kręcić pod tą jego głupią furtką, obok będzie przejeżdżać jakaś ciężarówka, prowadzona niefortunnie przez pijanego kierowcę, wpadnie na tę całą grupę niedoszłych imprezowiczów i wszyscy w jednym momencie zginą…
Przepraszam teraz wszystkich bardzo, ale czy ja kogoś zabiłem? Czy ja może jestem winien zbrodni? Czy my w ogóle możemy mówić o zabójstwie? Czy to ja może się napiłem i wjechałem w kręcących się po jezdni ludzi?
Ja, jak mówię, nie mam pojęcia co się tam, w tamtej smoleńskiej mgle, wówczas stało. A ponieważ nie wiem, to dopuszczam wszystkie możliwości. Nawet i tę, że tak naprawdę nikt nie chciał, by się przydarzyło cokolwiek złego, a co dopiero aż tak paskudnego. Że chodziło wyłącznie o psikusa. I to nawet nie tak bardzo podłego, jak ten opisany w mojej historii, ale zwykłego, wesołego psikusa, urządzonego w dodatku w celu czysto politycznym i w bardzo dobrych intencjach – żeby skompromitować człowieka, który sobie na tę kompromitację jak najbardziej zasłużył i na nią skutecznie zapracował. Dla dobra Polski i Polaków. Biorę zupełnie szczerze pod uwagę taką możliwość, że to nieznośne i nieustanne wysuwanie się Lecha Kaczyńskiego przed szereg, to jego przekonanie o swojej ważności, to ciągłe gadanie: „Jestem prezydentem, jestem prezydentem, jestem prezydentem”, stawały się już dla niektórych tak bardzo nie do wytrzymania, że ludzie, którzy naprawdę nie mieli wielkiego pola manewru, w swojej łagodności i wesołym usposobieniu jedyne co mogli zrobić, to temu bucowi pokazać, jaki jest śmieszny i żałosny w tym swoim nadęciu. I wymyślili sobie, jak to będzie fajnie i wesoło, kiedy on z tymi wszystkimi ludźmi przyleci nad ten Smoleńsk, gdzie nikt poważny go ani nie czeka, ani nie potrzebuje, zobaczy tę mgłę i będzie musiał wracać do domu jak niepyszny. I wszyscy będziemy się śmiać i za nim wołać, że taka wyprawa, jaki prezydent, a taki prezydent, jakie to całe jego towarzystwo. Tchórz i ofiara losu i głupi kartofel. I będzie dobrze.
I nagle, kiedy wszystko się tak elegancko rozwijało, ktoś coś spieprzył… i stało się, jak się stało.
I co? Czy ja mam znów słuchać tych ciągłych pretensji, że mam przestać gadać o zbrodni, o morderstwie, o złych ludziach? Mogę słuchać. Zwłaszcza że wiem świetnie, co za nimi stoi. Z jednej strony mianowicie zwykły strach i poczucie kompletnego osaczenia, a z drugiej bardzo nieczyste sumienia. I ten straszny, niewymowny wysiłek, żeby przestać słyszeć te głosy. Żeby już one się wreszcie uciszyły. Żeby przestały szeptać i budzić ludzi po nocach. Mogę słuchać. Jednak jeśli ktoś się spodziewa, że przestanę się pieklić, to może na mnie już nie liczyć.

Książki niezmiennie są do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Polecam szczerze.

sobota, 2 stycznia 2016

Zanim Kamil Dąbrowa zacznie na Krakowskim Przedmieściu stawiać Krzyż

Nowy rok, jak wie już to pewnie większość z nas, rozpoczął się od wielkiego sprzątania, czego najbardziej poruszającą oznaką stał się protest zorganizowany przez ustępujące władze I Programu Polskiego Radia, a polegający na regularnym i naprzemiennym graniu Mazurka Dąbrowskiego oraz Ody do Radości. Ja oczywiście nie wiem, czy ludzie zatrudnieni wciąż jeszcze w Polskim Radio mają wpięte w klapy swoich marynarek i bluzeczek oporniki, ani też, czy kiedy o każdej równej godzinie rozlega się ów polski, czy europejski hymn, oni klękają, stają w pozycji na baczność, czy może otwierają kolejną flaszkę, natomiast przyznaję, że i tak jestem pod wrażeniem. Tego bowiem poziomu skretynienia nawet ja nie byłem w stanie przewidzieć. Jest bowiem tak, że dylemat, jaki pojawia się za każdym razem, gdy stajemy wobec ludzkich zachowań, na które nie byliśmy przygotowani, a który sprowadza się do prostego pytania: „Czy on wie, że kłamie”, przeze mnie zawsze był rozstrzygany pozytywnie: Tak, on wie, że kłamie, jednak pewne nieznane nam interesy stawiają jednego z drugim w sytuacji bez wyjścia, no i mamy to co mamy. Tym razem, po raz pierwszy w życiu staję wobec sytuacji dla mnie całkiem nowej. Otóż oni są już po drugiej stronie i nie wiedzą już nic. Kiedy dyrektor radiowej Jedynki wydaje polecenie, by każde wiadomości były nadawane z opóźnieniem poprzedzonym polskim Hymnem Narodowym lub Odą do Radości, jest całkowicie szczery. Po raz pierwszy w życiu jest szczery. Szczery do tego stopnia, że jeśli jutro rano dowiemy się, że on w proteście przeciwko piso-bloszewicko-faszystowskiej juncie Jarosława Kaczyńskiego podpali się na ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie, ja osobiście się nie zdziwię.
Rzecz polega bowiem na tym, że zarówno dyr. Dąbrowa, jak i wielu innych przedstawicieli odchodzącego reżimu, będąc świadkiem nie tyle samych zmian, ale determinacji, z jaką one są wprowadzane, oraz ich nieuchronności, najzwyczajniej w świecie zwariowali. Po prostu – zwariowali. Ja naprawdę bardzo się staram, by znaleźć tam choćby cień wyrachowania, ale bez efektu. Dąbrowa puszcza tę Odę do Radości, a ja wręcz czuję, jak go ten obłęd pożera od środka. No a przecież to nie jest tylko on. Wczoraj na Twitterze znana wszystkim dziennikarka telewizyjna Katarzyna Kolenda-Zaleska poinformowała, że jej koleżanka, od czterech lat szefowa stacji TVP Kultura, Katarzyna Janowska opublikowała pożegnalną notę, którą ozdobiła zdjęciem jakiejś, o ile dobrze widzę, kaplicy z wywieszonym w środku transparentem, z napisem „Nie lękajcie się”. Sprawdziłem tę Janowską i okazuje się, że ona w roku 2011 na stanowisku dyrektora stacji zastąpiła poetę Krzysztofa Koehlera i od tego czasu funkcjonowała, jako p.o. dyrektora. Ja nie wiem, czemu władze telewizji nie chciały Janowskiej zrobić pełnym dyrektorem, ale faktem jest, że one w rzeczy samej trzymały ją przez cztery lata zaledwie jako p.o., i ja sobie nie przypominam, żeby Koehler, choć mu pewnie też nie było lekko, kiedy mu odbierali tę fuchę, wywieszał transparent z napisem „Nie lękajcie się”, no i wiem też, że każdy normalny człowiek, pomijając może papieża, wie, że jego zawodowa kariera nie ma charakteru objawionego. Tymczasem Katarzyna Kolenda-Zaleska uznała, że gdy rzecz dotyczy jej koleżanki Janowskiej, to tak właśnie jest. Sama jest bezpieczna, bo raz że pracuje w prywatnej firmie, a dwa że ma tam dobry towarzyski układ, ale koleżanki z publicznego radia będzie bronić ząbkami i pazurkami, a kto wie nawet, czy jako osoba religijna, nie zacznie wołać: „Niech zstąpi Duch Twój!”
I znów, ktoś powie, że Kolenda z Janowską są w zmowie i odstawiają ten cyrk w ramach akcji politycznej, która ma powstrzymać atak Prawa i Sprawiedliwości; że te transparenty i cała ta gadka o tym, jak to teraz, kiedy dyrektorem TVP Kultura zostanie jakiś pisowiec, nasze wspólne, ukochane dziecko umrze śmiercią gwałtowną, to zwykła propaganda. Otóż jednak chyba nie. Nie tym razem. Moim zdaniem, to wszystko w tej chwili jest już wyświetlane jak najbardziej na serio. Dziś, to z czym mamy do czynienia, to czysty i autentyczny obłęd. Janowska zobaczyła w telewizji, jak marszałek Kuchciński tym swoim okropnym głosem mówi: „Kto z pań i panów posłów…” i, podobnie jak wcześniej Kamil Dąbrowa postradała zmysły.
Dziś sobota, jutro niedziela, a od poniedziałku mam nadzieję oni zostaną zasypani taką ilością nowych wiadomości, że się spod nich już do końca świata nie wygrzebią. Powiem szczerze, że ich widok, jak się snują po mieście bez pracy i bez nadziei na jakąkolwiek przyszłość, wystarczy mi w pełni. Gdy chodzi o mnie, można ich już nawet nie wsadzać.

Książki są tak jak dotychczas do nabycia w księgarni na stornie www.coryllus.pl. Gorąco zachęcam.

piątek, 1 stycznia 2016

Nowy Rok, czyli zdejmiemy im z głów te płaszcze

Niniejszy felieton ukazał się wczoraj w „Warszawskiej Gazecie” i przyznaję, że stanowi kompilację noworocznych refleksji z czymś, co już tu zamieściłem nieco wcześniej. Ponieważ jednak mamy ów nowy rok i warto coś na tę okoliczność powiedzieć, proponuję właśnie to. Uważam, że będzie dobrze.


Kiedy piszę ten felieton, w telewizji, u Moniki Olejnik występuje prezes Rzepliński i nie mniej ni więcej oświadcza, że „nie może być tak, by sędziowie musieli się bać, że prokuratorzy zaczną przeszukiwać ich komputery”. To jest oczywiście wypowiedź na tyle głęboka i znacząca, że możnaby jej było poświęcić osobny felieton, ponieważ jednak zamykamy ten, jakże dla nas dobry i szczęśliwy rok, a w pewnym sensie sprawa Trybunału Konstytucyjnego owo zamknięcie znakomicie symbolizuje, chciałbym bardzo, by ten akurat felieton stanowił pewne podsumowanie tego, co się stało.
Na pierwszym więc miejscu wypadałoby nam więc postawić zdarzenie najważniejsze, czyli ostateczne postawienie przez Parlament do pionu paru sędziów, którzy nagle uznali, że trzecia władza to władza pierwsza i w praktyce jedyna. Przy tej jednak okazji życie przyniosło nam parę drobniejszych satysfakcji, do których chciałbym się odnieść osobno. Oto, jak wszyscy zapewne pamiętamy, podczas jednej z debat sejmowych Kornel Morawiecki powiedział dwie rzeczy: pierwsza to ta, że prawo to nie matematyka, a druga, że jeśli to prawo nie służy Narodowi, nie jest prawem, lecz bezprawiem. Słowa Morawieckiego wywołały powszechny entuzjazm i powiem szczerze, że ja go podzielam w pełni. Nie pamiętam bowiem, kiedy ostatnio mieliśmy okazję doświadczyć tego rodzaju intensywności komentarza w stosunku do naszej rzeczywistości. Nie wiem, czy Morawiecki wcześniej to sobie przemyślał, czy tak mu to nagle przyszło do głowy, ale to było naprawdę coś, zwłaszcza w tym konkretnym wykonaniu. Chwała mu za to.
Po serii niezapomnianych głosowań, znaleźliśmy się w studio TVN24, gdzie pokazano nam wspomnianego już tutaj prof. Rzeplińskiego, wprawdzie już w stanie wskazującym na poważne kłopoty psychiczne, choć wciąż jednak dalekiego od tego, z czym mamy do czynienia dzisiaj, jak obrażony wychodzi z Sejmu i drze mordę na Bogu ducha winną dziennikarkę telewizji TVN24 jak najbardziej, ale też chwilę jeszcze wcześniej, kiedy na niego wyskakują dziennikarze z mikrofonami i kamerami, a on w pierwszym odruchu narzuca sobie na łeb płaszcz, dokładnie w taki sposób, jak to robią wyprowadzani z prokuratury, czy sądu przestępcy.
To był oczywiście odruch i on go natychmiast próbował naprawić, ale liczy się pierwszy gest i owego gestu symbolika, i tego nikt i nic już nie zmieni. Po tym wszystkim, co się dzieje od miesięcy, po tych kolejnych kompromitacjach w wykonaniu tak zwanych „profesorów prawa”, po tym laniu, jakie oni codziennie dostają, widok ich głównego czarownika, kiedy zakrywa płaszczem twarz, jest nie do zastąpienia.
I dla mnie mijający rok, to – pomijając oba cudowne zwycięstwa – to jest właśnie to. Kornel Morawiecki, kiedy mówi, że prawo nie może stać nad dobrem narodu i Rzepliński z narzuconym na łeb płaszczem.
No i oczywiście to dzisiejsze wystąpienie u Olejnik, kiedy on nagle prosi, by mu nie zaglądać do komputera. Dla takich chwil naprawdę warto żyć.

Zapraszam jak zawsze wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie kupujemy moje, i nie tylko moje, książki.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...