wtorek, 3 października 2017

O Polsce nigdy nie zwyciężonej

      Dopiero teraz dotarła do nas wiadomość, że 17 czerwca w Londynie zmarła Julie Hykiel i powiem szczerze, że trudno mi sobie wyobrazić, by, pomijając oczywiście osoby nam najbliższe, wiadomość o czyjejś śmierci mogła na nas zrobić większe wrażenie. Jednocześnie jednak, kiedy dziś dowiadujemy się, że ona już nie żyje, uświadamy sobie, jaka to okropna niesprawiedliwość, że 17 czerwca nie stało się dokładnie nic, co by mogło służyć jako świadectwo tego odejścia. Ale widzimy też i to, że również w dniach kolejnych nie stało się nic, poza być może skromną informacją na internetowej stronie Kościoła p.w. św. Jakuba Mniejszego i św. Heleny w Colchester, że w sobotę 19 sierpnia o godzinie 18.15 odbyła się Msza Św. za duszę pani śp. Julii, co by zaznaczyło w jakikolwiek sposób to co się tak naprawdę stało. 
      Jednocześnie jednak myślę sobie, że wręcz niezwykłym znakiem tego, jak się świat nasz dziwnie plącze jest i to, że dziś prawdopodobnie jedynym opublikowanym polskim tekstem, przedstawiającym postać tej niezwykłej kobiety i jej równie niezwykłego życia, jest moja książka „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, a ścislej jej rozdział zatytuowany „O Polsce, która zawsze zwycięża” i nekrolog zamieszczony przez grupę dawnych działaczy „Solidarności”, jak na ironię, w „Gazecie Wyborczej”. Poza tym, nikt na jej temat się choćby nie zająknął. Myślę więc, że jest oto dobry moment, bym tu przypomniał tę historię,  zwracając się jednocześnie się do wszystkich z prośbą o westchnienie za Nią do Pana Boga.
      Rok 1995 był dla nas szczególny z dwóch powodów. Otóż przede wszystkim w lutym zmarła, całkowicie niespodziewanie i jak najbardziej dużo, dużo za wczesnie, moja teściowa, która z różnych względów była i dla mnie osobiście, jak mama, no a po paru miesiącach, latem – trochę też w związku z tą śmiercią – pojechaliśmy wszyscy do Walii, no i przy okazji oczywiście – po raz pierwszy w życiu – do Londynu.
      Teściowa moja była osobą pod wieloma względami niezwykłą. I osobiście, i, że tak to określę, w wymiarze ogólno-społecznym. Nie będę tu bardziej szczegółowo o niej opowiadał, dość powiedzieć, że zmarła służąc dzieciom psychicznie i fizycznie niepełnosprawnym, a nad jej trumną modlili się biskupi. No i muszę się pochwalić, że wzajemnie bardzośmy się lubili. Przyznaję, że początki były niełatwe, ale za to później, już do samego końca, trzymalismy pełną sztamę. No i ona pewnego dnia wzięła i umarła.
      Ponieważ teściowa była całym swoim życiem zaangażowana najpierw w pomaganie ludziom, prześladowanym przez władzę, a potem chorym dzieciom, przy jakiejś też okazji poznała ową Julie Hykiel.
      Julie Hykiel, jeszcze do końca wojny była zwykłą dziewczyną z Londynu, która gdy idzie o Polskę i Polaków, nie miała pojęcia, co to takiego, ani tym bardziej też nie snuła żadnych związanych z Polską planów. Stało się jednak tak, że pewnego dnia poznała polskiego żołnierza z miasta Bytomia, którego wojenne losy rzuciły właśnie do Anglii, no i się w nim bez pamięci zakochała.
Na swoje nieszczęście, któregoś dnia żołnierz ów uznał, że lepiej mu będzie w Polsce  i postanowił wrócić do swojego świeżo odzyskanego dla Polski Bytomia,  no a ona ruszyła oczywiście za nim. Zorganizowała to tak, że znalazła ogłoszenie w angielskiej prasie, że w Polsce tworzy się brytyjskie przedstawicielstwo dyplomatyczne i w związku z tym Foreign Office poszukuje sekretarki ze znajomością polskiego. Ona wprawdzie po polsku umiała powiedzieć tylko „daj buzi”, no ale się zgłosiła i jakimś cudem, niewykluczone, że poza innych chętnych nie było, ją przyjęto.
      Oczywiście, kiedy znalazła się w Warszawie, zaczęła natychmiast się z tym swoim żołnierzykiem spotykać, co się dla niego skończyło fatalnie. Któregoś dnia zniknął i ona już go nigdy ani nie widziała, ani nawet o nim nie usłyszała. Tyle wszystkiego, że widząc, iż w Polsce nie ma już czego szukać, wróciła do Londynu i tam uznała, że ją interesuje już tylko Polska i Polacy. W konsekwencji, tam już na miejscu poznała innego polskiego żołnierza, wyszła za niego za mąż i od tego czasu, gdy chodzi o dom, po angielsku rozmawia tylko ze swoim psem, a to tylko po to, by za każdym razem, gdy jego pani jest w Polsce, on rozumiał, co do niego mówią ci, co się nim opiekują.
      Kiedy w Polsce wprowadzono stan wojenny, wraz z mężem – tamtym żołnierzem sprzed lat – u siebie w Londynie zorganizowała coś, co się już później zawsze nazywało Friends of Poland i od tego czasu w Polsce bywała właściwie non-stop. No i w ten sposób poznała moją teściową. Kiedy teściowa zmarła, Julie Hykiel, uznawszy pewnie że należy wykonac jakiś gest pod adresem tych, których ona zostawiła, zorganizowała nam tygodniowy pobyt w polskim ośrodku Penrhos w Walii – za który, co dziś stwierdzam z prawdziwą dumą, stać nas było zapłacić z własnej kieszeni – no a później jeszcze przez dwa tygodnie gościła nas u siebie, gdzie opowiedziała nam między innymi o tym „daj buzi”.
      I to tyle, jeśli idzie o książkę i zamieszczone w niej wspomnienie. Z Julie Hykiel po roku 1996 nie mieliśmy już praktycznie kontaktu, trochę przez to, że zabrakło teściowej, a więc osoby, która by nas mogła ze sobą kontaktować, ale też przez to, że i Polska nie była już pierwszym celem organizowanej przez Julie Hykiel pomocy i ona częściej jeździła choćby do Polaków na Ukrainie. Parę lat później do Londynu pojechała jeszcze nasza Hanka i przez jakis czas była goszczona w domu Julie w Londynie, ale ponieważ ta była już raczej starszą panią, to ona jej służyła tam bardziej jako opiekunka. I to prawie wszystko.
      Prawie. Na koniec mam jeszcze coś, o czym dotychczas nie wspomniałem. Julie i jej mąż Konrad Hykiel mieli dwoje dzieci, jak sama o nich mówiła, „Danusię” i „Krzysia”. Żona moja miała okazję poznać oboje, ja akurat tylko owego Krzysia. A więc jeśli chodzi o niego, mam dwie refleksje. Pierwsza jest taka, że on po polsku mówił lepiej od nas, a druga – to może akurat nie refleksja, lecz wiadomość – to ta, że jeszcze w roku 2013 był trenerem mistrza Wielkiej Brytanii w siatkówce (sic!), drużyny o dziwnej nazwie CBL Polonia Londyn. Co on robi dziś, nie mam pojęcia, natamiast na zakończenie tej notki polecam bardzo ciekawy link
       Polish guys kick ass, don’t they?


Gdyby ktoś był zainteresowany, książka “Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph” jest do kupienia w księgarni na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl. Gorąco polecam. W pewnym sensie, gdy chodzi o współczesną polską literaturę, nie ma nic wiecej.

17 komentarzy:

  1. @Ogrodniczka
    Skoro tak, to bardzo dobrze. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nad jej trumną modlili się biskupi - czy to jakoś nobilituje, kto modli się za zmarłego? Bo ja mały człowiek, a modlę się za nią codziennie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Maksio Paterek
      Oczywiście że nobilituje. Jest zarówno świadectwem jak i zaszczytem. A teraz precz!

      Usuń
  3. Prawda. Pokonali nas tylko na chwile, jak zawsze...

    OdpowiedzUsuń
  4. Byc Polakiem to zaszczyt i obowiazek, obowiazek skladac w calosc byc moze nawet caly Swiat. Przepraszam za temat niezwiazany ale notke na deser sobie zostawie. Aquitaine Red Cloud.
    P.S. Za ten Chase to sie naleza Panu brawa. Glosne bardzo. Brawa dla Pana bo braw dla Chase juz chyba sie nie da zrobic...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @red cloud
      To prawda. Chase to poważna historia.

      Usuń
    2. @red cloud
      Nie gadaj z nim. To jest człowiek chory. Poza tym ja jego komentarze z zasady usuwam, a tu jest tak, że jeśli usuniesz komentarz, automatycznie usuwania jest cała dyskusja.

      Usuń
    3. @red cloud
      Nie gadaj z nim. To jest człowiek chory. Poza tym ja jego komentarze z zasady usuwam, a tu jest tak, że jeśli usuniesz komentarz, automatycznie usuwania jest cała dyskusja.

      Usuń
  5. Tylko jesli chodzi jeszcze o Chase, na poczatku bylem zdezorietowany, dlaczego tylko pare doslownie tysiecy wyswietlen. Ale bardzo szybko opszytomnialem jak tylko sobie przypomnialem, ze wyswietlenia mozna sobie calkiem legalnie kupic (najtaniej ponoc jest w Indiach) i podobnie tez jest z usuwaniem wyswietlen.

    OdpowiedzUsuń
  6. @red cloud
    Rzecz w tym, że oni faktycznie są dziś kompletnie zapomniani. A ci z nas, którzy ich pamiętają, nawet nie próbują wpisywać ich nazwy do YouTuba. Jeśli lubisz słuchać brzmień z tamtych lat, polecam dwa inne, również zapomniane, zespoły: If oraz East of Eden.

    OdpowiedzUsuń
  7. Przepraszam za porównanie,ale treść ciepła jak sobotni ,zimowy wieczór przy kominku w ulubionym fotelu.Takie tam skojarzenie.

    OdpowiedzUsuń
  8. @Koń który mówi
    "Zawsze niezwyciężonej", ale "nigdy nie zwyciężonej".
    I po co się było tak męczyć?

    OdpowiedzUsuń
  9. No proszę. Nie umie poprawnie pisać, a śmiał się z lina...tfu :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @dupek
      Śmiałem się z lina, bo lin wcześniej próbował wykpić bardzo trywialną popełnioną przeze mnie literówkę. A teraz śmieję się z Ciebie, bo mało jest rzeczy tak śmiesznych jak sytuacja, gdzie ktoś się nadmie i wystarczy jedna szpilka, by został kawałek czerwonej szmatki.

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...