poniedziałek, 18 lipca 2016

Siergiej Brin, nasz człowiek po tamtej stronie świata

Wczoraj mieliśmy tu okazję zapoznać się z moim najnowszym felietonem z „Warszawskiej Gazety” i znów otrzymałem parę osobistych pytań dotyczących mojego zaangażowania w medialne przedsięwzięcie Piotra Bachurskiego, z sugestią, że zdecydowanie bardziej uczciwe byłoby, gdybym ja pisał dla „Gazety Polskiej”, tygodnika „W Sieci” lub „Do Rzeczy”, ewentualnie występował w TVP Info. Natomiast jeśli idzie o Bachurskiego, to już może nie bardzo. Ja już, przyznaję, że dość pobieżnie, odpowiadałem na te propozycje wcześniej, wiec dziś mogę to wszystko jedynie powtórzyć. Otóż, jeśli mam być szczery, w tym wymiarze, w jakim sprawę oceniają moi czytelnicy, ja nie widzę najmniejszej różnicy między jednymi a drugimi. Z mojego punktu widzenia, gdy chodzi o poziom ściśle polityczny, między mediami Bachurskiego , a całą resztą nie ma żadnego konfliktu. Oni wszyscy są dokładnie tak samo „nasi”, jak i „nie-nasi”, z tą może różnicą, że tamci są bardziej zepsuci. A zatem, tu jest mi niemal wszystko jedno. Różnica natomiast pojawia się na pozostałych płaszczyznach. Przede wszystkim chodzi o zaufanie. Ja Bachurskiemu ufam, Bachurskiego lubię, z Bachurskim bardzo dobrze mi się współpracuje. Bachurski mnie nie poucza, nie cenzuruje, nie zmusza do pisania tego, czego pisać nie mam ochoty, nie obraża się na mnie i jest wobec mnie niezmiennie lojalny, uprzejmy i elegancki. W moim najgłębszym przekonaniu, gdybym pracował gdzie indziej, takiego komfortu bym nie miał.
Druga sprawa jest związana trochę z tym, co napisałem wcześniej, ale wspomnę o niej osobno. Otóż Bachurski już jakiś czas mi zapowiedział wyraźnie, że cokolwiek napiszę, na jakikolwiek temat, on to opublikuje i mi za to zapłaci. Felieton w „Warszawskiej Gazecie” ma charakter najczęściej polityczny, ale, jak wiemy, ja również piszę dla „Gazety Finansowej”, „Tajnej Historii”, a już za chwilę do kolejnego projektu, i tam, jeśli będzie pojawiać się polityka, to wyłącznie w tle. I to jest dla mnie sytuacja bardzo komfortowa.
Ale jest jeszcze coś. Otóż jeśli jest gdzieś w Polsce przedsięwzięcie medialne, o którym można powiedzieć, że jest z jednej strony choćby minimalnie niezależne, a z drugiej nie popadło w owo wariactwo, które często charakteryzuje ów, nazwijmy go, „off”, to jest to właśnie Bachurski i jego gazety. A to już samo w sobie jest dla mnie wystarczającym powodem, by się go trzymać.
Poczytajmy sobie może dziś mój tekst, jaki niedawno ukazał się w dwumiesięczniku „Tajna Historia”, a poświęcony twórcy znanego nam wszystkim Google’a nazwiskiem Siergieji Michajłowicz Brin. Bardzo ciekawe.



Jeśli zapytamy przeciętnego obywatela o to, kto jego zdaniem jest dziś najbogatszym człowiekiem na świecie, myślę, że jedną z najbardziej popularnych odpowiedzi będzie ta, że z całą pewnością najbogatszym z nich jest Władimir Putin, a ja osobiście nie widzę żadnego powodu, by temu zaprzeczyć. Wprawdzie rosyjski prezydent nie znajduje się ani na czele, ani tak naprawdę na jakimkolwiek widocznym miejscu któregokolwiek z popularnych rankingów, wedle powszechnie dostępnych analiz, to on właśnie jest dziś człowiekiem, który może pochwalić się największym majątkiem na świecie. Wedle powtarzanych to tu to tam informacji, zgromadzony w ten czy inny sposób właśnie przez Putina majątek przewyższa wszystko, czym mogą się pochwalić i Slim Helu i Warren Buffet i Bill Gates – i to niezależnie od tego, czy będziemy ich liczyć osobno, czy razem. Problem tylko w tym, że przede wszystkim ostatnią rzeczą na świecie, na jakiej Putinowi zależy, to ta, by on był oficjalnie uważany za człowieka bogatego – co innego plotki, plotki są zawsze przydatne – a po za tym nie wydaje się, żeby Putin akurat prowadził jakąkolwiek księgowość, a zatem nie ma też sposobu, by go na tym poziomie próbować przejrzeć. Pozostają podejrzenia i plotki właśnie.
A więc Putin. To on funkcjonuje w popularnej świadomości, jako człowiek bardzo bogaty. Wydaje się jednak również, że z punktu widzenia zwykłego obserwatora tego, co się dzieje na świecie, wielu z pośród najbogatszych ludzi na świecie, to właśnie Rosjanie. Popularny mit jest taki, że to arabscy szejkowie i rosyjscy – ewentualnie ukraińscy – oligarchowie rządzą światem. Tymczasem wygląda na to, że nawet jeśli rzeczywiście tam są jakiejś ukryte przepływy, prawdziwie wielkie fortuny nie powstają na handlu narkotykami, bronią, ropą czy gazem, lecz na ciężkiej pracy połączonej z innowacyjnością. Jeśli spojrzymy choćby na publikowaną dzień w dzień przez „Forbesa” listę tysiąca najbogatszych ludzi na świecie, już w pierwszej chwili zorientujemy się, że tam ani Rosjan ani Arabów za bardzo nie widać. Najbogatszy przedstawiciel świata arabskiego to znajdujący się na 34. miejscu książe Alwaleed Bin Talal Alsaud, z dużym, choć przecież nie jakoś szczególnie oszałamiającym majątkiem w wysokości 22 miliardów dolarów, natomiast najbogatszy Rosjanin to Siergiej Michajłowicz Brin, zajmujący pozycję numer 20, z majątkiem $29,2 mld. W dodatku prawda jest taka, że z niego jest mniej więcej taki sam Rosjanin, jak z Romana Abramowicza londyńczyk. A więc taki sobie.
A zatem wydaje się, że jeśli udaje się nam zgromadzić fortunę, która nie tylko pozwala nam na wygodne życie, ale nas w owym życiu wyróżnia na bardzo szerokim tle innych osób, którym się w życiu powiodło, to musieliśmy mieć coś więcej, niż posiada przeciętny człowiek. Wydaje się, że jeśli chcemy należeć do czołówki – i to niezależnie od tego, czy mówimy o czołówce finansowej, czy artystycznej, czy sportowej – musimy się okazać kimś wyjątkowym również w czysto ludzkim wymiarze, a już z całą pewnością, nie możemy być przeciętnymi głupcami. Ja tu nie chcę mówić brzydko o Rosjanach, czy Arabach, ale jest bardzo prawdopodobne, że oni się generalnie, jako masa, najzwyczajniej w świecie nie sprawdzają intelektualnie, czy choćby kulturowo. Mądrzy są Amerykanie, Chińczycy, Szwedzi, Francuzi, Hindusi, Niemcy – Rosjanie już nie bardzo. Gdybyśmy mieli sobie pozwolić na odrobinę rasizmu, moglibyśmy powiedzieć, że tam akurat – jeśli się nie jest Żydem – w najlepszym wypadku można na kogoś napaść, zabić go, ograbić i kupić sobie za te pieniądze jakiś lepszy samochód, albo i dom z basenem. I stąd też, jak można sądzić, przypadek Putina.
No ale mamy jednak na 20. miejscu rankingu „Forbesa” wspomnianego Brina i trzeba przyznać, że to jest ktoś. Naprawdę ktoś. I wszystko wskazuje na to, że jeśli on dziś zajmuje tę zaszczytną pozycję, to z pewnością na nią sobie zasłużył. Kim zatem jest ów Siergiej? Otóż Siergiej Michajłowicz Brin to człowiek, który wspólnie z Larrym Pagem w roku 1998 stworzył coś, co dla nas, ludzi, korzystających na co dzień z komputerów, stanowi narzędzie niemal równie podstawowe jak Internet, a więc mam tu na myśli Google. Właśnie tak. Brin ani nikogo nie oszukał, ani nie okradł, ani sprytnie nie kupił tanio, a sprzedał drogo, tylko wymyślił coś absolutnie wyjątkowego, nadał temu ową niezwykłą nazwę „Google” i to coś sprzedał. No ale popatrzmy może, jak do tego doszło.
Brin urodził się 21 sierpnia 1973 roku w Moskwie w bardzo dobrze wykształconej, i żydowskiej jak najbardziej, rodzinie. W roku1979, kiedy chłopiec miał zaledwie 6 lat, cała rodzina wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. W jednym z później już opublikowanych wywiadów, ojciec Brina – jak wskazuje otczestwo, Michaił – wyjaśniał, że, przebywając jeszcze w Moskwie, wszyscy mieszkali w maleńkim trzypokojowym mieszkaniu z babcią, a ponieważ jako Żydzi byli ciężko i systemowo dyskryminowani, Brin senior, pracując jako fizyk na uniwersytecie, nie mógł ani zawodowo awansować, ani rozpocząć studiów doktoranckich, ani w ogóle intelektualnie się rozwijać. Jakby tego było mało, ponieważ w Związku Sowieckim fizyków rzekomo zawsze traktowano gorzej niż innych, próbował Brin senior kontynuować karierę, jako matematyk, kiedy jednak zdawał jakieś egzaminy, dzięki którym mógłby liczyć na ewentualmny awans, jako Żyd musiał je zdawać w osobnej sali, a jego praca była oceniana w specjalnie zarezerwowanej dla Żydów bardzo wyśrubowanej skali.
Czytelnicy „Tajnej Historii”, jako ludzie inteligentni i doświadczeni, wiedzą świetnie, że cała ta gadka, jaką po przyjeździe z rodziną do Stanów Zjednoczonych odstawił Brin, była zbudowana wyłącznie na użytek tamtejszych władz i tak zwanej opinii publicznej, jednak było jak było, więc jeszcze przez chwilę spróbujmy pociągnąć ten wątek, zwłaszcza, że dalej jest jeszcze ciekawiej.
Któregoś dnia wyjechał prof. Brin do Polski na konferencję naukową i zobaczył, czym jest wolność. Spędzając tych parę dni w Warszawie, on się spotykał z ludźmi z całego świata, chłonął tę wolność i demokrację i od tego czasu wiedział, że nie wytrzyma w Moskwie już ani chwili dłużej, i natychmiast po powrocie do kraju złożył wniosek w imieniu całej rodziny o wyjazd na stałe do Ameryki. W wyniku owego antypaństwowego występku Brin senior, podobnie zresztą, jak pani Brin, został – przypominam, że wciąż wedle jego osobistej relacji – natychmiast wyrzucony z pracy. Ponieważ oboje bali się, że ponieważ kto nie pracuje, ten nie je, jako tak zwane „społeczne pasożyty”, nie otrzymają prawa do emigracji, żyjąc w niemal kompletnej nędzy, przez kolejne osiem miesięcy chwytali się różnych zajęć, byleby tylko móc się wykazać tym, że jak porządni obywatele pracują.
W maju 1979 roku otrzymali wreszcie paszporty oraz emigracyjne wizy i wyjechali do Stanów Zjednoczonych, gdzie już wkrótce znaleźli pracę odpowiadającą ich wykształceniu i ambicjom, a mianowicie Brin senior został zatrudniony jako wykładowca na wydziale matematyki Uniwersytety Maryland, natomiast pani Brin, jako naukowiec w Centrum Kontroli Lotów NASA, małego Sieriożę natomiast wysłano wprawdzie do lokalnej szkoły podstawowej Montessori, większość jednak podstawowej edukacji chłopak uzyskał ucząc się w domu, przede wszystkim matematyki i, co ciekawe, języka rosyjskiego. Średnie wykształcenie zdobył już w pełnym wymiarze, w lokalnym liceum im. Eleanor Roosevelt, a w roku 1990 rozpoczął studia informatyczne i matematyczne na Uniwersytecie Maryland, które ukończył z wyróżnieniem. Studia doktoranckie podjął na Uniwersytecie Stanforda, gdzie poznał Larrego Page’a, człowieka, który zasługuje tu na osobną notkę, i od tego momentu jego życie weszło na drogę, z której nie było odwrotu.
Na początku, tak jak to często w życiu bywa, między jednym a drugim dochodziło do nieustannych konfliktów, jednak po pewnym czasie odkryli swoje przeznaczenie, zostali, jak to określił sam Brin, „intelektualnymi braćmi i przyjaciółmi” i niemal od pierwszego momentu rozpoczęli pracę nad stworzeniem czegoś, co bardzo barwnie określili w swojej pierwszej wspólnej pracy, jako „Large-Scale Hypertextual Search Engine”, a co po latach miało ich doprowadzić do tego, co dziś znamy pod nazwą Google.
Ponieważ my w większości akurat nie mamy ani ambicji, ani wystarczającej wiedzy eksperckiej, by zajmować się technicznymi szczegółami związanymi z pracą Page’a i Brina, nie będziemy tu analizować tego wszystkiego co ich doprowadziło do sukcesu, w każdym razie trzeba nam powiedzieć, że w bardzo krótkim czasie obu panom udało się stworzyć oryginalny algorytm, nazwany od nazwiska Page’a, algorytmem PageRank i w ten sposób zbudować internetową wyszukiwarkę o wiele bardziej zaawansowanej pod każdym względem od wszystkiego, co znane było dotychczas. Działając w ścisłej współpracy, obaj mężczyźni najpierw przekształcili pokój Page’a w akademiku w specjalne laboratorium, wypełniając go stopniowo sprzętem do tego stopnia, że zabrakło tam miejsca na jakiekolwiek dodatkowe ekstrawagancje, a następnie wzięli się za pokój Brina, który przekształcili w biuro i centrum programowania. Ponieważ swoje wynalazki testowali w ramach lokalnej sieci Uniwersytetu Stanford, po pewnym czasie, podobnie zresztą, jak to miało miejsce w przypadku Zuckerberga i jego Facebooka, cała informatyczna infrastruktura uniwersytetu zaczęła doświadczać kłopotów, jednak – również podobnie, jak to miało miejsce w przypadku Facebooka – i tu przyszłość stała się nieunikniona. Google ekspandował i dziś jest już nie tylko wyszukiwarką, ale wręcz hasłem, a niekiedy i stylem życia.
W roku 2002, Brin wraz z Pagem zostali nominowani do nagrody magazynu niezwykle wpływowego branżowego MIT Technology Review o nazwie TR100, jako jedni z najbardziej wybitnych młodych innowatorów na świecie. W roku 2003, zarówno Brin jak i Page otrzymali honorowy tytuł MBA z prestiżowego hiszpańskiego uniwersytetu IE Business School. W roku 2004, otrzymali za swoje osiągnięcia nagrodę Fundacji Marconiego Columbia University. I znów można by było tu nam dalej wymieniać te nagrody i wyróżnienia, jakie Brin i Page otrzymywali i nadal otrzymują od wszelkich instytucji na świecie, gdyby nie fakt, ze przede wszystkim po pewnym czasie to by się stało zwyczajnie nudne, no a poza tym, już pewnie wiemy, że na tym poziomie, dawanie tych wyróżnień staje się większym zaszczytem dla dającego, niż dla otrzymującego. W tej sytuacji zatem lepiej będzie, jak przejdziemy do konkretów. A zatem, w roku 2009 magazyn „Forbes” uznał, że Brin z Pagem są piątymi najbardziej wpływowymi ludźmi na świecie, a w lutym tego samego roku, Brin został przyjęty do National Academy of Engineering, co oficjalnie i jednogłośnie uważane jest za najważniejsze zawodowe wyróżnienie w branży.
No ale znów, co Brinowi z tego, skoro on i jego kumpel Page już i tak osiągnęli wszystko, na co mogli liczyć, i, jak już to powiedzieliśmy, przyjmując go do swego grona, to owa National Academy of Engineering robi sobie tu pijar, a nie Brin.
Z naszego punktu widzenia, ciekawą rzeczą natomiast może być to, że w roku 2007 Brin poślubił kobietę nazwiskiem Anne Wójcicki, córkę urodzonego w Polsce Stanleya Wójcickiego, z którą ma dwoje dzieci syna i córkę. Oboje wprawdzie są już po rozwodzie, ale ponieważ czasy są takie, że rozwód to tylko życie, pamiętajmy, że to akurat jest bez znaczenia, natomiast w dzieciach Brina oprócz rosyjskiej krwi płynie też krew polska i to sprawia, że możemy mieć nadzieję, że i one osiągną w życiu znaczący sukces. A to może też okazać się z korzyścią dla całej rodziny. Rzecz bowiem w tym, że tak się nieszczęśliwie któregoś dnia stało, że lekarze, podczas bardzo specjalistycznych badań, w organizmie Brina wykryli oznaczony kodem LRRK2 gen, co czyni rzeczą niezwykle prawdopodobną, że prędzej czy później Brin zapadnie na chorobę Parkinsona. A zatem, jeśli samemu Brinowi, który, jako człowiek wybitnie inteligentny i wszechstronny ostatnio poświęca cały swój czas na badania nad Parkinsonem, twierdząc, że tak naprawdę organizm człowieka a systemy komputerowe, to jedno i to samo, nie uda się rozwiązać zagadki tej strasznej choroby, to być może jego dzieło zechcą kontynuować dzieci. Jak już powiedzieliśmy, zarażone na zawsze polską krwią.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem http://coryllus.pl/?wpsc-product=39-wypraw-na-dziewiaty-krag, gdzie jest do kupienia moja książka pod tytułem „39 wypraw na dziewiąty krąg”, w której podobnych jak wyżej historii jest, jak słusznie mówi tytuł, 39. Jednocześnie, gdyby ktoś się chciał dowiedzieć czegoś na temat innych moich książek, zapraszam do oglądania rozmowy, której udzieliłem organizatorom Bytomskich Targów Książki.





1 komentarz:

  1. Otrzymałem taką wiadomość:

    Wczorajszy artykuł przypomniał mi, że latem 2004 roku miałem okazję spotkać prof. Wójcickiego w Fermilab pod Chicago, gdzie znajdował się, największy wówczas na świecie, przyśpieszacz cząstek i zamienić z nim parę grzecznościowych zdań. Pojechaliśmy tam z żoną na weekend aby odwiedzić syna, który studiował fizykę na U of Toronto a w Fermilab odbywał praktykę wakacyjną pod kierownictwem prof. Wójcickiego właśnie.
    Syn, pamiętam, opowiadał wtedy, że Page i Brin przez pewien czas prowadzili swoją firmę w garażu wynajmowanym od mieszkającego i pracującego na stałe w Stanford prof. Wójcickiego. Wtedy poznali jego córkę.
    Dzisiaj nasz syn, który zrezygnował z kariery naukowej również mieszka w Silicon Valley a firma, którą założył i kieruje współpracuje z Googlem i innymi wielkimi firmami. Oprócz niego jest tam jeszcze parę osób z polskimi korzeniami często na wysokich i odpowiedzialnych stanowiskach.
    Po tamtej stronie świata jest więcej naszych niż tylko potomkowie Siergieja Brina. :)
    Pozdrawiam i pozostaję wiernym czytelnikiem pańskiego bloga.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...