czwartek, 28 maja 2015

Marek Migalski - człowiek z przetrąconym mózgiem

Ponieważ tygodnika „Do Rzeczy” nie biorę do ręki, i jedyna koncesja, jaką na jego rzecz uczyniłem, była związana z wywiadem, jakiego wiele miesięcy temu udzielił tym opryszkom mój kumpel i dobrodziej Marek Czachor, o tym, że Marek Migalski napisał powieść nie miałem pojęcia, dopóki mi o tym nie powiedział Coryllus, który, tak już na marginesie, również tej szmaty nie czyta, za to ma więcej znajomych ode mnie. Stało się jednak tak, że jeszcze przedwczoraj zadzwonił do mnie bardzo poruszony i poinformował o owym zdarzeniu, że oto Marek Mgalski napisał powieść i mam natychmiast pędzić do „Żabki” i sobie kupić najnowsze „Do Rzeczy”, bo tam właśnie leci jej pierwszy rozdział. Z powodów nieistotnych, tygodnik ów kupiłem dopiero wczoraj po południu i przyznaję, że jestem autentycznie wstrząśnięty. Otóż okazuje się, że Marek Migalski, a więc człowiek, którego miałem okazję poznać osobiście, który wie, kim jestem na tyle, że gdybyśmy się zobaczyli na ulicy, to on by z rozmysłem odwrócił ode mnie głowę, i którego – przyznaje to bez bicia – przez dłuższy czas miałem za człowieka bardzo inteligentnego i sympatycznego, jak się okazuje, popadł w najzwyklejsze i dosłowne obłąkanie.
Jego najnowsza powieść, którą najwyraźniej Paweł Lisicki planuje przez najbliższe tygodnie drukować w swoim tygodniku, to jest coś tak wstrząsającego, i to nawet nie w wymiarze literackim, ale czysto ludzkim, że ja przyznaję, że zamiast tego, wolę już historię o tych dwojgu narkomanach, którzy upiekli swoje niemowle w piekarniku, bo uznali, że poczęli Diabła.
Jeśli spróbujemy się zastanowić, po co Migalski napisał tę powieść, a może nawet bardziej, po co Lisicki ją dziś publikuje, odpowiedź jest prosta. Chodzi o to, by tym, wszystkim, którzy jakimś cudem jeszcze sięgają po kolejne numery „Do Rzeczy” powiedzieć, że ten cały PiS z jego Kaczorami i tym ich wypierdkiem Andrzejem Dudą, to kupa gówna, a dowodem na to jest to, że Jarosław Kaczyński przed laty obiecał Migalskiemu, że zgłosi jego kandydaturę w wyborach Prezydenta RP, a tymczasem zgłosił wspomnianego Dudę. Efekt jednak jest taki, że każdy, kto wytrzyma pierwszy akapit tego czegoś i zaryzykuje dalszą lekturę, musi uznać, że, jak już wspomniałem wcześniej, Migalski zwyczajnie zwariował. Od tej samotności, tych dziwek, tych pieniędzy wydanych na kolejną parę stringów i owej ciężkiej porażki, na którą sobie tak pracowicie zasłużył.
Powieść Migalskiego, z tego co Lisicki dotychczas nam pokazał, robi wrażenie obłąkania tak intensywnego i tak gęstego, że ja zwyczajnie nie mam sposobu, by je opisać. Pozwolę sobie więc na cytat. Jeden. Tytułem wprowadzenia powiem może tylko, że Powieść Migalskiego to tak zwane „political fiction”, gdzie głównym bohaterem jest wprawdzie sam Marek Migalski, natomiast cała reszta – jak rozumiem ze względów procesowych – to niejaki Misiek, prezes Gęsiorowski, Zbyszek Zero, Kura, posłanka Iza Klotz z Chorzowa, poseł Bolesław Blecha z Rybnika i tak dalej w tej właśnie poetyce. W warstwę estetycznej, od pierwszego zadnia mamy do czynienia głównie z „kurwami”, „chujkami”, „megachujami”,„dupami”, czy „jebanymi staruchami”, natomiast gdy chodzi o samą już treść, to podium należy się jednoznacznie następującemu fragmentowi (zapewniam, że nic – ani tu, ani wcześniej, ani też już do końca – nie zmyślam):
No, ale wtedy pojawiła się w jego życiu Kasia – studentka trzeciego roku. Przepiękna dziewczyna o oczach jak ruski węgiel. Córka działacza Solidarności.
– To wspaniale, że jesteś taki odważny. Nikt inny nie wykrzyczał im tego w twarz – powiedziała mu kiedyś nad ranem, przytulając się do Marka. – Tak bardzo Cię kocham. Właśnie za to, jaki jesteś – dodała i zrobiła mu najlepszego loda od początku ich znajomości”.
Jak mówię, Lisicki drukuje Migalskiego, żeby napuścić czytelników na PiS, i co do tego nie ma wątpliwości. Skąd taki plan, tego to ja już niestety powiedzieć nie mogę, bo ani nie mam pewności, ani nie chce zadzierać z mafią z Dombasu. Jedną rzecz jednak mogę potwierdzić: Kiedy Migalski cytuje tę swoją studentkę, która mu robiła „loda”, on naprawdę piszę „Cię” z dużej litery.

Nie wiem, czy książka Migalskiego ukaże się na rynku, czy już się może ukazała na przykład w wydawnictwie „Czarne”, czy też jej los został ograniczony wyłącznie do tygodnika „Do Rzeczy”, natomiast wiem na pewno, że w księgarni pod adresem www.coryllus.pl są do nabycia wszystkie moje książki, sygnowane zarówno jeszcze imieniem „Toyah”, jak i pełnym już imieniem i nazwiskiem. Szczerze i uczciwie zachęcam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...