niedziela, 29 listopada 2009

Kupa i pieniążek, czyli dobry koniec pewnego etapu

Ciekawa sprawa. Przydarzyły mi się już wczoraj dwie pozornie kompletnie błahe rzeczy, które, może przez swój trochę ukryty sens, a może przez to, że obie w zupełnie przypadkowy sposób dotyczyły dokładnie tej samej kwestii, spowodowały we mnie tak intensywny bieg myśli, że pomyślałem sobie, że zarwę wieczór, a może i noc, i spróbuję opisać to, co mi chodzi po głowie, nie czekając do niedzieli. Tak się jednak składa, że, jak wspomniał bardzo inteligentnie przed laty John Donne, „nikt nie jest samotną wyspą”, a ja dodam przytomnie, że szczególnie ten, któremu żona i dzieci codziennie muszą przypominać, że ma wziąć tabletkę na serce, więc w takich oto razach, nie pozostaje mi nic innego, jak zacisnąć zęby i poczekać na bardziej sprzyjający moment. Choć może jednak i na tę noc, kiedy wszyscy już będą spali. No i ostatecznie tak to się właśnie dzieje. Oni śpią, ja to piszę, a jutro z rana, kiedy już wszystko starannie przemyślę, wstawię te słowa tam gdzie ich miejsce.
Stało się mianowicie tak, że po południu obejrzeliśmy sobie z Toyahową kawałek dokumentalnego filmu telewizji BBC, w którym Michael Palin oprowadza nas po okolicach Himalajów. Trafiło na Pakistan. Palin prowadzi nas do pewnego miasteczka, gdzie w pewnym miejscu, w samym tego miasteczka centrum, znajduje się miejsce, gdzie można sobie zamówić dowolną sztukę broni palnej. Nie jest to sklep z bronią, ale warsztat, w którym tę broń się produkuje. Na zamówienie. Przychodzisz, prosisz o kałasznikowa i oni ci tego kałasznikowa wykonują jak należy za w sumie niewielkie pieniądze. Wszystko zupełnie oficjalnie, na oczach ruchliwej ulicy. Wkoło słychać co chwilę nawet pojedyncze, czy seryjne wystrzały, bo ktoś gdzieś sprawdza, czy towar jest sprawny. Film jest sprzed dobrych kilku lat, więc niewykluczone, że ten biznes się już tak dobrze nie kręci, jednak to co tam widzimy, robi oczywiste wrażenie. I nagle Palin pyta człowieka, który go oprowadza, kto kupuje te karabiny i po co, i na to dostaje niezmienną odpowiedź, że to jest wszystko związane z plemienną tradycją. Broń jest po to, żeby nią zabijać. Ot i cała filozofia.
W nieco innym miejscu, ktoś Palinowi tłumaczy, że w Pakistanie on nie ma się absolutnie czego bać, bo ludzie są bardzo przyjaźni i gościnni. I tak, faktycznie zresztą, jest na każdym kroku. Ludzie, z którymi on rozmawia, są naprawdę sympatyczni, przyjaźni i gościnni. Jednak w którymś momencie, ktoś precyzuje, że to co tam się dzieje, wsparte jest jakby na dwóch filarach, z których jeden to gościnność, a drugi to zemsta. Gościnność i zemsta. Oto cała konstrukcja tamtej kultury. Gościnność i zemsta.
Myślałem sobie o tych dwóch wymiarach, nie potrafiłem o nich zapomnieć, wspominałem wszystko, co dotychczas na temat tego Pakistanu i w ogóle kultur niechrześcijańskich miałem okazję słyszeć, przypomniałem sobie również mój dość stary już tekst zatytułowany „Mukhtar Mai, czyli splendor na maksa” (polecam!), ale i tak wciąż mi wracała ta sekwencja, jak jakaś obsesja – gościnność i zemsta.
I oto młody Toyah zaprosił mnie, oczywiście za moje pieniądze, do kina. Od razu, jeśli ktoś ma wobec mnie jakiekolwiek podejrzenia, muszę poinformować, że nie był to ani najnowszy polski hit, zatytułowany Rewers, ani też amerykański łamacz serc z Willem Smithem o siedmiu duszach. Poszliśmy na zupełnie nowy film Law Abiding Citizen, o przedziwnym polskim tytule Prawo zemsty. Przepraszam, ale muszę opowiedzieć choć troszeczkę. Sprawa polega na tym, że jest człowiek, który ma żonę i córeczkę i któregoś dnia przychodzą do jego domu bandyci i mordują obie. Bandyci zostają ujęci, ale ze względu na, z jednej strony, błędy proceduralne, a z drugiej zagmatwane kwestie prawne, główny bandyta zostaje skazany na jakieś pięć lat, a zdecydowanie mniej winny – na karę śmierci. Nie chcę i nie mogę tu wchodzić w szczegóły, ale to co w tym filmie wyprawia system sprawiedliwości, woła o pomstę do nieba. Przez kolejne dziesięć więc lat, człowiek, któremu źli ludzie zamordowali rodzinę, a System odmówił sprawiedliwości, najpierw przygotowuje się, a wreszcie budzi się do… otóż nie zemsty. Najciekawsze w tym filmie jest to, że w ogóle nie chodzi o zemstę. On nie chcę się mścić. On chce spalić System, a z nim cały świat. I wtedy zaczyna się coś, co on sam określa bardzo znamiennym i niezwykle w tym kontekście interesującym słowem ‘biblical’!
Film, który mnie zainspirował do dzisiejszego tekstu jest o tyle ciekawy, że w całym cyklu filmów o zemście, on wyznacza całkiem nowy etap. Otóż zemsta jest niczym. Tu już nie ma się na kim mścić. Tu wyłącznie chodzi o to, żeby stopniowo, metodycznie, bezlitośnie, a co najważniejsze, w pełnym poczuciu egzekwowania sprawiedliwości, rozbić System.
Ktoś bardzo podejrzliwy powie mi, że przenoszę swoje obsesje na coś, co jest zdecydowanie obok mnie. Nieprawda. W filmie, o którym piszę, słowo ‘System’ pada – albo bezpośrednio, albo w sposób zdecydowanie sugerujący – niezliczona ilość razy. To jest zupełnie niewiarygodne! Dzisiejszy Hollywood wyprodukował zwykły, sensacyjny, w sumie bardzo klasyczny film popularny, który opowiada o tym, że świat doszedł do tego miejsca, gdzie jeśli znajdzie się ktoś, kto go w swojej szczerej i jak najbardziej usprawiedliwionej furii zechce spalić, zasłuży na miano bohatera. Mamy faceta, którego, w sumie, nie spotkało nic takiego baaaaardzo wyjątkowego. Bandyci zamordowali mu rodzinę, a wymiar sprawiedliwości się nie popisał. Mieliśmy to tyle razy! Jednak tu nie mamy do czynienia ze zwykłym death wish. Nasz bohater nie zabija tylko złych ludzi. On zabija wszystkich tych, którzy dla niego reprezentują właśnie System. Nawet tych z pozoru zupełnie niewinnych. Zwykłych urzędników. A co najciekawsze, scenariusz tego filmu jest tak skonstruowany, że to jemu, a nie sędziom, policjantom, prokuratorom, urzędnikom widz kibicuje. Najbardziej okrutnemu mordercy, który stanął w obliczu Systemu.
I ja się zastanawiam, dlaczego tak się dzieje? Dlaczego w czasach, gdy już zdawałoby się nie ma miejsca dla rozważań na temat zbrodni i kary, sprawiedliwości i jej braku, prawdy i kłamstwa, popularna kultura ni stąd ni z owąd podejmuje taki temat? I to jeszcze z tak okropnie politycznie podejrzanym zacięciem. Bo – powtarzam – w tym akurat filmie nie chodzi o to, że stało się zło, ktoś kto miał się nie pomylić, pomylił się, więc trzeba było błąd naprawić ręcznie. Tu nie chodzi o błąd. Tu sprawa dotyczy Systemu, którego już się naprawić nie da. Więc, co im strzeliło do głowy? Czy jest może tak, że oni – bo to przecież, nie oszukujmy się, są ONI – uznali, że to co się wokół nas dzieje zmierza w bardzo złym kierunku i trzeba chyba trochę odpuścić i zmienić kurs, czy może oni dalej uważają, że całe to gadanie o prawie i sprawiedliwości jest głupie, niepotrzebne, a przede wszystkim bardzo staroświeckie, ale ludzie zaczynają się denerwować, więc trzeba im od czasu do czasu rzucić, niczym ochłap, jakieś złudzenie, żeby się choć na moment zamknęli?
Uważam, że bez względu na to, która z tych opcji jest prawdziwa, przekaz, który uzyskujemy jest bardzo pozytywny. Bowiem, tak czy inaczej, wygląda na to, ze to co stanowi naturalny kształt świata i naturę człowieka, jest nie do pokonania. Choćby całe zespoły mędrców i proroków nowych czasów użyły wszystkich swoich talentów i umiejętności, choćby nawet zaprojektowali najbardziej kłamliwą manipulację i tę manipulację zastosowali wobec całych społeczeństw, jest coś co sprawia, że tego co prawdziwe, pierwotne i niewzruszone, nigdy się już nie zmieni. Bez względu na to, czy uznali swoją porażkę, czy może tylko próbują przegrupować siły, Amerykanie robią wrażenie – nie po raz pierwszy zresztą ostatnio – jakby zobaczyli, że z żywymi ludźmi nie ma żartów. Właśnie Amerykanie. Bardzo to moim zdaniem jest ciekawe i znamienne.
Opowiedziano mi wreszcie – w sposób z całą pewnością bardzo subiektywny i strywializowany – o czym jest, wspomniany nie tylko wyżej, najnowszy polski film Rewers. Chodzi o to, że młoda Buzkówna je jakąś cenną monetę, następnie robi z niej kupę, później ją myje, zjada i znów ją wydala… i tak bez końca, do końca życia. Taki to jest film. Moneta i kupa. Jak mówię, biorę pod uwagę, że ten film jest o wiele głębszy, niemniej w jedno nie uwierzę – że on jest tak głęboki, że gdzieś obok tej kupy stawia przed nami problem Systemu, braku sprawiedliwości i próby tej sprawiedliwości wyegzekwowania. A już na pewno, nie na poziomie powrotu do wymiaru prawdziwie biblijnego. A więc najbardziej prawdziwego.
Dlaczego tak myślę? Z bardzo prostego powodu. Obserwując bardzo uważnie wszelkie znaki i wszelkie gesty, słuchając wszelkich słów, które dochodzą do nas od strony tak zwanego establishmentu, mam nieustające wrażenie, że tam już jest tylko kupa. Kupa i jedzonko. A wszystko na poziomie czystego grepsu. Weźmy choćby jednego z wybitnych przedstawicieli owej society, Daniela Olbrychskiego. Wystąpił ów mędrzec parę dni temu u Moniki Olejnik i po raz kolejny wygłosił obronę Romana Polańskiego. Nie wiem, czy może nie przeoczyłem czegoś wcześniej, niemniej mam wrażenie, że tym razem Olbrychski posunął się dalej niż dotąd, pod każdym względem. Mianowicie najpierw powiedział, że on uważa, że skoro Polański już został za swój czyn sprzed trzydziestu lat skazany, należałoby mu dać już spokój, a następnie – kiedy red. Olejnik parokrotnie zapewniła go, że Polański nie został wcale skazany, oświadczył – troszkę zdziwiony, bo nie wiedział! – że on i tak Polańskiego będzie bronił bez względu na wszystko, bo to jest jego przyjaciel! Co dodatkowo jeszcze może się wydawać bez znaczenia, ale dla mnie jakoś uzupełnia całość, Daniel Olbrychski, rozmawiając z Olejnik, siedział przez cały czas odwrócony do niej tyłem, patrzył w niebo jak na scenie i wypowiadane przez siebie zdania najzwyczajniej w świecie recytował. Słowo daję! Siedział więc tyłem i pokazywał najbardziej wyraźnie jak tylko to możliwe, że on ani nic nie wie, ani nic nie rozumie, ani nic nie czuje, i że prawdopodobnie nie jest już nawet człowiekiem, a jedynie nakręcanym pajacem, pozbawionym nawet już duszy.
Moneta i kupa. Oto zakręt, na którym znaleźli się oni, a z nimi, niestety, my wszyscy, w naszej drodze do nowej cywilizacji. Nie wiem, czy akurat Amerykanie ten etap w ogóle przeszli, czy może jakoś tylko im przemknął. Wiem jednak, że są już dziś od niego bardzo, bardzo daleko i zdecydowanie wychodzą na prostą. Europa – a za nią oczywiście my, pod przewodnictwem naszych elit – jak najbardziej wciąż się kręci wokół tych dwóch filarów. Pieniążka i kupy. Już było dziś o filarach. Kompletnie innych – o gościnności mianowicie i zemście. Ja wiem, że tu też jest nie do końca bezpiecznie, ale skoro już mam wybierać, to jednak bym się chyba zdecydował na ten Pakistan. Przynajmniej do czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...