piątek, 6 listopada 2009

Jeszcze raz o skowycie

Dziś rano otrzymałem esemes następującej treści: „Po pierwsze przepraszam, że napastuję, ale jak zapytałabym mamy, to dostałaby apopleksji, przekonana, że chcę rzucić kolejne studia. Otóż nie chcę. Fajnie jest czasem. Ale mam wątpliwości, na co światu kolejni angliści literaturoznawcy? No, spokoju mi to nie daje”. Biorąc pod uwagę, że większość tych, którzy bywają na tym blogu, to osoby okropnie mądre i – że tak powiem – znające swoje miejsce w życiu, zdaję sobie też sprawę z tego, że dla nich, powyższa refleksja jest w najlepszym wypadku śmiechu warta. Ja jednak, jako ten wieśniak patrzący na świat z perspektywy ławeczki, czytając te słowa, nawet się nie skrzywiłem. I to nawet nie dlatego, że autorką esemesa jest moja uczennica, którą znam i rozumiem, ani chyba nawet też nie dlatego, że jestem nauczycielem i mam mózg zjedzony przez nieustające współczucie. Odpisałem na niego jak najbardziej poważnie dlatego, że zaintrygował mnie ów świat, któremu to dziecko chce służyć.
A więc pogadaliśmy sobie, wprawdzie ani nie na gadu-gadu, ani przez skype’a, ale – owszem – jak najbardziej nowocześnie esemesowo, tak by nikt nikogo ani nie widział, ani nie słyszał, ani nie czuł jakiegokolwiek ciepła czy chłodu; ona – na początku, a w pewien sposób już i na końcu życia i ja – niemal bezrobotny nauczyciel, gnijący w ten piękny jesienny poranek w pustym domu, przy piosenkach Macieja Maleńczuka (tego co to mi kazał wypierdalać). A więc, w pewnym sensie, oboje w tym samym miejscu, A jednak kompletnie inni z jednego powodu. Otóż ja jestem jak najbardziej spełniony i jak najbardziej szczęśliwy, a ona raczej odwrotnie. I znów – cholera – przychodzi mi do głowy ten PRL, o którym tu już kiedyś pisałem, i który, wbrew moim najszczerszym intencjom, dał wyłącznie pretekst jednej Kalinowskiej z Krakowa, żeby mnie na pięć minut polubić. No ale co mam zrobić, kiedy tak już mam, że ile razy widzę, jak bardzo to co nas otacza jest puste, to wraca mi ta komuna?
Do czego zmierzam? Otóż, kiedy ja byłem w wieku tej mojej dzisiejszej uczennicy, jeśli chciałem z kimś pogadać – a wówczas nigdy nie chodziło o nic innego, jak o to, by tylko się spotkać i pogadać – nie mieliśmy ani gadu-gadu, ani skype’a, ani nawet głupiego Internetu. Mieliśmy za to telefon, dzięki któremu słyszeliśmy bardzo wyraźnie swój głos, i to głos mówiący nam prosto do ucha, a nie nadający do nas przez komputerowe głośniczki, no a poza tym przede wszystkim głos, który pojawiał się nie po to by poględzić, ale by się z nami umówić albo na wódkę, albo na spacer, albo do kina, albo na wycieczkę. I tak naprawdę o nic więcej nie chodziło, jak tylko o to, by się spotkać i poczuć że warto żyć. I do diabła ze światem! A najlepsze w tym wszystkim było to, że udało nam się stworzyć sobie takie warunki, gdzie to nie my szukaliśmy świata, ale świat szukał nas i właśnie przez to, że to światu na nas zależało, to właśnie myśmy przede wszystkim korzystali. I to nie my zastanawialiśmy się nad tym, co przez naszą przyjaźń, nasze plany, nasze przyjemności, czy wreszcie nasze życie możemy dać światu, ale co temu światu możemy wyrwać. I wyrywaliśmy ile się dało. I to był układ sprawiedliwy.
Pisząc ten tekst, bardzo bym nie chciał wykorzystywać tu losów znajomych mi ludzi i odnosić się do pojedynczych osób, bo nie sądzę, by oni akurat życzyliby sobie, by o nich tu pisać. Ale myślę, że nie zgrzeszę za bardzo, jeśli pozostanę na poziomie wyłącznie symbolu. Otóż jest tak, że ze wszystkich młodych osób jakie znam, ogromna większość, jeśli tylko potrafi się nad sobą zastanawiać, to ma tylko jeden problem: Co świat z nas ma? Ta ogromna większość jest przy tym przede wszystkim całkowicie samotna, pozbawiona jakichkolwiek realnych perspektyw i jeśli są wewnątrz tej grupy jakiekolwiek różnice, to tylko takie, że jedni, sprzedając się światu, uważają, że tak ma być, i przynajmniej do pewnego czasu jest im z tym dobrze, a inni – również się temu światu sprzedając – czują, że tu jest jednak coś bardzo nie tak. I się zadręczają.
Jest bowiem tak, że dziś człowiek wyrusza do dorosłego życia, posiadając wyłącznie jakieś tam wykształcenie, z którym oczywiście nie ma pojęcia co robić, i umiejętność szybkiego obsługiwania klawiatury komputera. Poza tym, nie ma absolutnie nic. Ani kolegów, ani koleżanek, ani marzeń, ani miłości, ani większych zainteresowań, ani umiejętności poruszania się w świecie, ani, co najważniejsze, żadnej przyszłości. Przez wszystkie te lata, kiedy spotykałem młodych ludzi – zarówno tych bardziej ambitnych i refleksyjnych, jak i tych, którzy nawet nie poczuli tego, że znaleźli się w tej przedziwnej czasowej pętli – i jeśli tylko oni chcieli coś ode mnie wiedzieć, to najczęściej były to dwie kwestie: skąd ja wiem to co wiem, i jak to się stało, że kiedyś miałem tylu kolegów. Jak i gdzie ich poznawałem? Jak to się stało, ze większość z nich to fajni ludzie, a nie kretyni? I najczęściej, w jednym i w drugim wypadku, reagowali na moje wyjaśnienia zdziwieniem połączonym z zazdrością. Oni, z jednej strony, nie mogli uwierzyć, że kiedyś wszystko było tak bardzo proste i tak dostępne, a z drugiej oczywiście tak bardzo było im tego żal. Te dwa pytania: „Skąd pan to wie?” i „Jak się poznaliście?” No i jeszcze jedno: „Jak można było przesiedzieć na trzeźwo całą noc, tylko słuchając muzyki i gadając?”
Proszę mnie nie zrozumieć źle. Ja nie chcę tu wchodzić w rolę starego dziada – którym swoją drogą akurat i tak jestem – i narzekać na dzisiejszy świat i, a tym bardziej na dzisiejszą młodzież. Akurat tak się składa, że i świat, w którym żyję i młodzież z którą się zadaję, absolutnie mi nie przeszkadzają. Szczerze uważam, że udało mi się na starość znaleźć dla siebie bardzo dobre miejsce i że akurat ci wszyscy młodzi ludzie, których spotykam, a w tym przede wszystkim moje dzieci, są bez zarzutu. To co mnie boli, to fakt, że to oni, a nie ja, mają źle. To nie ja się im skarżę, że jest do dupy. To oni przychodzą do mnie i mi się skarżą.
Biedne, bezradne, wykołowane przez nowoczesny świat dzieci. Kończą liceum i albo idą studiować socjologię, albo dziennikarstwo, albo którąś filologię, lub ewentualnie – te bardziej sfokusowane – prawo lub medycynę. Inne, jeśli rodzice pomogą im je sfinansować, idą na jakieś prywatne studia, zupełnie obojętnie na jakim kierunku, i wszyscy mniej więcej wiedzą to samo – że i tak nie będą mieli pracy, która im da satysfakcję, a jeśli nawet jakimś cudem trafią w jakieś lepsze miejsce, to i tak nie będą szczęśliwi. Nie będą mieli przyjaciół, albo dlatego że nie wiedzą jak się to robi, by ich zdobyć, albo dlatego, że wszyscy, których spotykają to idioci. I boją się też, że nie będą mieli rodzin, bo dziewczyny albo są za ładne, albo za głupie, albo już obstawione, a chłopcy albo zniewieściali, albo z mordami zawiniętymi w kaptury. Więc się kręcą w kółko, z przerażeniem stwierdzając, że po raz kolejny świat ich odrzucił, a oni już naprawdę nie wiedzą, co jeszcze mogą zrobić, żeby mu pokazać, że się jednak nadają. A wszystko z tej prostej przyczyny, że od dziecka tłumaczono im, że szczęście nie jest w nich, lecz gdzieś tam z horyzontem. Wystarczy tylko tam zajść i sięgnąć ręką. A tu się nagle okazuje, że ani twitter, ani facebook, ani nasza-klasa nie pokazują drogi.
Co gorsza – a tu już naprawdę można zwariować ze strachu – drogi też nie pokazują (założywszy, że oni kogokolwiek jeszcze obchodzą) uczeni mędrcy, religijni przywódcy, autorzy książek. Nawet ci najbardziej uznani i najmądrzejsi, o których wielkości zapewniano ich w szkole i w telewizji i w innych książkach. A więc ani Władysław Bartoszewski, ani ksiądz Tischner, ani Lech Wałęsa, ani Stasiuk, ani Pilch, ani nawet tępo uśmiechnięty Dalaj Lama. Może Bill Gates. Choć i on też już raczej nie. Zostali więc zupełnie sami w świecie, któremu tak bardzo chcieli zaimponować i nie zaimponowali. Więc najprawdopodobniej, kiedy już ostatni z nich skończy te studia i sprzeda ostatniąkartę dla Citi Banku i po raz kolejny uzna, że to rozwożenie lekarstw po aptekach i po lekarskich gabinetach jest wyłącznie jednym okropnym ciągiem upokorzeń, niedługo zaczną się już wycofywać do swoich komputerów i znów będą już tylko ściągać filmy i piosenki i razem z innymi odrzuconymi pisać sobie wiadomości tym przedziwnym językiem, który tylko oni rozumieją.
Ale to i tak jeszcze nie będzie zupełny koniec. On nastąpi dopiero wtedy, kiedy ci, którym się udało, spłacą kolejny kredyt, kupią kolejny telewizor, wymienia kolejny samochód, po raz kolejny się rozwiodą, znajdą sobie kolejną kochankę i po raz kolejny dojdą do wniosku, że za te pieniądze, które im ten świat łaskawie dał, nie mogą tak naprawdę kupić nic. I zaczną strzelać albo do siebie, albo do innych. Wtedy dopiero nastąpi zamknięcie tego rozdziału. A nam pozostaje wierzyć, że po nim jednak przyjdzie nowy. Bardziej bliski oryginalnemu planowi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...