wtorek, 17 lutego 2009

Też mi ktoś wlazł do kuchni

Mój pierwszy, w pełni świadomy kontakt z reklamą miał miejsce jakieś może piętnaście lat temu, przy okazji telewizyjnej akcji promocyjnej na rzecz syropu, który leczył wszystkich, natychmiast i do końca. Reklama przedstawiała śpiące małżeństwo, gdzie i on i ona nie mogą w żaden sposób zasnąć, bo męczy ich kaszel. Ale ona w pewnym momencie – bardzo sprytnie – sięga po syrop, wypija kieliszeczek i śpi, a on, nieroztropny, oczywiście kaszle i cierpi. Ponieważ akurat dręczył mnie nieustający, ciężki kaszel, a wszelkie lekarstwa nie pomagały, kupiłem sobie buteleczkę. Syrop był zagraniczny, dość drogi, w pastelowym kolorze i pastelowym smaku, buteleczka elegancka, do buteleczki dołączony kapturek z zaznaczoną kreseczką i instrukcją. Ponieważ zawartość buteleczki, przy zachowaniu wskazań z instrukcji, starczyła na cztery porcje, na drugi dzień rano, nowoczesna kuracja się zakończyła sukcesem częściowym i mogłem przejść do metod bardziej tradycyjnych, czyli wyznaczanych przez zasadę, że leczony ból gardła trwa siedem dni, a nie leczony aż tydzień.
Opisana historia miała miejsce już bardzo dawno temu, w czasach gdy, żeby obywatela naciągnąć, nie trzeba go było wysyłać na konsultacje do „lekarza lub farmaceuty”. Ale również były to lata, gdy o tym by być częścią Wielkiej Europejskiej Rodziny, Polska mogła zaledwie marzyć, a sami Polacy jedną nogą tkwili wciąż w okowach Ciemnogrodu. Były to też czasy, gdy Andrzej Lepper miał brzydką fryzurę, czerwone policzki, a kiedy chciał zostać prezydentem, to musiał kręcić się osobiście po wioskach i miastach, zamiast zrobić sobie kilka ładnych billboardów i wywiesić je za naszymi oknami. Oczywiście, nie było też jeszcze telewizji informacyjnej, ani w postaci TVN24, ani w jakiejkolwiek innej, a tym samym polityka była rozrywką równie ekskluzywną, jak – nie przymierzając – dziś blogowanie. W ogóle, to wszystko działo się bardzo dawno, dawno temu.
Zmieniło się wszystko. Nie tylko Polska. Nie tylko nasze domy, nasze ulice, nie tylko nasze sklepy, nie tylko nasze portfele. Nie tylko my sami. Przez te wszystkie lata, zupełnie niepostrzeżenie, wszystko co nas otacza, zmieniło się w najczystszej postaci ofertę, a razem z tą ofertą, wszystko stało się reklamą. Ale dzisiejsza reklama nie jest już taka wymyślna. Dzisiejsza reklama – podobnie jak cała oferta – nie jest skierowana do ludzi, którzy stoją po drugiej stronie. Nowoczesna reklama jest przeznaczona dla tych, którzy już zostali wessani.
Proszę zwrócić uwagę, ile pieniędzy wydaje przemysł farmaceutyczny na wmawianie idiotom, że Rutinoscorbin pozwoli wyjść w ciągu jednej chwili z ciężkiej choroby. Czy ja przesadzam? Spójrzmy na serię telewizyjnych reklam, z których najświeższa wygląda tak. Dziecko chce iść grać w hokeja, ale „czuje się niewyraźnie”. Proszę zwrócić uwagę – to „niewyraźnie” to nie jest takie tam sobie nienajlepsze samopoczucie. To dziecko jest autentycznie chore. Ale zjada tabletkę Rutinoscorbinu i, naturalnie, może iść grać w tego hokeja. Ja już pomijam sytuację, z mojego punktu widzenia, wręcz kryminalną. Jeśli zakładamy, że ta reklama ma kogoś przekonać, to należy się spodziewać, że ten ktoś jest osobą o inteligencji tak niskiej, że dopuszczającej wszelkie kontynuacje. A zatem, należy się spodziewać, że ktoś kto chce iść zagrać w hokeja, a jest chory, po zażyciu tabletki pójdzie na tego hokeja i będzie chory jeszcze bardziej. Niewykluczone, że dużo bardziej. Oczywiście, to że się nie skonsultował z „lekarzem lub farmaceutą”, a może nawet i to, że nie wziął na poważnie ostrzeżenia z najnowszych reklam, że brak tych konsultacji może się nawet skończyć śmiercią, nie ma dla nikogo najmniejszego znaczenia. W końcu, nikt nie zabrania sprzedawać towaru durniom. Szczególnie gdy w gruncie rzeczy tylko durnie pozostali.
A reklama w międzyczasie objęła wszystko. Tak samo jak wszystko stało się ofertą. Nagle się okazało, że i my nie jesteśmy już tylko nabywcami. Sami staliśmy się również towarem. I wyszło na to, że nie trzeba być piosenkarzem, czy aktorem, czy telewizyjną gwiazdą, żeby zacząć się sprzedawać. Na pierwszy więc ogień poszli tzw. biznesmeni, po nich politycy, a teraz już idziemy my sami. Już możemy sobie kupić różnego rodzaju poradniki – najczęściej w formie płyt dołączanych do gazet codziennych – jak prosić o pracę, jak wywalać z pracy, jak rozmawiać z przyjacielem, jak wygrywać z wrogiem. Jak odmawiać, jak się podobać, jak lekceważyć. Jak wyglądać, jak mówić, jak spędzać czas, jak się uśmiechać.
Blog który prowadzę, to blog polityczny. Siłą rzeczy więc, polityka jest zawsze w głównym punkcie jego zainteresowania. Obserwuję więc politykę od lat i nie mogłem nie zauważyć tego momentu, gdy okazało się, że jeśli ktoś chce osiągnąć sukces polityczny, musi się stać towarem. I to nie byle jakim towarem. Musi się stać towarem zaprezentowanym w postaci pełnej i interesującej oferty, wspartej dodatkowo nowoczesną akcją promocyjną. Odnoszę wrażenie, że moment ów nastąpił w latach ledwo poprzedzających zwycięstwo PiS-u i osobiście Lecha Kaczyńskiego. Mam poczucie, że Lech Kaczyński został prezydentem niejako rzutem na taśmę. Rok 2005 to był rok, kiedy jeszcze można było zaobserwować resztki jakiejś minimalnej naturalności. Od tego jednak czasu, wszystko się bardzo szybko zmieniło w gigantyczny supermarket. Czy jest mi z tego powodu przykro? Pewnie. Podobnie jak wolałbym, żeby zwykłe parówki nie były produkowane ze zmielonych kości, czułbym się też znacznie lepiej, gdyby ludzie nie byli produkowani z przepisów opartych na zero-jedynkowych rozwiązaniach. Czy załamuję z tego powodu ręce? W żadnym stopniu. I wcale nie tylko dlatego, że w ogóle wolę myśleć pozytywnie, niż negatywnie.
Co jednak sprawiło, że postanowiłem napisać tekst, który przecież nie jest aż tak bardzo odkrywczy? Dwa mianowicie zdarzenia. Pierwsze to wczorajszy program w TVN24, zatytułowany tradycyjnie Polska i świat. Choć oglądam go już od dawna, czasem nawet z dużą przyjemnością, wynikającą głownie z mojej sympatii do prowadzących – ludzi ładnych i miłych – wczoraj, po raz pierwszy z taką intensywnością, zaobserwowałem, że jest w tej prezentacji coś zupełnie nowego. Otóż ta miła pani redaktor i ten miły pan redaktor są tam wyłącznie po to, żeby robić słodki nastrój. To co oni pokazują i o czym mówią, nie ma najmniejszego znaczenia. Zresztą tak naprawdę oni nie mówią o niczym. Oni wyłącznie szczebioczą. Podobnie jak półtorej godziny później w Szkle Kontaktowym, panowie Miecugow i Przybylik wyłącznie żartują, Kalczyńska i Grass, miło ćwierkają. Słuchałem więc tej uroczej pary, przyglądałem się im, jak się ruszają, jak się uśmiechają, jak robią miny, jak ona odchyla głowę do tyłu i bez powodu wybucha perlistym śmiechem, a on grzecznie pochyla głowę i się uśmiecha, i nagle uprzytomniłem sobie, że oto idzie już nie nowe, ale najnowsze. Że oto kształt rzeczy, które nadejdą. Kompletna pustka i rozpylony wokół dezodorant o nazwie dowolnej. Wedle indywidualnego upodobania.
I pomyślałem sobie, że jeśli idzie o tę formułę, to nawet jeśli nie wymyślił jej jeszcze do końca, to jest w trakcie jej przygotowywania. Ktoś zdecydowanie musiał wpaść na pomysł, albo może tylko podpatrzył gdzieś na świecie, że, podobnie jak całe nasze życie rodzinne, osobiste, zawodowe ma wyglądać jak reklama i brzmieć jak ta piosenka towarzysząca dziś już niemal każdej z nich, tak samo powinny się prezentować rzeczy poważniejsze – czyli to co się powszechnie nazywa newsem. Pomyślałem sobie – troszkę ze zdziwieniem, a troszkę z przestrachem – że nie jest wykluczone, że w świecie wypełnionym przez kompletnie morderczą pracę i nieprzytomne zarabianie pieniędzy, z weekendową terapią na zakupach, ostatecznie nie planuje się już nic więcej. Tylko to i tylko to. I wtedy pomyślałem, że trzeba to pokazać. Ale jeszcze stało się coś innego. Otóż na swoim blogu w Salonie, Krzysztof Leski opisał swoje zdenerwowanie tym, że przed jego oknem stanął billboard z Grażyną Gęsicką, że ona mu teraz zagląda do kuchni i że jego to irytuje. I że on sobie nie życzy. Mam więc też dziś maleńkie przesłanie do Leskiego. Ten billboard wkrótce zniknie. I albo pojawi się nowy, albo nie pojawi się żaden. Jeśli się pojawi nowy, będą na nim przedstawione dwie kobiety o nienaturalnie długich nogach i zimnych twarzach w rajstopach firmy Gatta, albo kawałek żółtego sera udekorowany winogronami. Albo 52-calowy telewizor za jedyne 3999 zł. Ale też może się nic nie pojawić, bo ktoś specjalny umówi się z kimś innym specjalnym, że na Pańskim osiedlu billboardy słabo chodzą. A reszta zostanie tak jak było jeszcze przed tą Gęsicką.
No i jeszcze na koniec jedno pytanie, już może tylko do Leskiego. Onjest zajęty jednym billboardem. Natomiast do wszystkich szczerze zainteresowanych, chciałbym się zwrócić apokaliptycznymi słowami nieustraszonego Boba Dylana: „Because something is happening here, but you don't know what it is. Do you, Mister Jones?”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...