środa, 18 lutego 2009

Walczcie tchórze!

Zupełnie niespodziewanie, nawet dla mnie samego, między moim poprzednim wpisem i wpisem jeszcze wcześniejszym, minęły aż trzy dni. Ponieważ właściwie codziennie mam potrzebę do Was gadać, te trzy dni przerwy odebrałem z pewnym niepokojem. Bo – muszę to przyznać – absolutnie nic nie stało na przeszkodzie, bym sobie w weekend stukał w te klawisze, poza jednym wyjątkiem – mnie kompletnie zatkało. A więc się zaniepokoiłem. Pomyślałem sobie, że moje nic-do-powiedzenia może zwiastować coś znacznie gorszego, niż głupią przerwę w blogowaniu. Może być mianowicie związane z końcem politycznych emocji. A to – dla kogoś, dla kogo polityka od dziesiątek lat – jest głównym źródłem uciechy, stanowiłoby pełną porażkę.
Nie tylko ja się zaniepokoiłem. Pod wczorajszym wpisem pojawiło się parę komentarzy, które mi raczyły zwrócić uwagę na to, że się opuściłem. A jeszcze, jak by tego było mało, zostałem o tej mojej gnuśności dodatkowo poinformowany telefonicznie. Więc, naturalnie, będę się starał. Pozostaje jednak sam problem. Ja autentycznie od paru dni mam wrażenie, że coś się kończy, a to co się kończy zostało już skomentowane wielokrotnie. I przecież nie tylko przez mnie. Coś się kończy, a ja z tym nawet nie widzę za bardzo potrzeby walczyć. Bo choć jestem niemal pewien, że wróg, którego nigdy nie lekceważyłem, i nawet jeśli wyśmiewałem i z niego szydziłem, nie wątpiłem, że to wróg realny i zawsze przyczajony, ostatnio mam wrażenie, że stało się coś takiego, co niektórzy nazywają gestem Pana Boga nierychliwego, ale za to sprawiedliwego. A więc, w pewnym sensie, w pewnym momencie nasz miecz – czy jak to sobie tam nazwiemy – został nam z ręki wyjęty, i reszta odbywa się jakby poza naszą wolą i świadomością.
Byłem parę dni temu z wizytą u osoby, o której kiedyś wspomniałem, jeszcze przy okazji mojego tekstu o taborecie i muszę przyznać, że atmosfera była zupełnie inna od tamtej, sprzed niemal roku. Gapiliśmy się w telewizor, słuchaliśmy informacji o kryzysie, a ponieważ nikt nic nie mówił, powiedziałem coś w stylu: „Widzisz? Wiedzieliśmy kiedy odejść. A tak się cieszyłeś.” Mój przyjaciel spojrzał w okno, pokiwał głową i powiedział: „No… głupie sześć miesięcy by wystarczyło.” A więc takie to kalkulacje odbywają się nad tym nigdy nie wykorzystanym, obdrapanym i ‘rozjechanym’ taboretem.
A zatem kryzys dopadł Platformę. Niestety, przy okazji, dopadł też i naszą Polskę. I ją akurat niestety, w sposób jak najbardziej niezasłużony i niesprawiedliwy. Przyznaję. To że mogę w tych dniach obserwować Donalda Tuska, który już właściwie wyłącznie zachowuje się, jak ten nieszczęsny kurczak w finałowej sekwencji Stroszka, tyle że stymulowany nie przez jakąś nieludzką technikę, ale przez tzw. polityczny wizerunek, jest dla mnie oczywiście źródłem satysfakcji. W końcu, on akurat uczciwie zapracował sobie na takie emocje. Nie czuję się jednak ani szczególnie na siłach, żeby z hukiem tryumfować, ani tym bardziej – jak już wspomniałem – nad nim samym i jego nieudacznikami się znęcać. Właśnie usłyszałem, że najnowsze sondaże wskazują, że poparcie dla Platformy Obywatelskiej wciąż kształtuje się na poziomie ok. 50%, natomiast za PiS-em opowiada się już tylko 16% badanych. I nawet to, nie jest w stanie mnie ruszyć.
Wciąż widzę, jeśli nawet nie samego Premiera, to albo Julię Piterę, albo Dzikowskiego o imieniu Waldi (przepraszam za ten wybieg, ale nie wiedziałem, jak potraktować to cudaczne imię w bierniku, a nie chciałem ryzykować uwag zaprzyjaźnionych komentatorów), czy w końcu skromnego senatora Misiaka, a nad nimi kamienną twarz Waldemara Pawlaka, kiwającego chytrze swoją głową z kamienia. I myślę sobie, że nie tak wyobrażałem sobie finałowe starcie. Liczyłem na szczęk zbroi, na jęki rannych, zdradzieckie ataki tchórzy, decydujące uderzenia bohaterów, a tu tymczasem niemal idealna cisza. Tylko jakieś nerwowe stęknięcia tu i ówdzie.
A przecież był taki moment, kiedy wydawała się, że Polska jednak nie wpadnie w łapy tak marnego autoramentu specjalistów. Był taki moment, kiedy nawet najbardziej mainstreamowi komentatorzy nie mieli najmniejszych wątpliwości co do tego, że wybory w roku 2007 wygra ponownie PiS. Pamiętamy wszyscy, jak jeszcze może na miesiąc przed tym nieszczęsnym październikiem, nikt choćby odrobinę zorientowany w układzie sił, nie przypuszczał, że Platforma Obywatelska może przejąć władzę. PiS szedł przez kampanię wyborczą jak czołg i można było bezpiecznie obstawiać, że Polska będzie nadal prowadzona przez ludzi – nawet jeśli nie idealnych i popełniających błędy – mocnych, ideowych, zdeterminowanych, walecznych, twardych.
Przypominam sobie dziś, jak któregoś dnia, działacze Platformy urządzili przed kamerami telewizyjnymi niby spektakl, niby konferencję, niby greps przedwyborczy. Na scenie stał przyszły minister Grad, przyszły minister Grabarczyk i chyba jeszcze ktoś, choć tylko tych dwóch zapamiętałem, i kompletnie sztywni, z oczami postawionymi w tak zwany ‘słup’, klepali coś bardziej jeszcze monotonnymi głosami, niż nawet ciężko odurzony Pawlak. A później zaczęli zupełnie bez sensu – w ramach jakiegoś chorego performance – z tą samą pawlakową ekspresją, przewracać krzesła. I to właśnie była kampania wyborcza PO. To była ta energia, ta determinacja, ten ‘power’, z którymi mamy nieszczęście się męczyć od niemal już półtora roku. Przypominam sobie tych dwóch smutnych polityków, przewracających te nieszczęsne krzesełka, rozglądam się i widzę nagle już tylko jednego wariata, jednego cynika, jednego przestraszonego piłkarzyka i całą kupę nerwowo przebierających nogami niby-polityków o brukselskich aspiracjach, kombinujących już tylko, jak by się stąd jak najszybciej wyrwać.
Oto więc mamy kryzys. I oto też mamy tych, których sami sobie na te fatalne czasy wybraliśmy. Tych, którzy właśnie teraz powinni pokazać, jak się walczy o Polskę. Premier – magister historii. Minister Obrony Narodowej – psychiatra. Szef MSW – lokalny działacz sportowy. Specjalistka od walki z korupcją – magister filologii polskiej. Minister Infrastruktury – starszy referent w łódzkim ZUS-ie. Szef Skarbu Państwa – zastępca wójta z gminy Pleśnia. A teraz jeszcze zbankrutowany działacz Polonii w Chicago. No i – wspomniani już – jeden wariat i jeden cynik. Oto kryzys i oto poważna ekipa. ‘Poważna załoga’, jak to kiedyś lubił – nie o sobie jednak – mawiać sam pan premier. I oto upadek.
I oto biedna Polska. Zamykane zakłady pracy, ludzie pozbawieni pensji, banki wyciągające ręce po swoje, klienci nie odbierający telefonów, kosmiczne rachunki za gaz i prąd. I całkowicie nieprzewidywalna przyszłość. Wspomniałem na początku tego tekstu o mojej rozmowie z człowiekiem od taboretu. Przypomniałem tę moją złośliwość a propos utraty władzy przez PiS w odpowiednim czasie i w najlepszych możliwie warunkach. Jednak, mimo że tak sobie lubię teraz żartować, jestem pewien, że gdyby dziś premierem był Jarosław Kaczyński, a ministrami ludzie, których on by do tej roboty wynajął, wszyscy bylibyśmy bezpieczniejsi. Oczywiście, niewykluczone, że dla samego Kaczyńskiego ten czas byłby pewnie kompletnie wykańczający i kto wie, czy osobiście nie tragiczny. Ale ja też wiem, że z nim jako premierem, Polska by się miała o niebo lepiej. Bo nawet gdyby walcząc z kryzysem Kaczyński miał umrzeć, to by umarł w walce. A nie – jak Tusk – który, jak wykorkuje, to wyłącznie ze strachu, że nie zostanie prezydentem, lub wściekłości, że nie ma czasu na piłkę.
Przed nami tygodnie i miesiące całkowicie nieprzewidywalne. Według informacji, które czerpię od osób znacznie bardziej kompetentnych niż my wszyscy, dzielący się tu naszymi troskami, może w Polsce dojść do pełnego bankructwa. Może też się jakoś nam udać wywinąć. Ale faktycznie nie wiadomo nic. Jest więc – jak się zdaje - fatalnie. Od samego początku, jak zacząłem tu pisać, walczyłem o jedno. Żeby zachować maksymalnie dużo prawdy w tym świecie, który został niespodziewanie zdominowany przez najbardziej bezczelne kłamstwo. Żeby pokazać palcem zarówno to kłamstwo, jak i tych kłamców, którzy wtargnęli najbardziej brutalnie w nasze życie. Ale walczyłem też o to, żeby – przez to właśnie pokazywanie palcem – doprowadzić do odsunięcia od władzy tych, których uważam za złych i głupich szkodników. I teraz widzę, że oni nagle dostali w łeb z absolutnie nieoczekiwanej strony. I że przy okazji oberwaliśmy i my. Z czego więc się tu cieszyć? Czym się tu podniecać? Że minister Czuma ma syna idiotę? Czy tym że Palikot szykuje się na akcję przeciwko Prezydentowi, że ten już nie dość że pijak i psychopata, to jeszcze brutal, który tłucze swoją rodzinę? Mam szydzić z premiera Tuska, który nagle oświadczył, że jeśli Prezydent chce jechać na jakiś szczyt europejski, to on oczywiście nie ma nic przeciwko temu? A może mam sobie stroić żarty z minister Hall czającą się na moja najmłodszą córkę, by ją nauczyć, jak zakładać koledze prezerwatywę? Nie chce mi się.
Myślę więc, że pozostaje mi dziś już tylko szczerze kibicować Premierowi, jego kumplowi Nowakowi, a nawet pani minister Kopacz. Dlaczego? Bo ja dobrze życzę Polsce, ale też i sobie. Wszyscy świetnie pamiętamy, jak przez dwa lata rządów PiS-u, całe to przyplatformiane towarzystwo wręcz się lepiło do tej zupełnie obłędnej filozofii, głoszącej, że jeśli inaczej się nie da, to niech już Polska spłonie, jeśli tylko nagrodą ma być polityczna likwidacja obu Kaczyńskich. Doskonale pamiętamy te czarne billboardy, którymi patrioci z RMF-FM oblepili nasz piękny kraj, zachęcając Polaków do emigracji. Pamiętamy tego dziwnego człowieka, który po zwycięstwie Lecha Kaczyńskiego chciał zrezygnować z polskiego obywatelstwa. Ja osobiście pamiętam. każde słowo wypowiedziane przez Waldemara Kuczyńskiego na temat tego ile warto i za jaką cenę. Mam tę pamięć, a więc nie bardzo się też dziś dziwię, kiedy przeróżni eksperci twierdzą, że PiS z całą pewnością cieszy się z kryzysu. Oni zawsze byli tacy i też już inaczej nie potrafią.
Więc będę uczciwie liczył na to, że jednak rząd Donalda Tuska mnie nagle czymś wybitnym zaskoczy. Że jednak oni dokonają tego cudu, nawet jeśli z tak wielkim opóźnieniem. Bardzo bym tego chciał. Ze względu na dobro mojego kraju, ale też ze względów całkowicie już osobistych. Ja bym bardzo nie chciał, żeby ta wojna, którą prowadzę od niemal już roku skończyła się tak, że przeciwnik po prostu zemdleje. Ja bym o wiele bardziej pragnął, żeby IV RP, która jest mi tak bliska, wróciła do gry, jako prawdziwa, zwycięska siła, po walce, a nie w wyniku walkowera. Więc walczcie, a ja będę tu sobie pisał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...