piątek, 10 stycznia 2020

O Krzyśku i jego przyjaciołach


       Zmarł Krzysztof Leski, a ja nie widziałem najmniejszego powodu, by tę śmierć komentować. Ponieważ jednak inni nie mają tu najmniejszych skrupułów, uznałem, że co mi właściwie szkodzi.
      Gdyby ktoś nie wiedział w czym rzecz, krótko wspomnę, że Krzysztof Leski w latach 80 pisał w prasie tak zwanej „podziemnej”, na początku lat 90 był jednym z najważniejszych dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, a potem, z powodów nikomu nieznanych z tego towarzystwa wypadł i zaczął działać jako dziennikarz niezależny, czyli krótko mówiąc bloger. Tak się złożyło, że kiedy ja zacząłem się udzielać w Internecie, a dokładnie rzecz biorąc w Salonie24, Krzysztof Leski był tam pierwszą gwiazdą. Ponieważ tak jakoś wyszło, że i ja tam miałem swoją pozycję, Leski natychmiast się o mnie dowiedział i przez pewien czas wymienialiśmy się uwagami. Oczywiście, on był ode mnie wielokrotnie ważniejszy, więc nie można mówić o żadnych bliższych relacjach, ale, owszem, tyle wszystkiego, że mieliśmy świadomość swojego istnienia.
       Nie lubiłem Leskiego i tego co on pisał – podobnie zresztą jak on tego co pisałem ja –  z powodów, które tu nie są istotne, niemniej jednak znaliśmy się i staraliśmy się nie wchodzić w sobie w drogę. Spotkaliśmy się dwa razy w życiu. Raz przy okazji wydarzenia zorganizowanego przez zamordowanego w Smoleńsku Rzecznika Praw Obywatelskich, śp. Janusza Kochanowskiego, gdzie przywitaliśmy się i to tyle, oraz drugi raz, gdy Salon24 zorganizował uroczystość z okazji swoich trzecich urodzin, a ja go tam spotkałem, no i znów się przywitaliśmy i tyle. Pamiętam tamten moment szczególnie z tego względu, że tam się pojawił również bloger Grzegorz Wszołek.
       Tu muszę osobny akapit poświęcić Wszołkowi. Otóż kiedy ja zacząłem publikować w Salonie24, w tym samym mniej więcej momencie pojawił się tam też bloger o nicku gw1990, czyli wspomniany Wszołek, który był wówczas uczniem klasy maturalnej w którymś z krakowskich liceów. Ponieważ on, podobnie jak ja, wspierał Prawo i Sprawiedliwość, a ja mam swoje klasyczne nauczycielskie kompleksy, z Grzesiem się zakolegowałem i sobie trochę rozmawialiśmy, głównie o zbliżającej się maturze. Ponieważ on pisał ciekawie i nie najgorzej, bardzo byłem ciekawy, co to za dziecko, i w końcu przyszedł dzień, kiedy Igor Janke zorganizował spotkanie w Warszawie, ja tam pojechałem i jedną z pierwszych osób na jaką trafiłem był właśnie Wszołek. To co mnie z miejsca uderzyło, to fakt, że on był przede wszystkim dzieckiem nadzwyczaj grzecznym, ułożonym, no i, co uważam za dość istotne, bardzo ładnym, takim, co to starsze panie lubią mówić: "Jaki to ładny chlopczyk". Pogadaliśmy chwilę, oczywiście przy zachowaniu wszelkich zasad związanych z różnicą wieku, których, co warto podkreślić, Wszołek bardzo pilnował, no a potem, ni stąd ni zowąd zarówno on, jak i Leski gdzieś zniknęli i już nie wrócili. Jak o tym poinformował parę dni po fakcie sam Wszołek na swoim blogu, on się z Leskim zaprzyjaźnił i obaj poszli w miasto, kończąc gdzieś na wspólnej kaszance. Wspomnę tylko, że tę kaszankę do dziś pamiętam, bo jest to od zawsze moje ulubione jadło i powiem szczerze, że im wówczas tej kaszanki bardzo zazdrościłem.
      Dziś czytam wspomnienia przyjaciół Leskiego, między innymi właśnie Wszołka, i z nich wynika bezpośrednio to, że Leski to był człowiek, który, tak jak jedni lubią oglądać filmy, a inni grać w gry, a jeszcze inni siedzieć w domu i pić, uwielbiał się zaprzyjaźniać z przypadkowymi zupełnie ludźmi, co prowadziło do tego, że u niego w domu, w którym mieszkał z żoną i z dziećmi, pomieszkiwały wciąż dziesiątki mniej lub bardziej mu bliskich ludzi. Między innymi, jak on sam dziś przyznaje, Grześ Wszołek, chłopak z Krakowa.
      Czemu zdecydowałem się o tym napisać? Otóż stało się tak, że człowiek, który poderżnął gardło Leskiemu, mieszkał u niego od kilku miesięcy. Co to był z układ, jaka była między nimi relacja, czemu Leski – było nie było nie jakiś wesoły młodzian, który lubi się zabawić, ale człowiek w sile wieku – go u siebie gościł, tego nie wiemy i wiedzieć pewnie już nie będziemy. To co mnie jednak mocno zastanawia, to to, czemu ci co go znali znacznie lepiej niż ja, dziś publikują o nim wspomnienia, pisząc, jaki to był z niego wspaniały człowiek i ani się przy tym nie zająkną na ten oto temat, że z nim musiało być zdecydowanie coś nie tak.
       Ktoś się mnie spyta, co kogo obchodzi jakiś Leski. Otóż ja zdaję sobie sprawę z tego, że większość czytelników tego bloga nie ma pojęcia, o kim mi tu rozmawiamy. Rzecz jednak w tym, że był czas, kiedy Krzysztof Leski zadawał w mediach szyku jak dziś nie przymierzając Tomasz Lis, czy Michał Rachoń, a jeśli nagle przestał, to warto byłoby się nam naprawdę zastanowić, dlaczego. I skoro dziś się nagle okazuje, że on przez ostatnie lata był w stanie kompletnego upadku, który to stan podsumował jakiś dureń z nożem, to myślę, że warto się zastanowić, o co poszło. W końcu nie mówimy o jakimś Romku z Kalisza, ale o osobie swego czasu jak najbardziej publicznej.
      Ja wiem, że filmu o Leskim, tak jak o starym Beksińskim i jego dziecku, nie nakręcą, ale przynajmniej ja zaznaczę tu to co się stało. W sumie, nie aż tak byle co.

Przypominam, że jeśli ktoś ma życzenie komentować na tym blogu, powinien najpierw do mnie napisać na adres k.osiejuk@gmail.com. Zapraszam.



czwartek, 9 stycznia 2020

Czy Jerzy Owsiak przerzuci się na produkcję parówek?


      I znów stało się tak, że choć mi ani w głowie nie było zajmować się tym akurat tematem, sytuacja mnie złapała za gardło i mamy co mamy. A wszystko zaczęło się od tego, że człowiek, o którego istnieniu wcześniej nie miałem nawet pojęcia, twórca komunikatora Gadu-Gadu nazwiskiem Łukasz Foltyn, jak się okazuje, po raz już enty zwrócił publicznie uwagę na fakt, że działalność Jerzego Owsiaka jest czystym, niczym nieskażonym oszustwem, i to wcale nie najbardziej dlatego, że on zebrane przez te biedne dzieci i sterroryzowane instytucje pieniądze wydaje na własne przyjemności, ale przez to, że owa rzekoma „świąteczna pomoc” nie jest żadną pomocą, lecz wyłącznie czysto biznesowym geszeftem, od innych różniącym się tylko tym, że jest bardziej skuteczny.
      Przeczytałem wypowiedź Foltyna uważnie i z autentyczną satysfakcją, to jednak co mnie w niej uderzyło najbardziej to nawet nie fakty takie choćby jak ten, że to co z wielkim hukiem uda się Owsiakowi w tym roku zebrać, to zaledwie promil – to promil w sensie dosłownym – tego, czym każdego kolejnego roku polską służbę zdrowia zasila państwowy budżet, lecz to, że chyba po raz pierwszy raz od samego początku owego przekrętu, sprawa zyskała charakter jak najbardziej publiczny. Swój tekst opublikował Foltyn jak zawsze na Facebooku, to jednak na co warto zwrócić uwagę, to fakt, że choć oczywiście jego słowa spotkały się ze zwyczajowym hejtem, to dziś ów hejt jest o tyle szerszy i głębszy, że jego wypowiedź  komentowana jest znacznie powszechniej niż kiedykolwiek wcześniej i wcale nie koniecznie pod hasłem „precz z faszyzmem”. A to moim zdaniem musi świadczyć o tym, że coś się najprawdopodobniej jednak tym razem zmienia.
     Mimo to jednak, nie myślałem o tym, by się wyliczeniami Foltyna zajmować, choćby ze względu na swoje dawne już postanowienie, że z Owsiakiem tu już koniec. I oto, proszę sobie wyobrazić, przyszła do mnie moja córka i poinformowała mnie, że sieć komórkowa Play, z której ona korzysta, poinformowała ją właśnie, że w związku ze zbliżającą się niedzielą Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, z każdej wpłaty na konto firmy dokonanej przez aplikację, jedna złotówka zostanie przekazana na biznesowy projekt Owsiaka. Ponieważ moje dziecko wszystkie swoje dotychczasowe zobowiązania wobec Playa realizuje przez aplikację właśnie, a jednocześnie całą swoją działalność dobroczynną realizuje w skrytości swojego serca, a nie na dźwięk trąb, zmuszona została do tego, by ten jeden jedyny raz nie korzystać z aplikacji, ale wykonać zwykły przelew. Mnie natomiast w tym samym momencie nie dość, że się przypomniało owo wyliczenie Foltyna, to jeszcze nie mogłem nie zwrócić uwagi na fakt, że w istocie rzeczy ów WOŚP zbliża się szybkimi krokami, jako że gdzie się praktycznie znajdę, jestem o tym informowany. I w tym momencie pomyślałem sobie, że skąd ja tak naprawdę mogę mieć pewność, czy nie jest tak, że i ja – tym razem zupełnie nieświadomie – płacąc za cokolwiek, jednej złotówki z moich pieniędzy nie przeznaczam na biznes Jerzego Owsiaka. Jaką ja mam mianowicie gwarancję, że choćby firma Orange, części z niedawno przeze mnie zapłaconego rachunku nie wysłała na konto fundacji Owsiaka? Skąd mogę mieć spać spokojnie, bo rachunek, który płacę za oglądanie meczy Premier League nie został właśnie tak podzielony, by jego część została wysłana na przyszłoroczny festiwal Rock’n’Poland? Czy to jest wreszcie możliwe, że gdy dziś kupowałem w Lidlu kawę i tabletki do zmywarki, Niemcy uznali za stosowne podlizać się tym, którym podlizać się wypada, i choćby głupiej złotówki z moich pieniędzy nie wysłali Owsiakowi właśnie?
      Z tego co bowiem od lat obserwuję, a mam wrażenie, że z każdym rokiem sytuacja robi się coraz bardziej dramatyczna, w publicznej przestrzeni jest coraz mniej miejsc, do których ów moralny terror jeszcze nie dotarł.
      A więc stało się tak, że się złamałem i postanowiłem zająć się tym strasznym kłamstwem, i proszę sobie wyobrazić, że w międzyczasie nawet wysłałem również odpowiedni tekst do „Warszawskiej Gazety”, który tu postaram się umieścić jeszcze przed ową straszną niedzielą.
      Ponieważ jednak głównym tematem tej notki jest to co po raz kolejny powiedział nam Łukasz Foltyn, oraz, zupełnie niespodziewanie, nadzwyczaj szeroka publiczna reakcja na jego słowa, pomyślałem że wrzucę tu cały wywiad, jakiego udzielił on – uwaga, uwaga – „parówkowemu” portalowi natemat.pl. A to, że oni jako pierwsi zareagowali i to jeszcze w taki sposób, zdecydowanie o czymś musi świadczyć.


Pana wpisy sugerują, że daleko panu do WOŚP, bliżej do NFZ. Na kilka tygodni przed finałem WOŚP krytykuje pan tę inicjatywę i Jurka Owsiaka. Jest pan rzecznikiem NFZ, dostał pan posadę w rządzie?

Po pierwsze, to na temat WOŚP piszę od dawna, wręcz od wielu lat, i nie tylko w okolicach finału. Tym razem zrobiło się o tym głośno, bo tematem zainteresowali się dziennikarze.
Cieszę się, że ta sprawa zaistniała w mediach, dotychczas pisałem dla wąskiego grona. Mam też negatywne konsekwencje swoich publikacji, bo jednak atakują mnie hejterzy – a przecież "Prawdziwa cnota krytyki się nie boi". Poza tym, niech mnie przekonają, że nie mam racji.

Czyli to nie jest tak, że jest pan zamknięty na jakąkolwiek dyskusję?

Nie, dziś nawet napisałem, że zmienię o 180 stopni pogląd na WOŚP, jeśli pokażą mi jakiś szpital w Polsce, w którym faktycznie brakuje sprzętu.

Przejrzałam komentarze. Internauci już znaleźli szpital w Białymstoku. W 2012 roku miasto odmówiło zakupu rezonansu. Skontaktowałam się też z prezesem Polskiej Misji Medycznej, ordynatorem Oddziału Ratunkowego w Bochni, lekarzem Jarosławem Gucwą. Zapytałam, jak sprawa sprzętu od WOŚP wygląda z jego perspektywy. Odpowiedział: "Z mojej wiedzy w Polsce nie ma szpitala, który w dowolnym momencie byłby w pełni wyposażony i nie chciał przyjąć np. tomografu".

Taka sytuacja nie mogłaby mieć miejsca. Jeśli w szpitalu brakowałoby sprzętu ratującego życie, to stanowiłoby to zagrożenie życia. Taka placówka nie miałaby prawa wykonywać kontraktu z NFZ, to byłaby sprawa dla prokuratora. A podkreślam, że od WOŚP szpitale najczęściej otrzymują drobny sprzęt, tomografy to rzadkość.

Osiem tomografów WOŚP przekazało polskim szpitalom. Jeden z nich kosztuje około trzy mln zł.

To było osiem tomografów w całej historii WOŚP. Natomiast zwykle zakupują kilkaset sztuk kardiomonitorów, jeden kosztuje dwa tysiące złotych. I chce mi pani powiedzieć, że jak brakuje dwóch tysięcy, to mimo że życie pacjenta jest zagrożone, to szpital czeka na pomoc od WOŚP, a nie che mu pomóc np. samorząd czy Ministerstwo Zdrowia?

Szpitalny sprzęt najczęściej jest marnej jakości. Lekarz tłumaczył mi, że tomograf średnio zużywa się po dziesięciu latach, a firmy nawet nie produkują do tego sprzętu części zamiennych.

To możliwe, że tych osiem tomografów od WOŚP pewnie już w ogóle nie pracuje.

To oznacza, że nawet jeśli w szpitalach jest sprzęt, to kiepskiej jakości, uszkodzony. Tomografy są łatane gumą arabską, karetki mają przebieg po ponad 900 tys. km.

Nie neguję tego, że szpitale potrzebują więcej sprzętu, zwłaszcza lepszego. Neguję natomiast to, że brakuje sprzętu. To subtelna, ale zasadnicza różnica.
Chodzi mi o to, że nie ma takiej sytuacji, że szpital nie może zdobyć sprzętu, bo – wbrew pozorom – ma po pierwsze własne środki, wiele szpitali ma nadwyżki finansowe. Po drugie – dyrekcja ma możliwość zaciągnięcia kredytu, który i tak koniec końców spłaci państwo, a nie WOŚP.
Po trzecie, to same samorządy robią zakupy, przekazując dotacje, po czwarte – Ministerstwo Zdrowia udziela szpitalom wsparcia i po piąte – Unia Europejska – z tego co wiem – sfinansowała zakupy sprzętu wielokrotnie większe niż WOŚP, a niewspółmiernie mniej się o tym mówi...
Sam WOŚP nie działa tak, że szpital dzwoni i informuje, że na jutro potrzebuje sprzęt, tylko raz na pół roku robi przetargi i rozsyła te sprzęty. One są dodatkiem i nie ratują sytuacji szpitala. Może pozwolą trochę pieniędzy zaoszczędzić szpitalowi, ale może je przeznaczyć np. na premie dla dyrekcji.

Czyli pana boli to, że rodzice np. dzieci często powtarzają, że "sprzęt WOŚP uratował im życie"?

No właśnie, weźmy to zdanie "Sprzęt WOŚP uratował życie". To jest manipulacja. Po pierwsze to sam sprzęt nie leczy, więc jeżeli już, to trzeba powiedzieć: "Sprzęt WOŚP razem z lekarzami".
Ostatnio czytałem wywiad z dyrektorem szpitala i mówił, że koszty płac personelu to 80 proc. jego działalności. Czyli życie ratuje nie tylko sam sprzęt. Inna sprawa, zasadnicza – to trzeba by udowodnić, czy faktycznie szpital nie mógł tego sprzętu zakupić sam, ani nie chciały mu w tym pomóc organy do tego zobowiązane, samorządowe i Ministerstwo Zdrowia. Trudno sobie taką sytuację wyobrazić…

Wolałby pan, żeby środki, które zbiera Jurek Owsiak, były przeznaczane np. na płace dla pielęgniarek czy lekarzy?

Nie, to też byłby absurd. Uważam, że jeżeli ktoś chce pomagać, to niech pomaga tym, którzy wołają o pomoc. Przecież takich apeli ludzi w potrzebie jest wiele. Np. na leki, których NFZ faktycznie nie refunduje. A żadnych apeli szpitali o sprzęt nie widziałem.
To byłby wstyd dla samorządu i państwa, i afera na całą Polskę – że rząd nie chce zakupić sprzętu ratującego życie, dlatego do takich sytuacji nie dochodzi. A słyszała pani o sprzęcie wartym kilkadziesiąt milionów, który stoi nieużywany?

Czyli pana zdaniem WOŚP powinien wspierać ludzi, którzy na przykład apelują o pomoc na Pomagam.pl czy Zrzutka.pl?

Na przykład. Jest bardzo wielu pacjentów w Polsce, których się nie leczy, ale nie dlatego że brakuje sprzętu, ale nowoczesnych leków. I to rzeczywiście byłoby pomaganie komuś, kto potrzebuje pomocy, a nie ma zapewnionego leku.
W pewnym sensie WOŚP nie pomaga ludziom, tylko państwu. To, co robi Orkiestra nie podlega działalności charytatywnej, bo ta definiowana jest jako pomoc osobom w potrzebie.

Chciałby pan, żeby WOŚP nie wspierał NFZ-tu?

Tak. WOŚP dokładając swoją jedną tysięczną przejmuje wszystkie niemalże "zasługi" za to, co robi NFZ. I później powtarza się, że to WOŚP ratuje życie. Nikt nie mówi, że to NFZ uratował mu życie.

Dlaczego tak panu przeszkadza WOŚP?

Dlatego, że wokół WOŚP jest wielki i fałszywy rozgłos. Jest to przechwalanie tej organizacji, kosztem tego, co robi tutejszy system. Jest to wręcz ośmieszanie nas, płacących składki. A ja płacę składki i nie chcę, żeby ktoś mnie ośmieszał, że to nic nie daje. Głosi się, że dopiero WOŚP ratuje życie – chociażby z tego względu.

Brytyjski fundusz zdrowia reklamuje się np. podczas Igrzysk Olimpijskich. Oni z dumą pokazywali, że mają system publicznej ochrony zdrowia.
A u nas nie ma żadnej reklamy. A w pewnym sensie NFZ potrzebuje takiej kampanii PR-owej, żeby też pokazali, ile operacji robią, ile żyć ratuje np. pogotowie ratunkowe. To kosztuje olbrzymie pieniądze, setki razy większe niż zbiórki WOŚP, ale tego się nie widzi... Albo to też "zasługa WOŚP".

Upewnię się tylko raz jeszcze – na pewno nie pracuje pan dla NFZ? Bo robi pan czarny PR WOŚP a promuje NFZ.

Nie. Uważam, że interes publiczny wymaga tego, żeby przedstawić prawdę.

A nie uważa pan, że pisanie takich komunikatów o WOŚP szkodzi nam wszystkim?

Sformułowanie, że "WOŚP jest szkodnikiem służby zdrowia" – jest wyrwane z kontekstu. Napisałem, że ludziom miesza się w głowach, sądzą oni, że składki nic nie dają. Większość osób pisze, że "NFZ nic nie daje" i "moje dzieci uratował WOŚP". Jeśli tak dzieciom mówimy, to WOŚP przyczynił się do tego, że mamy jedne z najniższych nakładów na służbę zdrowia.

Niech pan rozwinie.

Politycy zamiast dbać o to, by zwiększyć budżet na służbę zdrowia, to wolą się pokazać na finale WOŚP-u.


No nie wszyscy politycy. 
Prawica krytykuje Owsiaka.

Nie, wszyscy politycy wspierają WOŚP. Prezydent Duda przekazuje rzeczy do licytacji. Premier Szydło także wsparła zbiórkę, minister Radziwiłł wystawił na aukcji spotkanie ze swoją osobą itp.
Żaden polityk w Polsce nie śmie krytykować WOŚP czy Owsiaka, a przecież on ich ośmiesza. Robi z nich… złodziei, skoro składki na NFZ nie dają nic, a WOŚP dokładając 1/1000 robi wszystko…

A pan dorzuca się do skarbonki WOŚP?

Daję, bo muszę. Nie da się w dniu finału przejść przez ulicę nie dając nic do puszki WOŚP.

Nie, przecież może pan powiedzieć wolontariuszom to, co napisał pan na Facebooku. Myślę, że nikt pana siłą do puszki nie zagoni.

Jest to szantaż moralny. Nie życzę sobie, żeby WOŚP dla mnie kupował sprzęt, wolę wymóc to na NFZ. Ale nie ma wyboru. To jest tak, jakby jakaś firma wysłała pani towar, a później kazała za niego zapłacić.
Owsiak wyświadcza nam usługę, dokłada swoją malutką cegiełkę i ja już nie mam wyboru. Skoro mogę kiedyś potrzebować sprzętu, to muszę dawać. I większość ludzi wychodzi z takiego założenia.

Pan się naprawdę czuje zaszantażowany przez Jurka Owsiaka? Przecież nie musi pan wrzucając na WOŚP dorzucać kartki: "Ja, niżej podpisany wsparłem WOŚPi w razie gdy znajdę się w szpitalu....".

Ale czuję się zobowiązany moralnie. I myślę, że tak samo czuje się większość osób. Skoro Owsiak dla nas robi zbiórkę i pomaga szpitalom, to my musimy się do tego dołożyć. Wyświadcza usługę – chcąc nie chcąc – my z tego korzystamy.

Czyli jest pan osobą honorową. Mógłby pan nie dać, a później w szpitalu korzystać ze sprzętu oznaczonego czerwonym serduszkiem.

Jestem honorowy jak większość. Poza tym najcześciej wolontariuszami są dzieci i trudno byłoby im tłumaczyć całą tę sytuację.

W sieci piszą o panu: "nie ma serca, dołączył do prawicy, która hejtuje Owsiaka i WOŚP, nie potrafi komunikować się z ludźmi".

Służba zdrowia to nie jest kwestia dobrego serca, tylko po prostu odpowiedniej organizacji i finansowania. Dobrym sercem nie uzdrowimy pacjentów. A wielu z nich potrzebuje, żeby służba zdrowia była lepiej opłacona, żeby było więcej etatów. I to ich uleczy. A nie nasze dobre chęci i organizowana raz do roku impreza, która jest głównie dla nas, nie dla chorych.

Chcący czy niechcący robi pan WOŚP i Owsiakowi czarny PR. Nawet jeśli uważa pan, że pieniądze, które zbiera WOŚP nie powinny być przeznaczane na sprzęt, bo pana zdaniem, tego jest w szpitalach w nadmiarze, ale bezpośrednio na osoby potrzebujące, to i tak szkodzi pan WOŚP i zniechęca pewnie jakąś część Polaków, żeby przekazywać pieniądze. Robi pan niedobrą robotę.


Jeszcze raz – sprzętu nie ma w nadmiarze, tylko go nie brakuje. I szpitalom nie zabraknie środków na ich zakup, jeśli naprawdę jest to sprzęt niezbędny do ratowania życia.
Co do mojej krytyki organizacji – to i tak wiele osób daje na WOŚP na przekór. Więc pewnie znowu będzie rekord, chyba że przeszkodzi w tym zakaz handlu w niedzielę i mniej ludzi będzie w centrach handlowych. Na szczęście dla WOŚP nigdy nie zawodzą osoby wychodzące z kościołów.
Po drugie uważam, że dobre będzie i dla służby zdrowia, i dla WOŚP, jeśli powiemy sobie prawdę. Żyjemy wierząc w bajki o tym, że zbiórka organizowana raz w roku uzdrawia służbę zdrowia... Korzyści z tego jednego promila, który dokłada WOŚP, są mniejsze niż straty wynikające z tego, że ludzie błędnie myślą o służbie zdrowia, jej finansowaniu, że uważają, że składki nic nie dają, a WOŚP dużo.

Myśli pan, że to przez WOŚP mamy niskie nakłady na służbę zdrowia, dobrze rozumiem?

Między innymi. Bo ludzie zamiast naciskać na polityków, by zwiększyli środki na służbę zdrowia, uważają, że Owsiak naprawia tę sytuację. I że to załatwia sprawę.
A sądzę, że to negatywne. Prawdziwa cnota krytyki się nie boi. I jeżeli racje ma WOŚP, to sama się obroni. Do tej pory praktycznie żadnej krytyki WOŚP nie było, obowiązywał zbiorowy zachwyt. To niezdrowe z zasady, bo wszystko, co jest poza krytyką z czasem ulega zepsuciu…

       I to tyle. Moim zdaniem, rozmowa ta jest nadzwyczaj ciekawa, podobnie jak ciekawe są diagnozy Foltyna, to jednak co tu robi wrażenie największe, to – zakładając, że ona jest szczera, a tak mam prawo podejrzewać – autorka tej rozmowy w sposób niemal doskonały reprezentuje zawzięte do granic możliwości zidiocenie znacznej części opinii publicznej. To w jaki sposób ona jest odporna na wszelkie możliwe argumenty, robi autentyczne wrażenie, ja jednak, jak to jest ze mną zazwyczaj, wciąż wierzę, że od tego muru szaleństwa stopniowo będą się odrywać kolejne cegły.


Na koniec stały ostatnio komunikat. Kto ma życzenie komentować na naszym blogu, niech najpierw zgłosi swoje uczestnictwo mailowo pod adresem k.osiejuk@gmail.com i wtedy powiem, co dalej.





środa, 8 stycznia 2020

Gdy laufer z h1 bije króla na f7


      


   Ja wiem, że dzisiejszy temat jest taki trochę byle jaki, ale ponieważ cała reszta wydaje się być aktualnie jeszcze bardziej byle jaka, a mądrość ludowa uczy, że na bezrybiu i rak ryba, niech dziś owym rakiem zamiast ryby stanie się nam owo zdjęcie, które byłemu już szczęśliwie sędziemu Łączewskiemu cyknęli jego sponsorzy z Agory. Wpadłem na nie już parę dobrych dni temu na Facebooku i ani mi w głowie było wychodzić z nim poza ów komunikator. Ponieważ wciąż mam je w głowie, a zarówno o gracji z jaką się ostatnio coraz częściej porusza marszałek Grodzki, a która coraz bardziej przypomina ruchy doktora Frankensteina, jak i o religijnych wyznaniach Donalda Tuska, pisać się boję w obawie, że moje słowa się nagle zmaterializują, złapią mnie za gardło i zagryzą, zdecydowałem się sprawę przenieść i na ten nasz grunt i nieco Czytelników zabawić.
        Oto, proszę sobie wyobrazić, że choć mamy do czynienia już chyba oficjalnie z człowiekiem całkowicie skompromitowanym, portal wyborcza.pl kliknięciem niesławnego Wojciecha Czuchnowskiego zaprezentował tekst zatytułowany „Tarcza na bat Ziobry. Sędzia Łączewski odkrywa ‘zapomniany’ wyrok Sądu Najwyższego”, a w nim następującą informację:
       W rozgrywce z władzą były sędzia Wojciech Łączewski odkrywa ważną broń: ‘bat na niezawisłych sędziów’, jakim w intencji władzy miała być Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego, może się okazać nieskuteczny. Wyroki Izby Dyscyplinarnej miały być ostateczne, jednak Wojciech Łączewski przypomniał „zapomniany” wyrok trzech sędziów Sądu Najwyższego z 12 maja 2005 r. Dotyczył on błahej w gruncie rzeczy sprawy sędziego z Suwałk. Sędzia poczuł się skrzywdzony przez Sąd Dyscyplinarny, który pozbawił go stanu spoczynku i sędziowskiej emerytury. Sędzia odwołał się, a sprawa ostatecznie trafiła do Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Najwyższego. Ta stwierdziła, że „orzeczenie tych sądów [dyscyplinarnych] podlega ocenie sądu powszechnego co do zasadności i współmierności wymierzonej kary dyscyplinarnej”.
        Ja sam oczywiście nie mam pojęcia, jakie praktyczne skutki należy przypisywać temu odkryciu i czy zapoznawszy się z powyższym, minister Ziobro straci swoją zwykłą równowagę, jednak śmiem przypuszczać, że tak się nie stanie. Skoro walka, która ostatnio się toczy między Państwem a zdemoralizowanymi sądami, osiągnęła taki poziom absurdu, że w jednym miejscu w kraju, dwóch bezwzględnych i okrutnych morderców zostaje skazanych na odpowiednio pięć i cztery lata więzienia, a w drugim, narkotykowy boss jest uniewinniany, ponieważ zdaniem sędziego on narkotyków „nie wprowadzał do obiegu”, lecz nimi zaledwie „obracał”, to, przepraszam bardzo, ale co i z jakiej racji, ministra Ziobro, czy kogokolwiek innego, może obchodzić to, co Czuchnowskiemu powiedział Łączewski? 
       A w tej sytuacji uważam, że wspomniane odkrycie jest interesujące wyłącznie ze względu na przedstawione tu zdjęcie, które – co w dzisiejszym kontekście nadzwyczaj istotne – miało, jak sądzę, w sposób nadzwyczaj jednoznaczny podkreślić rzekomą owego odkrycia wagę. Otóż to co tu jest szczególnie zabawne, to fakt że podczas gdy owa szachowa scena, gdzie Łączewski już za chwilę swoim czarnym królem prawdopodobnie przeciwnika rozbije w proch, sprawy mają się tak, że przede wszystkim decyzją propagandowej szpicy „Wyborczej”, Łączewski nie dość, że zaczyna grę, grając czarnymi, to pierwszy ruch planuje wykonać królem, w dodatku królem, który stoi na niewłaściwej pozycji, podobnie zresztą jak i biały król, oba hetmany, no i wszystkie cztery gońce i skoczki.
     Ja wiem, że trudno, zachowując rozsądek, podejrzewać, że nawet tak dramatyczny brak profesjonalizmu po stronie jednego z czołowych ośrodków antyrządowej propagandy, zapowiada ich szybki upadek. Tym bardziej, nie chciałbym bardzo wpadać w nastrój, gdzie zachowania aż proszące się o to by je traktować jako symboliczne, musiały się realizować w realnych wydarzeniach. Nic jednak na to nie poradzę. Jeśli „Wyborcza” przedstawia Łączewskiego jak robi z siebie kompletnego bałwana nad planszą szachową i jednocześnie chce nas przekonać, że on to właśnie stoi tu jako ta tarcza na bat Ziobry, to ja faktycznie zaczynam wierzyć, że świst jaki towarzyszy ich upadkowi, to nie jest w żaden sposób złudzenie.

Przypominam wszystkim Czytelnikom, którzy mają życzenie komentować pod tymi notkami, by zgłaszali tę chęć, pisząc do mnie na mój adres mailowy k.osiejuk@gmail.com. Od paru dni, innej drogi nie ma. Trolle precz!



poniedziałek, 6 stycznia 2020

Czy podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy zaśpiewa nam Farinelli?


       Jeśli technika nas nie pokona, powinniśmy mieć nadzieję, że po 10 latach z kawałkiem uda się wreszcie uwolnić ten blog od internetowych wariatów, póki co jednak sprawy są w zawieszeniu, a ja wspominam dyskusję pod jedną z poprzednich notek, gdzie w odpowiedzi na moją – przyznaję, że dość prowokacyjną – uwagę, że do opery nie poszedłbym, nawet gdyby mi za to oferowano grube pieniądze, któryś z komentatorów zasugerował, że w kulturowo-cywilizacyjnej sytuacji, w jakiej się znalazłem, jedyna dla mnie nadzieja leży w tym, że porządny smoking będzie dobrze leżał na którymś z moich wnuków.
      Ja tu przez wspomniane dziesięć z górą lat spotkałem się z dosłownie z każdym rodzajem zidiocenia, ale tego, że ktoś mi powie, że kiedy się idzie do opery, należy założyć na siebie smoking, spodziewać się nie mogłem. Z drugiej strony jednak, wydaje mi się, że doskonale rozumiem podejście, jakie zaprezentował tu nieznany mi czytelnik. Ono bowiem w sposób moim zdaniem idealny odzwierciedla stan umysłu wspomnianej w tamtej notce Hanny Lis, która z kolei uznała za stosowne porównać tak zwany „Sylwester Marzeń” do sowieckich oraz niemieckich zbrodni na inteligencji polskiego narodu. Otóż mam na myśli ten rodzaj świadomości, który prowadzi człowieka do przekonania, że nie tylko cywilizacyjnym, ale czysto ludzkim obowiązkiem każdego z nas jest przedkładanie twórczości zespołu Perfect nad tym co prostemu ludowi proponuje taki na przykład zespół Bayer Full. Za tym rodzajem myślenia stoi moim zdaniem przekonanie, że człowiek staje się tak naprawdę człowiekiem dopiero wtedy gdy zrozumie, że żadne szczęście, żadna radość, żadna satysfakcja nie są siebie warte, jeśli noszą jakiekolwiek ślady samodzielnego wyboru. Chodzi mi o ludzi, którzy – tu się odwołam do przykładu wręcz prostackiego – nie są w stanie spojrzeć z szacunkiem na kogoś, kto za pieniądze otrzymane z programu 500+ z całą rodziną postanawia się udać do Władysławowa, bo tam podobno jest tłocznie, głośno i kolorowo.
       No ale ponieważ miało być o muzyce, przejdźmy do muzyki. Otóż było tak, że kiedy jeszcze byłem bardzo młody i pobierałem nauki na uniwersytecie, miałem kilku kolegów, którzy lubili muzyki słuchać. Jednym z nich był mój wielki, dziś już niestety nieżyjący, przyjaciel, Marek Lepiarczyk, z którym słuchaliśmy dokładnie wszystkiego, byle to było można uznać za oryginalne i wartościowe, drugim znany niektórym z nas Tomek Beksiński, który wciąż słuchał tak zwanej muzyki progresywnej i ze wzruszeniem nas zanudzał opowieściami, jak to słuchając zespołu Camel się popłakał, no i pewien Kazik, który nigdy nie wychodził poza Uriah Heep i Judas Priest. Śmialiśmy się z jednego i drugiego z powodu ich kompletnie oszukanego uwielbienia muzyki, która jest muzyką tylko wtedy gdy leczy ich jakieś niepojęte kompleksy. Oni nie lubili muzyki jako takiej; wszystko bowiem, co wykraczało choćby o cal poza to, czego oni potrzebują, by się poczuć częścią świata, który sobie wymarzyli, odrzucali, bo tego już zwyczajnie nie słyszeli.
      Ale był jeszcze ktoś, Grześ mianowicie, którego fascynowała wyłącznie muzyka poważna. I przez to, jak on nam wciąż opowiadał o tych wszystkich opusach i brzmieniu kotłów w kolejnym utworze Mahlera, myśmy z niego szydzili najmocniej. I zapewniam dziś, że to wcale nie dlatego, że on uwielbiał słuchać tak zwanej muzyki poważnej, ale że nie tolerował niczego innego, a nas, włącznie z Beksińskim i Kazikiem uważał za profanów. No więc śmialiśmy się z niego i mu dokuczaliśmy z tymi wszystkimi opusami nie dlatego, że sami uważaliśmy to coś za nudy na pudy, ale przez to, że on, twierdząc, że kocha muzykę, tak naprawdę kochał tylko siebie w pewnym szczególnym otoczeniu.
       No i teraz przyszła pora, bym wrócił do swojej wcześniejszej uwagi, że do opery nie poszedłbym za żadne pieniądze, no i do słów wspomnianego wcześniej czytelnika, który, oburzony, zasugerował mi, że przez ten mój kulturowy właśnie wymiar, w smokingu wyglądałbym głupio. Otóż, jak wiemy, lada chwila rozpocznie się kolejny epizod owego upiornego wręcz oszustwa pod nazwą „Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy” i znów wielu z nas, w kompletnym amoku weźmie w tym czymś udział, nie dopuszczając do siebie choćby jednej nawet myśli, że stali się przedmiotem manipulacji, jakiej świat nie widział. Nie wiem, oczywiście, ilu czytelników tego bloga wrzuci jakieś pieniądze do którejś z napotkanych puszek, ale nie wiem też, ilu z nich uważa, że wszyscy ci, którzy czerpią przyjemność z tańczenia przy piosenkach Wacka Martyniuka, to ludzka nędza, jestem jednak całkowicie przekonany, że za jednymi i drugimi stoi dokładnie ten sam błąd.
        I na sam koniec mamy już tylko tych wszystkich co przyjechali na Sylwestra do Zakopanego, żeby się bawić. Ja wiem, że tam są ludzie bardzo różni, ale nawet jeśli założyć, że oni poza pracą, zakupami i zabawą nie widzą nic, to w moim pojęci są znacznie bardziej godni szacunku niż ci, co uważają, że kiedy się idzie do opery, należy założyć smoking. Dlaczego? Dlatego – i tu już wcale nie chodzi tylko o muzykę – że nie ma nic gorszego niż życie w przekonaniu, że ono jest cokolwiek warte tylko wtedy, gdy jest dokładnie takie, jak nam pokazał ktoś, kogo tak naprawdę nawet nie znamy, natomiast uważamy za autorytet.

Jak już wspomniałem, wczoraj powstał plan, by wszyscy  ci z nas, którzy mają ochotę komentować teksty ukazujące się na tym blogu, zarejestrowali się na specjalnej liście. Do tego jednak potrzebne mi są ich adresy mailowe. Wciąż nie mam pewności, czy ten plan zadziała, ale miejmy nadzieję, że jesteśmy na dobrym kursie. Zgłoszenia proszę przesyłać na adres k.osiejuk@gmail.com.


      

niedziela, 5 stycznia 2020

Dlaczego Putinowi zależy na kompromitacji totalnej opozycji?


Felieton ten miał się tu ukazać właściwie już w piątek, ale tak się złożyło, że mamy go dopiero dziś. Mimo to, mam nadzieję, że ów zwyczaj bym raz na tydzień zamieszczał tu swoje felietony pisane dla „Warszawskiej Gazety” się utrzyma – dla wspólnej korzyści i dobra wspólnego. Polecam szczerze. 
I jeszcze jedna uwaga techniczna, wszystkich Czytelników, którzy mają życzenie komentować na naszym blogu proszę o przesłanie mi swoich adresów mailowych na tradycyjny adres k.osiejuk@gmail.com. Przepraszam za kłopot, ale tak się musiało stać.   


      Gdy ten felieton trafi do kolejnego wydania „Warszawskiej Gazety”, może już otrzymamy nowe informacje i sprawa, nawet jeśli się nie wyjaśni, to przynajmniej rozjaśni. Dziś jednak wiemy tyle, że prezydent Putin postanowił wypowiedzieć się na temat Polski i jej współodpowiedzialności za wybuch II Wojny Światowej i poinformował świat, że to właśnie polskie przedwojenne władze doprowadziły do tragedii, jaka w  latach 40-tych ubiegłego wieku spadła nie tylko na Europę, ale cały świat. W jaki sposób Polska to zrobiła? Zdaniem Putina, wszystko odbyło się bezpośrednio, kiedy to w roku 1934 polski ambasador w Berlinie, Józef Lipski, według słów Putina, „swołocz” i „antysemicka świnia”, podpisał z Niemcami pakt o nieagresji, by parę lat później przypieczętować ów interes daną Hitlerowi obietnicą, że jeśli ten zgładzi Żydów, Lipski wystawi mu w Polsce pomnik. Tak zatem, zdaniem Putina, przedstawiają się przyczyny wybuchu tamtej wojny, i teraz jedyne co Polsce pozostaje, to przeprosić Żydów za Holocaust, a niezapomniany Związek Sowiecki za resztę zbrodni.
        Ponieważ zarówno Putin jak i inni zainteresowani, włącznie z tymi, którzy z głównie finansowych powodów, potrzebują od czasu do czasu rewidować historię, doskonale wiedzą jak było naprawdę, człowiek zachodzi w głowę, czemu on w ogóle postanowił zabrać głos w sprawie i to w tak oryginalny sposób. Odpowiedzi jest kilka. Pierwsza z nich to ta, że Putin próbuje udzielić owej szczególnej lekcji historii tym wszystkim światowym przywódcom, których jak najbardziej słusznie uważa za wystarczająco głupich, by w nią uwierzyli, i w ten sposób poszczuć ich przeciwko Polsce, która dla Rosji jest dziś pierwszym wrogiem. Inni twierdzą, że on się zachowuje jak wściekły pies, który zamknięty w klatce nie potrafi już nic innego jak gryźć kraty. Inni komentatorzy jeszcze tłumaczą, że pierwszym celem tego wystąpienia, jest podburzenie amerykańskich Żydów, by z jeszcze większym zaangażowaniem naciskali na owe słynne już 300 miliardów dolarów.
       I byłbym skłonny przyjąć którąś z tych opcji, gdyby nie reakcja na słowa Putina ze strony czołowych przedstawicieli polskiej opozycji. Oto najpierw głos zabrał Radosław Sikorski, wspominając, jak to było pięknie za jego czasów, kiedy to Polska żyła z Putinem w słodkiej przyjaźni, po nim odezwał się komunistyczny poseł Gdula, twierdząc, że po tym, co polskie władze ostatnio mówiły na temat Związku Sowieckiego, Putin nie miał innego wyjścia, a po Gduli europoseł Lewandowski i kandydatka Kidawa-Błońska wyjaśnili, że jeśli ktoś jest taką ofiarą losu jak pisowskie władze, nie ma się co dziwić, że wszyscy grają z nimi w dupniaka.
        Otóż moim zdaniem chyba jednak jest coś w plotce, że Rosji w gruncie rzeczy zależy, żeby PiS rządził w Polsce jeszcze przez wiele lat. O Putinie można bowiem myśleć różnie, ale chyba o to, że on jest tak głupi, by nie przewidzieć reakcji tych bałwanów, podejrzewać go nie powinniśmy.



sobota, 4 stycznia 2020

Być jak Zenek Rączka, handlarz walutą z Krupówek


      Jak stali czytelnicy tego bloga niechybnie się zorientowali, w dwóch minionych dniach ogarnęła mnie dziwna niemoc, niemoc tym dziwniejsza, że wcale nie było tak, że nie miałem pod ręką żadnych ciekawych tematów; po prostu do tego stopnia nie chciało mi się do nich siąść, że w sposób zupełnie naturalny uznałem, że wcale nie są one aż tak bardzo ciekawe. Doszło nawet do tego, że noworoczne otępienie sprawiło, że nie przyszło mi nawet do głowy, że mógłbym przecież całkiem bezpiecznie wrzucić wcale ciekawy najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety” i w ten sposób uratowałbym choćby ten piątek. No ale stało się jak się stało i dopiero dziś wracam do codziennych zadań. 
      Dzisiejszy temat będzie zupełnie nieoczekiwanie związany z językiem angielskim, a powodem tego jest rzecz wcale nie tak bardzo nowa, a mianowicie wyrok, jaki pewna pani sędzia wydała w sprawie o zniesławienie, jaką sędziemu Piotrowiczowi wytoczyła prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf, oraz jej kolega ze składu, niejaki Rączka. Jak być może wiemy, poszło o to, że w jednej ze swoich publicznych wypowiedzi sędzia Piotrowicz wyraził opinię, że sędziowie, którzy są złodziejami, nie powinni orzekać, no i państwo Gersdorf i Rączka się obrazili, że Piotrowicz bez dania racji  nazywa ich złodziejami.
       Za chwilę do tego wrócę, natomiast chciałbym teraz wspomnieć lata dawno już na szczęście minione, kiedy to pełnię władzy w Polsce trzymała „Gazeta Wyborcza” i na jej łamach ukazała się informacja zatytułowana „Prymas Polski w więzieniu”. Rzuciłem okiem na ów tytuł i od razu obudziło się we mnie podejrzenie – nie po raz pierwszy zresztą – że język polski bywa gramatycznie zdecydowanie mniej precyzyjny od języka angielskiego. Otóż gdyby redaktorzy „Gazety Wyborczej” musieli tytułować swoje teksty w języku angielskim, w tak cwany sposób skłamać by nie byli w stanie. Gdyby oni mianowicie chcieli, tak jak to zresztą zrobili, zasugerować swoim czytelnikom, że Prymas poszedł siedzieć, tytuł by brzmiał „Primate in prison”, natomiast gdyby z owego tekstu miało wynikać, że Prymas udał się do jednego z więzień z Komunią, tytuł musiałby brzmieć „primate in the prison” i wszystko by było dla każdego od początku jasne. Gdyby jednak oni tekst o tym, że Prymas poszedł odwiedzić osadzonych z Komunią, zatytułowali, porzucając ów przedimek „the”, zrobiłaby się z tego grubsza afera.
       Przypomniał mi się tamten przekręt przy okazji decyzji sądu wobec rzekomej potwarzy, jakiej się dopuścił sędzia Piotrowicz wobec dwojga sędziów, których oskarżył o to, że są złodziejami, podczas gdy to nieprawda. W całej serii komentarzy wyszydzających wspomniany wyrok powraca jeden i ten sam argument, że pani sędzia kompromituje się intelektualnie, ponieważ Piotrowicz w sposób oczywisty nie sugerował, że wszyscy sędziowie, w tym Gersdorf i Rączka kradną, ale że kradną tylko ci, którzy kradną i to oni, a nie Rączka i Gersdorf, nie powinni orzekać, co swoją drogą zresztą jest oczywistością. Rzecz jednak w tym, że sprawa jest znacznie mniej oczywista i nieoczywistość tę łatwo byśmy mogli dojrzeć właśnie w języku angielskim. Otóż polskie zdanie „Sędziowie, którzy są złodziejami, nie powinni orzekać”, w języku angielskim miałoby dwie realizacje, i to zarówno w formie pisanej jak i mówionej. Jedną jak wyżej, drugą natomiast: „Sędziowie którzy są złodziejami nie powinni orzekać”, bez przecinków i konsekwentnie bez odpowiednich przerw. W tej sytuacji, chcąc zasugerować, że jemu chodzi wyłącznie o tych sędziów, którzy są złodziejami, Piotrowicz nie zrobiłby przerwy między „sędziowie” i „którzy” i wypowiedziałby tę sekwencję na jednym oddechu, stawiając sprawę zupełnie jasno. Ponieważ jednak język polski bezwzględnie wymaga, by tam były te przecinki, Piotrowski wypowiadając swoje zdanie, po słowie „sędziowie” zawiesił na moment głos, co sprawiło, że sekwencja „którzy są złodziejami” zabrzmiała jak osobny komentarz, a tym samym oskarżenie, że każdy sędzia, w tym Rączka i Gersdorf, to w istocie rzeczy złodziej, no i w tym momencie zarówno tych dwoje, jak i nieznana nam sędzia, mogą dziś zaklinać się, że oni tak właśnie zrozumieli wypowiedź Piotrowicza i go póki co skutecznie tępić.
        W tej sytuacji czarno widzę perspektywy wobec których stoi dziś sędzia Piotrowicz, którego przyznam, że lubię, a w dodatku nie pierwszy już raz muszę zauważyć, że język polski, który z wielu powodów jest moim ulubionym językiem, czasem się zwyczajnie nie sprawdza i to mnie trochę martwi.
      Żeby jednak nie kończyć tej dzisiejszej notki w nastroju zbyt minorowym, powiem już tylko, że bardzo chętnie bym tu oświadczył, że Rączce który wygląda i się zachowuje jakby w PRL-u na Krupówkach handlował walutą nie podałbym ręki, w obawie że mi ją odgryzie i sprzeda Ruskim na maść tygrysią. Tak oczywiście jednak nie powiem, bo nie mam wątpliwości, że akurat sędziego Rączkę fakt iż nie użyłem tu dwóch przecinków mało obchodzi, i jeszcze nie daj Boże się na mnie pogniewa, nie wiedząc, że to nie jego przecież miałem na myśli, tylko zupełnie innego Rączkę, a zbieżność nazwisk jest tu jak najbardziej przypadkowa.



środa, 1 stycznia 2020

O kulturze niskiej i niższej


      Jak się własnie dowiedziałem, Hanna Lis –  nie wiem, czy była, czy wciąż jeszcze aktualna – żona Tomasza Lisa, obejrzała w telewizyjnej „Dwójce” transmisję z tak zwanego „Sylwestra Marzeń”, dostała ciężkiej cholery i na Twitterze opublikowała następujący komentarz:
Sowieci i hitlerowcy wymordowali lwią cześć polskiej inteligencji. Ciąg dalszy nastąpił za komuny. Dzieło domyka towarzysz Kurski. Bez jednego wystrzału”.
       Ponieważ z własnej i nie przymuszonej woli obejrzałem jakieś pół godziny owego koncertu, w dodatku przeplatając owo oglądanie fragmentami zorganizowanej przez telewizję TVN sylwestrowej zabawy na Placu Bankowym w Warszawie, doskonale wiem, o co chodziło Hannie Lis i w pewnym sensie nawet rozumiem jej wzburzenie, nawet w sytuacji, gdy, jak widać, odbiera jej ono rozum. Oglądałem więc to jedną, to drugą zabawę, i nie mogłem się pozbyć wrażenia, że telewizja TVN, choćby nie wiem, jak bardzo się starała, nie jest w stanie przebić Kurskiego, choćby z tego względu, że nie pozwalają jej na to ograniczenia budżetowe. Właściwie wystarczyło parę minut, by zauważyć bardzo wyraźnie, że gdy chodzi choćby o tak zwaną wystawę, to co prezentują obie stacje, to jest niebo i ziemia. Przy tym, co zaprezentowała publiczna telewizja, warszawski koncert robił wrażenie skromnej imprezy w jakiejś wiejskiej remizie strażackiej. Te trzy kamery, pokazujące scenę albo z daleka, albo z bliska, albo ze środka, plus dwie dodatkowe po bokach, tworzyły tak dramatyczną nędzę, że przy niej nawet Sylwia Grzeszczak robiła wrażenie pełnego profesjonalizmu.
       Ale to nie wszystko. Owszem, Kurski przebił towarzystwo reprezentowane dziś przez Hannę Lis nie tylko całą tą oprawą. W Zakopanem bowiem mieliśmy autentyczne rozrywkowe szaleństwo, do którego ani wspomniana Grzeszczak, ani tym bardziej zespół Perfect, ani Edyta Górniak, ani Beata Kozidrak nie byli w stanie zbliżyć choćby na kilometr. I wcale nie chodzi o to, że – tak jak to się wydaje Hannie Lis – Edyta Górniak to rozrywka dla inteligencji, której eksterminację rozpoczęli Hitler oraz Stalin, a z której Kurski już tylko czyści to co pozostało. Gdy chodzi o estradowy profesjonalizm, Edyta Górniak nie jest w stanie się choćby zbliżyć do Zenka Martyniuka i tych wszystkich jego kolegów po fachu, których nazwisk nie mam ani chęci, ani potrzeby pamiętać. Ale też gdyby nawet założyć, że Martyniuk i spółka to estradowe oszustwo, to ono jest tworzone na poziomie, o którym gwiazdy telewizji TVN mogłyby tylko marzyć. A zrozumiemy to w pełni, kiedy zauważymy, że na owej disco polowej estradzie jest tak strasznie silna konkurencja, że tam faktycznie, aby się stać gwiazdą trzeba przynajmniej wymyślić kilka hitów na miarę „Ona tańczy dla mnie”, czy „Przez te oczy zielone”, a daję słowo, że to nie jest ani w jednym procencie tak proste, jak napisanie piosenki typu „Idź precz”, gdzie wystarczy zerżnąć parę riffów od któregoś z lokalnych zespołów ze Stanów, czy z Belgii.
      No i jeszcze coś. Nie jest to dla mnie wiadomość dobra, bo ja bym oczywiście wolał, żeby ludzie, których spotykam na ulicy i uważam za osoby sympatyczne, grzeczne i inteligentne i które w dodatku na takie wyglądają, słuchały Nicka Cave’a, Johna Coltrane’a, czy z większą przyjemnością niż „Ranczo”oglądały serial „The Office”, a kina wyświetlające polskie komedie omijały szerokim łukiem. Niestety tak nie jest. Niestety jest tak, że z jakiegoś nieznanego mi powodu, owi ludzie, których uważam za inteligentnych, grzecznych i miłych mają głęboko w nosie  to co ja uważam za sztukę i dobrze jeśli oni przynajmniej od czasu do czasu czują, że jeśli rozrywka służy wyłącznie do zabawy, to lepiej się bawić przy Golcach niż przy zespole Boys.
        Nie wiem, czego słucha Hanna Lis, nie wiem, jakie filmy ona lubi oglądać i nie mam pojęcia co ona sądzi o książkach Olgi Tokarczuk wtedy, gdy nikt nie patrzy i nikt nie słucha. Niewykluczone, że gdy chodzi o wybory estetycznie, ona i ja jesteśmy sobie nawet dość bliscy. Natomiast nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że jeśli ona faktycznie słucha Nicka Cave’a i śmieje się oglądając „Fawlty Towers”, to wyłącznie dlatego, że ktoś jej powiedział, że tak wypada. A poza tym ona jest po stokroć głupsza i pozbawiona gustu od najgłupszej parki podskakującej wczoraj w Zakopanem w rytm piosenek tej jakiejś Oreiro. A wiem to stąd, że jakimś cudem udało mi się trafić na ten jej kuriozalny wpis na Twitterze.







Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...