poniedziałek, 3 października 2022

Gdy umiera TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji

 

      Podobno zmarł Jerzy Urban, a ja mam w związku z tym pewien dylemat. Chodzi o to, że, jak niesie gminna wieść, o zmarłych można albo mówić wyłącznie dobrze, albo nie mówić wcale. Ponieważ jednak kompletnie zlekceważyć tego co się, jak słyszymy, stało, nie mogę – o czym za chwilę – pomyślałem, że coś napiszę, ale za to oddam Zmarłemu to, co mu się należy, a więc będę o nim mówił wyłącznie dobrze. Zanim jednak przejdę do rzeczy, wyjaśnie tylko, dlaczego musiałem się dziś odezwać. Otóż, ja mocno biorę pod uwagę, że Jerzy Urban wcale nie umarł, a kolportowana dziś najpierw przez jego żonę, potem przez tygodnik „Nie” – a więc źródła równie wiarygodne, jak on sam – a w końcu też przez media, to kolejna błazenada tego dziwnego człowieka. Nie zdziwię się więc wcale, jeśli jutro, pojutrze, czy za tydzień, Urban nam wyskoczy w swoim tradycyjnym sztafarzu i całe zgromadzone towarzystwo wybuchnie perlistym rechotem. Nie zdziwię się nawet, gdy, jeśli faktycznie dojdzie do pogrzebu, nagle ktoś zauważy, że wsród żałobników znajduje się i on, z szyderczo wywalonym jęzorem. Piszę więc o tym dziś, po to tylko, by nikt mi nie zarzucił, że i ja się dałem tak fatalnie nabrać na urbanowego psikusa.

       Gdy chodzi natomiast o to, że o nim dziś będzie tylko dobrze, to proszę posłuchać fragmentów z mojej dawnej refleksji, jeszcze z roku 2012:

        Jest w Jerzym Urbanie coś takiego, co sprawia, że nie istnieje jakakolwie możliwość zranienia go w sposób inny niż fizyczny. A kto wie, że i nawet tak. Oto jest on kimś, na kogo nie jest w stanie zadziałać ani modlitwa, ani przekleństwo. Ani serdeczność, ani wściekły gniew. Bo każde z nich go wyłącznie żywi i bardzo negatywnie napędza. Dlaczego? Bo jest Urban uosobieniem zła niemal doskonałego, a jako taki, powinien być omijany szerokim łukiem, a nie poddawany jakimś pustym eksperymentom.

       Ale jest też w Urbanie coś, co owo zło definiuje w sposób bardzo uniwersalny. On jest zwyczajnie słaby. Jak by to powiedział mistrz John Lydon, Urban jest „fucking weak”. On nie jest ani dowcipny, ani – wbrew temu co jeszcze głupsi od niego twierdzą – „piekielnie” inteligentny, ani nawet ciekawy. Proszę zwrócić uwagę na wszystko, czego on dotychczas dokonał. Na poziomie zawodowym, on nie różni się ani odrobinę od kogoś takiego jak Krzysztof T. Toeplitz, Daniel Passsent, czy Ernest Skalski, że wspomnę tylko jego kolegów. On zawsze był tylko jednym z tych reżimowych dziennikarzy – gdy idzie o profesjonalizm, naturalnie lepszych od naszych dzisiejszych gwiazd, ale już nic ponad to – których mieliśmy zatrzęsienie w latach 70. i 80. i z których pisania zupełnie nic nie wynikało. To co go uczyniło kimś specjalnym, to owa dawna decyzja Wojciecha Jaruzelskiego, czy może jego kumpla Górnickiego, by Urban został rzecznikiem rządu stanu wojennego, no i jeszcze coś. Coś z jednej strony bardzo szczególnego, a z drugiej tak ordynarnie prostackiego, że aż wstyd o tym wspominać.

       Otóż Jerzy Urban swego czasu wpadł na pomysł, że jeśli stanie się on maksymalnie kontrowersyjny, to ta jego kontrowersyjność i przysporzy mu popularności i zapewni swoistą nietykalność. Warunek jest tylko jeden – nie wolno się bać i trzeba być do końca i bez jakichkolwiek ograniczeń konsekwentnym. Co więc mamy z Urbana? Czy może jakiś nieprzemijalny projekt, czy może jakąś ważną myśl, czy może jakiś choćby pojedynczy obiektywnie istotny sukces? Zero. Nic. Pozostają tylko pojedyncze wypowiedzi, wypowiedzi oczywiście koniecznie drastyczne, takie jak ta, że jego matka była kurwą, jego ojciec zapitym menelem, a on sam śmierdzącym od dziecka skurwysynem. I że jest z tego osobiście nieskończenie dumny. Że to świetnie, że Lech Kaczyński wreszcie zdechł, i że jeśli jeszcze tylko do niego dołączy jego brat – najlepiej w cierpieniach – to będzie gites. Że Kościół to gówno, a ten Jego „Bóg” to kupa śmiechu.

      Proszę zwrócić uwagę na to, co, jeśli zostanie tylko dopuszczony do głosu, mówi Jerzy Urban. To jest zwykły teatr oparty o jeden pomysł, obrobiony w taki sposób, by widzowie od początku do końca krzyczeli z obrzydzenia. I z oburzenia. Czy to naprawdę jest takie trudne? Zastanówmy się, ileż to jest roboty – zwłaszcza gdy ma się już w tym pewną wprawę – wymyślać takie grepsy, jak te, na które wskazałem w poprzednim akapicie? Do tego naprawdę nie trzeba nic poza pewnym rodzajem desperacji. To samo co Urban, próbuje robić i Palikot i Maria Czubaszek, a ja jestem pewien, że i on i ona by też tak potrafili, tyle że są osobami zbyt publicznymi, no i im nie wypada. No a poza tym nie wiadomo, czy System pozwoliłby Urbanowi na tego typu kooptację.

      Teraz może dodam jeszcze parę słów o owej urbanowej nietykalności. O tym, że każda próba obrażenia go jest przeciwskuteczna. Zastanówmy się bowiem, jak możemy obrazić kogoś, kto całkowicie otwarcie głosi, że jest ohydnym gównem, nie zasługującym na nic innego jak tylko zapewnienie wszelkiemu robactwu fantastycznej uczty po śmierci? A to jest przecież coś, co Urban osobiście niejednokrotnie ogłaszał. I to ogłaszał z totalną radością. Co my możemy powiedzieć, by go wyprowadzić z równowagi? Przecież każde nasze słowo on natychmiast zaakceptuje i będzie się z nim obnosił jak z kolekcją najwspanialszych orderów.

      W tytule jednego z artykułów zamieszczonego niedawno w prawicowej prasie, sugeruje się, że na Urbana już w jego trumnie czekają robaki, i jak rozumiem, ma być to rewanż za to, co Urban w którymś z wywiadów powiedział na temat człowieka poległego w Smoleńsku i jego pogrążonej w bólu żonie. Jak rozumiem, redakcja wymyśliła ten tytuł, bo ktoś tam sobie wykombinował, że w ten sposób sprawi Urbanowi przykrość. Tu mu sprawi przykrość, a informując go w dalszej części tekstu, że porządni ludzie na temat zmarłych nie mówią źle, udzieli mu nauki. Nauczyć Urbana? Dobre żarty.

     No i jest jeszcze kwestia zdjęcia ilustrującego wspomniany artykuł, do którego Urban pozuje, jakby chciał nam powiedzieć: „Patrzcie jaki jestem ohydny”... Oto duże, zajmujące całą stronę, piękne, kolorowe zdjęcie Jerzego Urbana w pozie, co do której nie można mieć żadnych wątpliwości, że to jest od początku do końca jego robota. Że to jest część owego starego jak on sam planu, by pokazać się Polsce i Polakom, jako szyderstwo z najbardziej podstawowego człowieczeństwa, a następnie przekrzykując nieuniknione przecież i spodziewane głosy oburzenia, zawołać: „No i co powiecie? Oto człowiek. Przyjrzyjcie się mu. Oto coś co wyhodował wasz bóg. To ja. Takie samo gówno jak każdy z was. Na jego obraz i podobieństwo. Razem z nim stoicie przed lustrem”.

        Ktoś powie, że ja tu ewentualny koniec Jerzego Urbana uczciłem jednak dość brzydko. Czyżby? Czyżby jemu bardziej by było miłe, gdybym poprosił Pana Boga, by okazał mu, jako było nie było Swemu dziecku, miłosierdzie? No przecież nie. Jerzy Urban to dziecko Szatana i nie widzę powodu, by w dniu jego śmierci, tego zaszczytu go pozbywać.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...