środa, 22 września 2021

Dlaczego Jarosław Kaczyński nie przyszedł na urodziny Roberta Mazurka

 

Jak pewnie część z nas już wie, dziennikarz Robert Mazurek zaliczył 50 rok życia i z tej okazji, zamiast zrobić sobie porządną imprezę w towarzystwie rodziny i przyjaciół i się tym samym odpowiednio zabawić, postanowił urządzić wielkie przyjęcie dla znajomych celebrytów i polityków, no i tym sposobem ostatecznie skompromitował się na czysto. A ja, doceniając oczywiście fakt że, z jednej strony, Mazurek uznał za konieczne spędzić ów wyjątkowy dzień w fascynującym jak jasna cholera towarzystwie posłów Neumanna, Budki, Suskiego i Cymańskiego, a z drugiej, że zaproszenie na tę dziwną imprezę przyjął również wicepremier Gliński i że wszyscy się tam świetnie bawili, znacznie bardziej jestem poruszony faktem, że, jak rozumiem, to sam solenizant w całości sfinansował ową uroczystość. Jak czytam, na miejscu stawiło się około 100 osób z różnych zakątków polskiego establishmentu i nie bardzo sobie wyobrażam że Robert Mazurek kazał im się zrzucać do puszki, ani tym bardziej, że śladem nowego świeckiego obyczaju, zorganizował na ten cel zbiórkę w Internecie, ale jeszcze bardziej, że on tych tam wszystkich ludzi ściągnął, uprzedzając ich wcześniej, że każdy musi przynieść własną flaszkę plus słoik ogórków.

        Urodzinowa impreza Mazurka wywołała na Twitterze i w paru innych miejscach dość żywą reakcję, a między innymi – co stwierdzam z satysfakcją – część komentatorów przypomniała mój tekst sprzed paru lat, w którym zacytowałem fragment listu, jaki otrzymałem swego czasu od śp. Zyty Gilowskiej. W liście tym Pani Profesor opowiedziała mi o tym, jak to brat Roberta Mazurka, został najpierw zatrudniony w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza jako rzecznik prasowy w Ministerstwie Finansów, a gdy stamtąd wyleciał, przez Bronisława Wildsteina w TVP, skąd po zmianie władz, został wywalony z półmilionową odprawą, i najpierw pomyślałem sobie, że przypomnę tę tekst tutaj, ale już po chwili zdecydowałem cofnąć się o kilka lat wcześniej, do roku 2012, i powtórzyć coś równie ciekawego. Bardzo więc proszę.

 

 

 

 

      Przypuszczam, że to co teraz powiem spowoduje zarzut, że wpadam w najbardziej prymitywną kokieterię, jednak fakt jest faktem, że dopiero późnym wieczorem dowiedziałem się, że tekst Roberta Mazurka, w którym on deklaruje, że już nigdy nie pójdzie na Krakowskie Przedmieście by płakać nad rozszarpanymi ciałami Lecha i Marii Kaczyńskich, zrobił na kimkolwiek większe wrażenie. Przyznaję, że był taki moment w ciągu dnia, kiedy gdzieś przeczytałem o tym co Mazurek napisał w „Rzeczpospolitej”, jednak daję uczciwie słowo honoru, że informacja ta niemal w jednej chwili pozostała w mojej świadomości zepchnięta na dalszy plan przez cały szereg innych, jak choćby ta, że podobno każdy człowiek swoim organizmie śladowe ilości złota, czy że… ja wiem? Już zapomniałem.

       Dlaczego publiczna deklaracja Mazurka, że ponieważ, z jednej strony, służby Platformy Obywatelskiej sprzątnęły z chodnika kwiaty, które jego żona zostawiła tam dla Marii Kaczyńskiej, a z drugiej, że wśród tych kwiatów – zanim jeszcze doszło do owego aktu wandalizmu – łaziło pełno jakichś pisowskich wariatów i oni Mazurkowi działali na nerwy, on ma już tego całego Smoleńska dość, nie zrobiła na mnie wrażenia? Przede wszystkim dlatego, że on rzeczy na tym poziomie obłędu powtarza tydzień w tydzień w przeróżnych tak zwanych prawicowych mediach od lat i trudno by mi nawet było powiedzieć, że ów najświeższy występ był tu jakoś szczególnie bulwersujący. To był powód pierwszy. Jednak znaczenie też, jak dziś widzę, miało to, że ja nie przeczytałem tego tekstu, lecz tylko dowiedziałem się o tym że on jest. A skoro nie przeczytałem, to nie wiedziałem, że Mazurek napisał go w kompletnie innym stylu, niż robi to tradycyjnie. A rzecz w tym, że on go napisał w tonie śmiertelnie poważnym, wręcz refleksyjnym. A to już jednak stanowi pewien news.

      Jak wszyscy chyba, którzy tu jesteśmy wiemy, Robert Mazurek w naszej prawicowej publicystyce, to ktoś taki jak Jerzy Urban dla bolszewii. O co chodzi? Otóż, przy pełnym zachowaniu proporcji – choćby i w tym znaczeniu, że Urban jest od Mazurka nieskończenie bardziej sprawny intelektualnie i dziennikarsko – zarówno jeden i drugi to są tak zwani „szydercy”. Oni są tymi szydercami jak gdyby już zawodowo, wręcz mentalnie, i trudno sobie wyobrazić, żeby któryś z nich kiedykolwiek powiedział coś w taki sposób, by można to było ocenić jako refleksję smutną, wesołą, lub zwyczajnie – refleksyjną. Jak idzie o Urbana, to ja chyba pamiętam jeden jego tekst, w którym on nie rechotał, jeszcze z początku lat 70-tych, kiedy wziął na warsztat kilka przypadków nieszczęść wynikających z ludzkiej głupoty, a polegających na przykład na tym, że gdzieś w jakiejś fabryce chemicznej grupa kolegów innemu koledze – wyłącznie dla żartu – wlała do butelki z oranżadą jakiś kwas i on od tego umarł w cierpieniach. Zresztą, nawet i tu dziś nie mam pewności. Może tam nastrój był inny, natomiast to tylko mi się zrobiło tak smutno, że wyobraziłem sobie, że Urban też jest smutny?

      Co do Mazurka, wydaje mi się, że on nie-żartować nigdy nie potrafił. Więcej. O ile mnie pamięć nie myli, on nawet nie potrafił tak się zachować, by pisząc, się tak dziarsko nie kolebać. I oto nagle, czytam wczoraj wreszcie ten tekst o skurwysynach i wariatach z Krakowskiego Przedmieścia, i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Mazurek jest tak poważny, że jeszcze chwila a zacznie płakać. W dodatku, tam jest jeszcze coś. On niemal połowę miejsca jakie mu redakcja „Rzepy” udostępniła na ów coming-out, przeznacza na zaklinanie się, jakim to on jest tak naprawdę patriotą i obrońcą smoleńskiej pamięci, tyle że tych wariatów się już tak namnożyło, że on nie mógłby tego swojego patriotyzmu w miejscu tak fatalnie zainfekowanym przez ludzką głupotę kultywować. I to wszystko też pisze z najgłębszą powagą. A ja się zastanawiam, dlaczego? Dlaczego pisze i dlaczego tak poważnie?

      Przede wszystkim, dlaczego pisze? Nie ulega bowiem wątpliwości, że składając tę deklarację, Mazurek się skompromitował do samego końca i w dodatku praktycznie wykluczył z towarzystwa, które mu dawało sławę i pozycję. Ja oczywiście tu nie mówię, że teraz Lisicki przepędzi go z „Uważam Rze”, a zamiast jego felietonów w „Rzeczpospolitej” zaczną się ukazywać felietony Łukasza Warzechy. Wcale nie. Jestem pewien, że jego koledzy za ten tekst na niego się wcale nie obrażą. W końcu, cóż on tam napisał takiego, by ich to miało oburzać? Że ludzie to hołota? Nie przesadzajmy. Kiedy mówię, że Mazurek straci pozycję, mam na myśli pozycję wśród tej reszty prawicowej opinii publicznej autora „naszego”. Już z reakcji jakie można było zaobserwować wczoraj na blogach, widać, że w wśród patriotycznie ukierunkowanych mas, nastąpił głęboki szok. Ja sobie nie wyobrażam, by on, oświadczając, że te tłumy patriotów pod Pałacem Prezydenckim go brzydzą, nie wiedział, co się za chwilę wydarzy. Świadczy o tym choćby ta seria histerycznych wręcz zastrzeżeń, że on i jego rodzina naprawdę szanowali Marię Kaczyńską. A zatem, mogę przypuszczać, że on ten tekst pisał nie dlatego, że tak chciał, ale dlatego że tak musiał. I wcale tu nie sugeruję, że ktoś mu go napisać kazał – choć oczywiście nic nie jest wykluczone – ale że z jakiegoś powodu nie mógł się powstrzymać. Że on go zrobił na takiej zasadzie, jak człowiek niekiedy musi pojść do ubikacji, bo inaczej się posra. I mi właśnie o to chodzi. Że ja podejrzewam, że Mazurek się zwyczajnie posrał.

      Ja oczywiście wiem, że wiele osób zainteresowanych tym co się stało, bardzo dziś chętnie powtarza, że nie ma o czym gadać, bo każdy wie, że Mazurek to była zawsze kanalia, szpieg i zdrajca. Że to od początku był człowiek Platformy, kumpel Arabskiego i Cichockiego i on od początku miał ten cały Smoleńsk w nosie. Takie podejście rozumiem, bo ono wszystko załatwia od początku do końca, a wiadomo, że czasu na głupstwa jest coraz mniej. Jednak to jest nie do końca prawda. Jestem przekonany, że Mazurek jednak ten tekst napisał w pewny szczególnym sensie wbrew sobie. Jasne że jeśli przypomnieć sobie, co on pisał przez całe lata na temat choćby Przemysława Gosiewskiego, czy Anny Fotygi, czy nawet Jarosława Kaczyńskiego, a wcześniej Lecha, zobaczymy że dla niego bicie w słabych, a więc w naszym przypadku w tych, którzy już leżą skopani przez reżimową propagandę, było sposobem na życie. Jego zadanie ograniczało się do tego, by – i tu znów pojawia się Urban – by tych, którzy znaleźli się na celowniku służb schlastać biczem satyry. A więc by ten pop uczynić częścią przemysłu rozrywkowego. Więc ja bym zrozumiał, gdyby on w miniony wtorek poszedł na Krakowskie Przedmieście, a następnie opisał ten tłum tak jak on to zawsze robi – wyciągając z niego paru wariatów i w jakiś dowcipny sposób poprowadził parabolę między nimi, a na przykład kotem Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem Mazurek zachował się inaczej. Wygląda na to, że on tam poszedł, zobaczył tych „wariatów” i doznał olśnienia. W jednym ułamku sekundy zdał sobie sprawę z tego, że coś się dzieje. I zadrżał.

      Proszę mi tu pozwolić na chwilę refleksji odnośnie wspomnianych „wariatów”. Otóż ja dość aktywnie uczestniczę w politycznym życiu polskiej prawicy od początku lat 90-tych, a więc choćby od dnia kiedy to zapisałem się do Porozumienia Centrum, i od samego początku mam okazję trafiać na ludzi najróżniejszych. Od pierwszego mojego dnia w tej polityce – a przecież i tak naprawdę wszystko się zaczęło jakieś dziesięć lat wcześniej – spotykałem ludzi niemal każdego rodzaju, zarówno zwykłych nie rzucających się w oczy obywateli, wybitnie inteligentnych i dowcipnych działaczy, ale też takich, o których z czystym sumieniem można powiedziec, że są troszkę bardziej szaleni, niż każdy z nas. I mam wrażenie, że po tych wszystkich latach – w końcu czasy są naprawdę okrutne – procent tych ostatnich mocno wzrósł. Pisałem o nich tu na blogu niejednokrotnie. I zastanówmy się teraz, jak to jest? Czyżby Robert Mazurek nie znał tych ludzi wcześniej? Przecież to jest niemożliwe. Ja wiem, że ten szalik, z którym on się wiecznie obnosi, mógł go tak przydusić, że on stracił podstawową perspektywę, jednak nie wierzę, żeby to zaślepienie posunęło się aż tak głęboko, że on w pewnym momencie doszedł do przekonania, że świat to on i jego koledzy z redakcji.

      A zatem, jeśli on nagle zobaczył tych, jak sam ich nazywa, „wariatów”, i postanowił napisać na ich temat tak pełną smutku refleksję, musiało się coś stać. Jak mówię, powodów może być kilka. Zupełnie prostych, jak ten, że to nie on, ale żona Mazurka ich zobaczyła, i kazała mu ten tekst napisać, ale też choćby tak absurdalnych, że ktoś do niego się zgłosił i powiedział mu: „Dobra, panie Mazurek, koniec tego dobrego. Przechodzicie do ‘Newsweeka’”. Mogło być też choćby i tak, że Robert Mazurek – znów ten szalik – ma tak mocno rozwinięte ego, że dla niego sytuacja, kiedy jego nie zapraszają do komentowania w TVN24 była już do tego stopnia nie do zniesienia, że postanowił nagle – może i trochę po pijanemu – zadeklarować swego rodzaju lojalność. Niedawno napisałem tekst w pewnej części poświęcony osobie jednego takiego Zbigniewa Lewickiego, i nagle mój kolega Kozik znalazł w sieci jakiś fragment Dziennika Telewizyjnego sprzed lat, gdzie to ów Lewicki – dziś jak najbardziej „nasz” człowiek – składa publiczną deklarację lojalności wobec generałów. A więc możliwe, że w przypadku Mazurka doszło do czegoś podobnego. Może ten jego tekst to swoista deklaracja lojalności? Może jemu zaproponowano jakąś naprawdę świetną pracę za naprawdę duże pieniądze, a on miał już tylko w to wrzucić parę słów oświadczenia. Jednak w to też nie wierzę. W końcu, czemu do niego? No i przede wszystkim, w jaki sposób Mazurek, stercząc dalej tam gdzie sterczy dziś i pisząc to co pisze, komukolwiek przeszkadzał? Rozumiem że on może mieć marną sytuacje finansową, jakieś nie daj Boże, kredyty, no ale czemu ktokolwiek miałby się nad nim nagle litować? Tego zwyczajnie nie widzę.

       A jednak on sobie ten grób wykopał i dobrze by było wiedzieć, czemu? Otóż mnie się wydaje, że u niego to było jednak szczere i do końca uczciwe. Mazurek faktycznie jest tak głupi, że on nie wiedział, że ludzie są ludźmi. I że na pewnym poziomie wzruszenia, wielu z nich po prostu nie wytrzymuje i ogarnia ich swego rodzaju szaleństwo. I że jest pewien rodzaj wzruszeń – Katastrofa Smoleńska jest tu idealnym przykładem – kiedy to człowiek, który sobie z tym napięciem nie radzi, może faktycznie zacząć się zachowywać w sposób bardzo, ale to bardzo niekonwencjonalny. Oczywiście, nie jest też tak, że on tych ludzi wcześniej w ogóle nie widział. Przecież ich niemal codziennie pokazują wszystkie telewizje, a jak ktoś nie chce oglądać telewizji, to widział paru z nich choćby w filmie „Krzyż”. Tyle że dotychczas on się z nich tylko śmiał. Tak jak śmiał się, zanim jeszcze owo biedne chore ciało Przemysława Gosiewskiego zostało rozdarte na strzępy przez złych ludzi. I nagle stało się coś co sprawiło, że Mazurek zobaczył, że oni wcale nie są śmieszni. Ani trochę śmieszni, lecz straszni, wręcz upiorni. Co on dokładnie zobaczył, tego nie wiem. Z mojego punktu widzenia wszystko jest jak było. Jednak sądzę, że on coś musiał zobaczyć. I się zwyczajnie wystraszył. I zawołał: „Zabierzcie mnie stąd. Ja z nimi nie chce mieć nic wspólnego!”

      Czytałem kiedyś rozmowę z pewnym słynnym masowym mordercą nazwiskiem Speck. Speck zamordował siedem uczennic szkoły pielęgniarskiej gdzieś w Dallas i za to dostał wyrok 1200 lat więzienia. Z tego co pisze o nim dziennikarz, Speck był – dziś już szczęśliwie nie żyje – człowiekiem doskonale przerażającym. Ktoś kto nie bał się nikogo i niczego. W pewnym momencie opowiada Speck, że on wciąż otrzymuje w tej swojej celi listy od kobiet, które się w nim kochają. Kobiety piszą, że chcą go poznać, chcą za niego wyjść za mąż. Przysyłają swoje zdjęcia i adresy. Speck jednak wszystko oddaje swoim kolegom z więzienia i wyjaśnia to tak: „One są często naprawdę ładne, ale z nimi musi być coś nie tak. Ja nie chcę mieć z nimi nic wspólnego”.

       Otóż ja myślę, że w przypadku Mazurka mamy reakcje podobną. On się nad tymi ludźmi – ale przecież nie tylko nad tymi – znęcał, szydził z nich, dręczył i był szczerze przekonany, że to jest taka głupia śmierdząca masa. I nagle nastąpiło coś, co kazało mu zmienić perspektywę. Spojrzał i się przestraszył. I stąd to wszystko. Co będzie dalej? Nie mam pojęcia. Myślę, że on jednak wkrótce dojdzie do siebie. Podobnie jak wielu innych.

 

      Jak już wspomniałem, powyższy tekst powstał w roku 2012. Dziś Mazurek okazuje się być częścią tak zwanej elity, akceptowaną przez jednych i drugich. Jest jednak coś, co pozwala mi wciąż zachowywać pozycję wyprostowaną. Otóż już jakiś czas temu znalazłem gdzieś wypowiedż wspomnianego Mazurka, gdzie ów wyznał, że jest mu bardzo przykro, że taki Jarosław Kaczyński jako jedyny nigdy jeszcze nie zgodził się udzielić mu wywiadu. Dziś, jak się okazuje, on nawet Mazurkowi nie złożył urodzinowych życzeń. A zatem, ja akurat wciąż mam się czego trzymać.





 

2 komentarze:

  1. Gdyby urządził dla rodziny i przyjaciół, to nie mógłby kosztów odliczyć od podatku dochodowego, ani nie mógłby VAT'u odliczyć. Przyjemne z pożytecznym! Ciekawi mnie, czy amerykańskim wzorem były bilety wstępu na te występy.

    Występy zostały zaś skomentowane jako występki i wcale nie zachodzi miłe językowi polskiemu użycie zdrobnienia.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...