wtorek, 21 września 2021

Pięć słodko-gorzkich refleksji na pożegnanie lata

 Po dwumiesięcznej przerwie wypada nam wrócić do ukazujacej się od dłuższego już czasu w „Polsce Niepodległej” mojej serii krótkich kawałków na poprawę nastroju. Z początku były one faktycznie krótkie, teraz jednak się robią coraz dłuższe i dłuższe i kto wie, czy w okońcu nie zmienią się w jedną, pojedynczą refleksję na jeden temat. Póki co jednak mamy wciąż kawałki. Zapraszam więc.

 

 

 

Tyle się ostatnio dzieje, że naprawdę trudno jest się zdecydować, od czego zacząć, więc zacznijmy od samej góry, czyli od rozmowy, jaką „Gazeta Wyborcza” przeprowadziła z dawno niewidzianym Ludwikiem Dornem. Napisałem, że Ludwik Dorn to polityk dawno nie widziany, a przecież to jest potężne niedopowiedzenie. Ludwik Dorn to ktoś, o kim albo zdążyliśmy przez ostatnie lata kompletnie zapomnieć, a jeśli komuś tam jeszcze to nazwisko się kołatało po głowie, to zapewne zastanawiał się, czy on przypadkiem jakoś tak w międzyczasie nie umarł. Tymczasem on żyje jak najbardziej, a nie dość że żyje, to jeszcze jest wyciągany przez „Gazetę Wyborczą” jako zwiastun dobrej nowiny i ową nowinę ogłasza. Co to mianowicie za nowina? Otóż na sugestię prowadzącej wywiad, że łatwo jest sobie wyobrazić że Prawo i Sprawiedliwość traci większość parlamentarną, odpowiada tak:

Otóż jeżeli pojawi się taka perspektywa, to opozycja przy całym swoim zróżnicowaniu i skonfliktowaniu może wpaść na pomysł gabinetu pozaparlamentarnego, na który zgodzą się i konfederaci i lewica. I którego zadaniem będzie jedno: zainstalowanie się i rzeź kadrowa pisowczyków w administracji i spółkach skarbu państwa.

W PiS i wokół PiS jest sporo takich posłów, którzy wiedzą, że nie znajdą się na listach wyborczych. Pan Kaczyński może im mówić cuda-niewidy, ale oni są ludzie konkretni i trzeźwi. I da się im ofertę: pogonimy pisiorów, ale dla siedmiu czy dziesięciu z was, którzy zagłosują za naszym antypisowskim rządem, znajdą się synekury dla żony, szwagrów, i to za parędziesiąt tysięcy miesięcznie. No to jak ma się perspektywę, że rodzina będzie dostawała po 20 tys. zł miesięcznie jeszcze przez dwa lata, a od Kaczyńskiego to dostaną ucho od śledzia, to rezultat polityczny takiej kalkulacji jest oczywisty. PiS i pan Kaczyński, moim zdaniem, tego nie przeżyją.

      Ktoś powie, że nie ma się co tymi niedobitkami zajmować. I ja bym oczywiście machnął na te smutne dornowe analizy ręką, gdyby nie to, że, jak to często przy tego typu okazjach się dzieje, bywa że człowiek uczepi się płotu, wyrzyga, potem się wywali, a tu nagle mu z kieszeni wypadnie wymięta stówa. A więc ja o tej stówie.

 

 

***

     

 

Zacytowany przeze mnie fragment nie jest szczególnie długi, a w samym wywiadzie tego typu kwiatków jest znacznie więcej, ja jednak chciałbym zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że Dorn, bez cienia wstydu, wręcz z bezczelnym uśmiechem, przedstawia Platformę Obywatelską nie tylko jako polityczny projekt dla którego korupcja polityczna stanowi wręcz naturalny sposób na, czy to zdobycie, czy utrzymanie władzy, ale zupełnie otwartym tekstem sugeruje, że owa korupcja to w samej rzeczy coś, co stanowi jedyną praktyczną drogę do skutecznego uprawiania polityki. A przy tej okazji, redaktor Kublik – przestawmy ją może – nie reaguje na tę wypowiedź choćby lekkim uniesieniem brwi, a redakcja publikuje ją bez słowa komentarza.

      Druga rzecz, która mnie zainteresowała, to fakt, że przez cały wywiad Ludwik Dorn mówi o Prezesie nie inaczej jak „Pan Kaczyński”. I nie chodzi mi o to, że on nie używa tytułu „prezes”, czy „premier”, ani też że nie używa formy „Kaczyński”. To by było zrozumiałe. Mnie interesuje ów „pan”. Otóż, jak wiemy, Ludwik Dorn, zanim został pełną gębą chrześcijańskim konserwatystą, przez całe swoje świadome życie był komunizującym żydowskim intelektualistą i jestem pewien, że on doskonale znał język stalinowskiej propagandy, gdzie wrogów ideowych tytułowało się owym „panem” właśnie.  Jeśli więc on dziś nie może się powstrzymać przed tego rodzaju emocjami, znaczyć to musi, że on wciaż całym sercem tkwi w tamtych czasach. A skoro tak, to powinniśmy wiedzieć, że cokolwiek on powie, pozostaje całkowicie bez znaczenia. Ale do tego musieliśmy jednak dojść.

 

 

***

 

 

Ufff! Trochę długo to trwało, ale skoro zasłużył, niech ma. Teraz jednak proponuję byśmy zeszli znacznie, znacznie niżej, czyli w rejony zamieszkałe przez osoby niewykluczone że od Dorna głupsze, ale za to zdecydowanie lepiej rozpoznawalne. Weźmy taką oto posłankę Klaudię Jachirę, która w wyborach w roku 2019, głosami najbardziej zdemoralizowanej polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii, dostała się do Sejmu, a dziś, dzięki swojej niezwykłej wręcz determinacji w robieniu z siebie kompletnej idiotki, jest być może najlepiej rozpoznawalnym politykiem polskiej opozycji obok Donalda Tuska. Otóż, komentując beatyfikację prymasa Stefana Wyszyńskiego, wygłosiła Jachira następujące słowa:

Faszysta i antysemita (ot, błędy młodości) wynoszony na ołtarze przez obrońców pedofili (kto nie ma pokus?) podczas stanu wyjątkowego - do obejrzenia na wszystkich kanałach”.

      Gdyby ktoś miał wątpliwości, o kogo Jachirze chodzi, to, owszem, ona mówiła o Prymasie Tysiąclecia, ja natomiast, oburzony oczywiście tymi słowami, zachowuję dla owego wybryku pełne zrozumienie, a przez to i spokój. Moje zrozumienie bierze się stąd, że ja jak najbardziej zauważyłem, że na jakieś dwa tygodnie przed beatyfikacją, najpierw Szatan, a po nim część liberalnych mediów dała sygnał do tego, by w przeddzień zapowiadanych uroczystości możliwie jak najmocniej i wspólnie zwymyślać Prymasa od antysemistów i nazistów. Za nimi przyszli starzy i nowi komuniści, a dalej cała reszta, która nie chciała pozostać w tyle... no i jakie w tej sytuacji wyjście miała Jachira, chcąc pozostać na scenie? Przecież nie mogła milczeć. A że jest głupia, to wyszło jak wyszło.

 

 

***

 

 

Myślę że dziś najbardziej udręczonym polskim politykiem jest Donald Tusk. Jego oczywiście, gdy chodzi o bałwanienie do kwadratu, jak wiemy, stać na wiele, niemniej nawet on musi mieć świadomość, że jest wojna i, jak to na wojnie, trzeba zachowywać pełną koncentrację. Tymczasem gdzie się nie obejrzy, to mu wyskakuje jak Diabeł z pudełka jakaś Jachira, a jak nie ona, to Nitras, Szczerba ze swoim partnerem Jońskim, czy niejaki Franek Starczewski. Oczywiście powstaje pytanie, czemu on nie tupnie nogą i ich wszystkich nie postawi na baczność. Otóż możliwości są dwie: pierwsza to ta – a ja się do niej przychylam – że Tusk wrócił do Polski zaszantowany przez Berlin, że jeśli nie spróbuje zaprowadzić tam porządku, to oni go doprowadzą do finansowej ruiny, a on dziś jest w ciężkiej depresji i mu się zwyczajnie nie chce nic. Druga że owa umowa polegała na tym, że oni nie dość że kazali mu walczyć, to jeszcze uzależnili swoje decyzje od wyników i on się faktycznie stara jak może, tyle że wszyscy ci z którymi on musi się użerać, mają go kompletnie w nosie, z Jachirą i Starczewskim na czele. Nie muszę zapewniać że Tuskowi akurat ja z zasady życzę wszystkiego najgorszego, jednak tu czuję ślad czegoś na kształt współczucia. Normalnie, tak jak się współczuje człowiekowi z pętlą na szyi.

 

 

***

 

 

Na koniec wiadomość dobra. Otóż, jak się dowiadujemy, po latach walki, Trybunał w Strasburgu rozpatrzył sprawę Krzysztofa Wyszkowskiego, którego sąd w Gdańsku skazał swego czasu za to że nazwał Lecha Wałęsę kapusiem. Proszę sobie zatem wyobrazić, że europejscy sędziowie, rozpatrując tę sprawę, nie znależli żadnej możliwości, by obronić przed zarzutami Wyszkowskiego ani Wałęsy, ani – co ciekawsze – polskich sądów, i w dodatku sprawę tę uznali za na tyle bezdyskusyjną, że zarządzili na rzecz Wyszkowskiego wypłatę przez Polskie Państwo, w którego imieniu wystęowała gdańska sędzia, pokaźnego odszkodowania. A więc triumfujmy, a przy okazji zawołajmy pełnym głosem: „Kabel! Kabel! Kabel!” Swoją drogą, w tym akurat wypadku odczuwam lekki niedosyt. Rzecz w tym, że ja sobie na pana Bolesława ostrzyłem zęby już lata temu, a zatem dziś, gdy, jak wszyscy widzimy, ten biedak z jednej strony cierpi na kompletne pomieszanie zmysłów i prawdopodobnie nawet do końca nie wie, co się wokół niego dzieje, a z drugiej, jak informuje jego jedyny syn, któremu udało się wyrwać z tej patologii, doświadcza bardzo zaawansowanego stadium cukrzycy, gdzie grożą mu już tylko kolejne amputacje, ja mu – podobnie jak Tuskowi wcześniej – już mogę tylko współczuć. No ale, jak mówię, dopóki mamy okazję – triumfujmy.  



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...