sobota, 7 lutego 2015

O zdrajcach, durniach i o łzach bez sensu

Podczas wycieczki do Pragi, mój kontakt z blogami był w bardzo znacznym stopniu ograniczony, co oczywiście nie oznacza, że żadne informacje z Kraju do mnie nie dochodziły. Obok fascynującej wręcz wiadomości – nieistotnej, ale fascynującej – że bestsellerowa powieść pisarza Miłoszewskiego „Uwikłanie” została wydana przez sieć EMPiK, a następnie jej sprzedaż, przy pomocy wewnątrzkorporacyjnego terroru, została przez ten sam EMPiK wywindowana na obecny poziom, to co zrobiło na mnie wrażenie, to fakt przejścia byłego posła Prawa i Sprawiedliwości Jana Tomaszewskiego do parlamentarnego klubu PO.
I jestem pewien, że stali czytelnicy tego bloga świetnie zdają sobie sprawę z tego, że nie tyle interesuje mnie ten piłkarz, co powszechna reakcja na jego postępek. Otóż z tego, co słyszę i czytam, wynika, że znaczna część komentatorów uważa Tomaszewskiego za zdrajcę, a ja muszę powiedzieć, że tym razem miarka się jednak przebrała. Otóż ja rozumiem, że można było, jeśli ktoś był skandalicznie naiwny i zdziecinniały, uznać, że zdradą było to co zrobili premier Marcinkiewicz, Antoni Mężydło, Ludwik Dorn, czy w pewnym momencie nawet Radek Sikorski, jednak już od pewnego czasu, jak się zdaje, każdy normalnie odbierający rzeczywistość obywatel winien widzieć, że o żadnej zdradzie mowy być nie może. Tam gdzie nie ma ani idei, ani marzeń, ani tak naprawdę żadnych emocji poza pragnieniem władzy i pieniędzy, nie ma też czegoś takiego jak zdrada.
Czemu nie odchodzą politycy z Platformy Obywatelskiej wiemy chyba wszyscy. Pierwszy powód jest taki, że oni póki co nie mają żadnego interesu, by rozstawać się z kurą, która ostatnio już znosi im nie tylko te głupie złote jaja, ale jaja ze szczerego diamentu, a po drugie, jak by to niby miało wyglądać? Minister Biernat czy poseł Szejnfeld, widząc co się kroi, dzwonią do Kaczyńskiego i mówią, że oni się jednak zastanowili i chcieliby zostać ludźmi prawymi i sprawiedliwymi, a pisowska rada polityczna, czy co my tam na takie okazje mamy, podejmuje jednogłośną decyzję, że będzie nam bardzo miło? No, nie żartujmy. Wiemy, że nawet nas stać na wiele, ale chyba jednak nie aż na tak wiele.
A mimo to ostatnie ruchy z posłem Godsonem, aplikującym do PSL-u, posłem Tomaszewskim, który postanowił wesprzeć premierostwo Ewy Kopacz, czy jeszcze wcześniej gest Michała Kamińskiego, ostatnio nagrodzonego za swoją determinację, by być politykiem z krwi i kości, aż stanowiskiem rządowym, robią wrażenie. Tyle że tu nie ma mowy o jakiejkolwiek zdradzie i ja się naprawdę dziwię, kiedy słyszę wypowiedzi ludzi mających wydawałoby się o polityce jako takie pojęcie, gdzie dominuje oburzenie na widok ludzi złych, podłych, a w najlepszym wypadku śmiesznych. Rzecz w tym, że w tym co oni robią, nie ma ani nic podłego, ani śmiesznego. Tam jest już tylko, jak wspomniałem wcześniej, czysta determinacja. I jeśli ja gotów się jestem czemuś dziwić, to może tylko temu, że poseł Tomaszewski po ratunek udał się do Platformy, a nie, jak Godson, do PSL-u. Za tym musi stać już tylko jego bałwaństwo. PSL przede wszystkim dałby mu na swoich listach „jedynkę”, co przy pewnym jak zawsze wejściu partii do Sejmu, gwarantowałoby mu kolejne cztery lata przetrwania, natomiast Platforma nawet jeśli nagle zacznie tonąć, Tomaszewskiemu nie da nic, bo tam są już tylko zęby i walka o przeżycie, a jak ona wygląda, przekonał się podczas poprzednich wyborów Antoni Mężydło.
A zatem, nie mam tu ochoty się znęcać nad żadnym z nich, bo wiem, że oni walczą jak potrafią, a miesiące które nadchodzą, pokażą nam jeszcze nie jeden taki cyrk. Rzecz w tym, że moje refleksje sięgają znacznie dalej, niż to, co ci biedni ludzie mają w głowach, a mianowicie poziomu samej polskiej polityki, z jaką dziś mamy do czynienia. Otóż, jak wiele na to wskazuje, dziś już nikt nawet nie udaje, że tu chodzi o coś innego, jak tylko o robotę i pieniądze, i aby to zrozumieć, nie potrzebujemy, ani Godsona, ani Tomaszewskiego, ani nawet Dorna wciąż wszystkich trzymającego w niepewności, czy, skoro nie chce go ani PiS, ani Platforma, ani Prezydent, pójdzie do PSL-u, czy do Korwina-Mike, czy może do Palikota. Żeby zobaczyć, o co tu chodzi, wystarczy, że zrozumiemy, że ów Ludwik Dorn, gdyby tylko otworzyły się odpowiednie drzwi, a za tymi drzwiami pokazałyby się pieniądze, on by tam skoczył bez chwili namysłu. I jeśli ja wspomniałem o Palikocie i Korwinie, to wcale nie przez swoją skłonność do przesady i złośliwej ironii, ale dlatego, że jestem tego pewien w stu procentach: gdyby Dorn był odpowiednio zdesperowany, a w przystąpieniu do Palikota ujrzałby choćby minimalny interes, on nie dość że by tam poszedł, to jeszcze potrafiłby nam ów ruch objaśniać od strony etycznej w studio TVN24 przez całe godziny.
Powiem więcej: gdyby profesor Hartman założył Polską Partię Satanistyczną, sondaże dawałyby jej odpowiednie szanse wyborcze, a Dornowi by obiecano dobre miejsce na liście, on, przy założeniu, że nie chcieliby go ani Prezydent, ani PSL, ani PiS, ani Platforma, w jednej chwili ogłosiłby apostazję.
I oto wiadomość już naprawdę ponura. W moim najgłębszym przekonaniu ani Dorn, ani Godson, ani Tomaszewski, ani Kamiński, ani Sikorski, ani Mężydło – można wymieniać – nie są tu żadnymi wyjątkami. Prawdę powiedziawszy, ja niemal nie jestem w stanie policzyć na palcach jednej ręki ludzi działających w polskiej polityce, czy mediach, którzy, gdyby zaszła odpowiednia okoliczność, nie byliby gotowi na wszystko. Popatrzmy na Jacka Kurskiego, który w pewnym momencie sobie gdzieś poszedł, a potem wrócił. Przecież to nie jest tak, że gdyby Platforma Obywatelska zaproponowała mu miejsce na listach wyborczych, lub Ewa Kopacz zaoferowała mu stanowisko w rządzi, on by się uniósł honorem. Jego problem jak sądzę polegał na tym, że jego się wszyscy bali i gdziekolwiek zapukał, natychmiast gaszono światło i udawano, że nikogo nie ma. Kamińskiego najwidoczniej z jakiegoś nieznanego nam, ale też i nieistotnego, powodu, uznano za mniej groźnego, albo posiadającego informacje, dla których warto nawet i zaryzykować. Wrócił więc Jacek Kurski do PiS-u, z pokornie pochyloną głową, skruszony, skromny, cichy i bez wyraźnych ambicji nie dlatego, że się zreflektował, ale wyłącznie przez to, że okazał się mieć wystarczająco dużo rozumu, by wiedzieć, że publiczne upokorzenie naprawdę nic nie kosztuje, a wstyd to zaledwie przesąd i nic więcej.
Tak właśnie wygląda polska polityka i, jak mówię, tu praktycznie nie ma wyjątków. Kiedy przyjdzie czas, oni wszyscy zrobią to, co zrobić będzie trzeba, i nie powstrzyma ich ani zwykłe poczucie przyzwoitości, ani nawet lęk przed piekłem. Przypominam sobie pisząc ten tekst, jak swojego czasu wspólnie z Coryllusem i Kamiuszkiem, oraz w towarzystwie Grzegorza Brauna i prof. Nowaka z Krakowa, na zaproszenie Klubu Ronina debatowaliśmy, co polscy patrioci powinni zrobić, by odnieść zwycięstwo. To wtedy właśnie Grzegorz Braun wypowiedział swój słynny bon mot karze śmierci za zdradę stanu, za co każdy z uczestników spotkania musiał ostatecznie stawić się przed prokuratorem. Przed naszą debatą, zgodnie z tradycją, przez godzinę prezentowali się prawicowi dziennikarze w osobach Janeckiego, Ziemkiewicza i nie pamiętam, ale może Goćka, lub tego drugiego i żartowali na temat ludzi, którzy mają pretensje do Ziemkiewicza, że z Kaliszem poszedł na grilla do Giertycha. Kiedy oni zeszli ze sceny, zaczęliśmy gadać my, a kiedy przyszła kolej na mnie, powtórzyłem to co piszę tu na tym blogu od siedmiu już lat, a mianowicie, że nie ma mowy o żadnym zwycięstwie dopóki każdy z nas nie odda dla Sprawy całego swojego serca; że nie zwyciężymy, jeśli wcześniej na myśl o Polsce nie zaczniemy autentycznie płakać. No i opowiedziałem historię, o tym, jak to w lipcu roku 2010 ogłoszono zwycięstwo Bronisława Komorowskiego i moja córka z żalu i rozpaczy się rozpłakała. Ponieważ kiedy mówiłem te słowa, zobaczyłem, jak w drugim końcu sali, przy barze stoi Rafał Ziemkiewicz, spojrzałem mu prosto w oczy i zapytałem: „Czy pan wtedy płakał?”
Ziemkiewicz sobie szybko poszedł, a kiedy doszedł do siebie, pobiegł do swojej koleżanki Dominiki Wielowieyskiej i doniósł na blogerów, którzy na razie jeszcze nie mają władzy, ale kiedy ją uzyskają, żartów nie będzie. No i w ten sposób nastąpiła owa pamiętana dla mnie zima z warszawską prokuraturą.
Pytanie jednak wciąż wisi w powietrzu i powiem szczerze, że ani mi w głowie czekać na odpowiedź, bo jest jasne jak słońce, że Ziemkiewicz nie płakał. Jest jasne jak słońce, że nie płakał żaden z nich, ani bracia Karnowscy, ani Warzecha, Krzysztof Feusette, ani Robert Mazurek, ani jego żona i jego dzieci. Ale też nie płakali ani prof. Nowak, ani Grzegorz Braun. Nie płakał Jacek Kurski, Ludwik Dorn i Jan Tomaszewski. Nie płakali posłowie Hofman i Lipiński. Nie płakałem nawet ja. Byłem wstrząśnięty, ale nie płakałem. Płakało tylko moje dziecko. Rzewnymi łzami.
A my tu rozmawiamy o jakiejś zdradzie? Dziękuję, ale ja już mam jedną nogę na peronie.

Przypominam, że na stronie księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl są do kupienia wszystkie moje książki. Mamy już ostatnie egzemplarze dwóch książek Toyaha, oraz najnowszą promocje na „Podwójny nokaut”, czyli najlepszą książkę o muzyce popularnej, jaka wydano w Polsce, a pewnie nie tylko. Dzisiejsza cena to zaledwie 25 zł. Nawet nie dwie paczki papierosów. Szczerze polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...