środa, 11 lutego 2015

O pilotach boeingów i lengłydżu w ściśniętym gardle

Pamiętam, jak w dawnych już bardzo czasach studenckich wysłano nas wszystkich na trzy tygodnie do Poznania na tak zwany „obóz językowy”. Jeśli ktoś widział film Zanussiego „Barwy ochronne”, wie, o co chodzi. Tam wprawdzie było jakieś jezioro i las, a tu Poznań, czyli miasto, idea była jednak podobna: wydziały anglistyki z całej Polski miały się spotkać w jednym miejscu i… no właśnie nie wiadomo, co. Nawet nie można było, gdyby ktoś miał na to ochotę, pójść popływać goło z dziewczynami. Towarzysko było jednak dość przyjemnie, a ponieważ w dodatku puszczono nam z kasety „Łowcę jeleni” i pokazano, co to takiego MTV, że nie wspomnę już o tym, jak to z moją wówczas jeszcze dziewczyną pojechaliśmy na festiwal do Jarocina, ów czas wspominam do dziś z wielką sympatią.
Oczywiście, kiedy się studiuje język, po pewnym czasie człowiek przestaje jego znajomość traktować, jako jakiś szczególny awans i dochodzi do wniosku, że tak naprawdę nie ma się w ogóle czym ekscytować. Są jednak tacy studenci, a niekiedy i asystenci, czy nawet profesorowie, dla których owa świadomość „przynależenia” jest tak silna, że oni tym angielskim już muszą żyć na codzień. I oto tam w Poznaniu właśnie był z nami pewien kolega, który tak bardzo się przejął swoją rolą, że któregoś dnia, kiedy staliśmy w kolejce po jedzenie w stołówce, on zwrócił się do kobiety, która te kartofle nam wydawała, z pytaniem „What’s the charge?” Myśmy oczywiście to usłyszeli, zarumieniliśmy się ze wstydu, no a później już do końca pobytu – w moim wypadku do dziś – na tego biedaka mówiliśmy nie inaczej jak „What’s the charge”. Ja już nie pamiętam, jak on wyglądał, ani, jak się nazywał, do dziś jednak wiem, że w tamtych dawnych peerelowskich latach na obozie językowym w Poznaniu, był z nami ten dureń „What’s the charge”. I jestem pewien, że gdybym dziś zapytał moją żonę, czy pamięta „What’s the charge”, ona by sobie go przypomniała w jednej chwili.
Jak mówię, ów „What’s the charge” to był dureń, jednak dureń szczególny. Z niego się wszyscy śmiali, a kiedy on szedł, to każdy udawał, że jest czymś zajęty, kiedy podchodził pogadać, to się go w najbardziej okrutny sposób lekceważyło, a kiedy to nie pomagało, to się go traktowało, jak szmatę. A wszystko przede wszystkim za to „What’s the charge” skierowane do pani w bufecie. A on nawet przez moment nie był w stanie nikomu z nas się postawić, bo z jednej strony wiedział, że jest zwyczajnie za słaby, a z drugiej, że zawsze trafi na kogoś, komu będzie mógł zaimponować znajomością języka i w ten sposób sobie te wszystkie straty jakoś zrekompensować.
I dziś przypomniał mi się ten nieszczęśnik, kiedy w portalu wpolityce.pl trafiłem na tekst Łukasza Warzechy komentujący sobotnie wystąpienie Andrzeja Dudy, a zatytułowany „Dobre wystąpienie Andrzeja Dudy, ale nie ulegajmy wishful thinking”. I proszę sobie nie myśleć, że ja tu teraz zacznę się znęcać nad Warzechą za to, że on wyskoczył z tym nieszczęsnym „wishful thinking” zamiast zwyczajnie nas zachęcić, byśmy nie ulegali pobożnym życzeniom. Mnie akurat to, że on tak właśnie zatytułował swój tekst, nie dziwi absolutnie, bo wiem, że to jest tak naprawdę wszystko, co mu pozostało, by się pokazać. Natomiast owszem, będę dziś pisał o Łukaszu Warzesze, bo ja nagle uświadomiłem sobie, że on faktycznie jest z nich wszystkich najgorszy – gorszy do Karnowskich, Goćka, Zaremby, Feusette, a nawet Mai Narbutt. Po prostu najgorszy. A przez to, że najgorszy, to zasługujący na te kilka słów prawdy.
Parę dni temu Warzecha wystąpił w telewizji TVP Info i tam któryś z tych telewizyjnych błaznów zapytał go publicznie, czy jemu PiS płaci za to, że on gada to co gada. Ja, oczywiście, gdybym był na miejscu Warzechy, w jednej chwili bym wstał, walnął w ten głupi łeb z tak zwanego liścia, wygłosił krótkie oświadczenie do kamery, a potem już tylko odcinał przysłowiowe kupony. To byłbym jednak ja. Warzecha zrobił to, co potrafi, a więc najpierw zaczął coś popiskiwać, a kiedy nastąpiła chwila przerwy, korzystając z tego, że nikt nie patrzy, szybko uciekł, a ja już się tylko zastanawiam, czy na odchodnym powiedział coś po angielsku. Jakieś „See ya later, fuckers”.
I powiem szczerze, że i to mnie nie dziwi, bo ja Warzechę znam od lat i wiem, co on potrafi, a co przekracza jego nędzne możliwości. Kiedyś wręcz napisałem na ten temat osobno, i to był właśnie tekst, po którym Warzecha wygłosił swoje dziś już kultowe oświadczenie, że on jest pilotem boeinga, podczas gdy ja traktorzystą. Przypomnę może króciutko, o co poszło. Otóż Warzecha wystąpił w telewizji TVN24, gdzie red. Knapik kazał mu dyskutować z Tomaszem Wołkiem. Tak się złożyło, że ja oglądałem ten program i widząc, jak Wołek traktuje Warzechę, a ten nie jest w stanie nawet mu spojrzeć w oczy, zwróciłem też uwagę na tekst, jaki na drugi dzień Warzecha opublikował na swoim blogu, gdzie Wołka bez żadnych już zahamowań wyszydził. Napisałem więc Warzesze, że teraz jest już za późno i że on miał się Wołkowi postawić wtedy, kiedy był na to czas, natomiast teraz z tymi swoimi pokrzykiwaniami, jest jeszcze bardziej żałosny, niż był wtedy, kiedy oglądała go cała Polska. No i to wtedy właśnie Warzecha przedstawił mi się, jako „pilot boeinga”.
Minęły lata i wygląda na to, że Warzecha wciąż, kiedy analizuje sytuację polityczną, nie potrafi nic więcej, jak tylko porównywać boeinga do traktora, snopowiązałkę do mercedesa, porche do poloneza, czy rakietę do furmanki. Ale też wszystko wskazuje na to, że on wciąż, gdy tylko trafia na zawodnika, którego mu przedstawiają, jako zawodowca, zaczyna robić w pory i jedyne co umie, to wiać, gdzie pieprz rośnie. Tak też było w programie TVP, kiedy to jakieś coś zapytało Warzechę, czy mu PiS płaci za to, że on wciąż tylko o tych samochodach, a on położył uszy po sobie, przy pierwszej okazji, gdy nikt nie patrzył, wyszedł ze studia, a potem zaczął się wymądrzać w Internecie, że on sobie na takie traktowanie nie pozwoli. I nie ma znaczenia, co było pierwsze: ucieczka ze studia, czy owo „wishful thinking”, które miało Warzesze pomóc się odkuć za owo upokorzenie. Rzecz bowiem w tym, że ja już dziś nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, z kim my tu mamy do czynienia. To jest najzwyczajniej w świecie nasz kumpel sprzed lat „What’s the charge”, tyle że w skali publicznej. Łukasz Warzecha to jest ktoś, kto tak naprawdę się czuje bezpiecznie, kiedy może sobie siedzieć spokojnie przy biurku i wystukiwać na laptopie jakieś idiotyzmy, najlepiej o Donku i Elce, z Grasiem w tle, ile razy natomiast zdarzy mu się stanąć przed szerszą publicznością, natychmiast drętwieje i nie jest z siebie wydusić słowa.
Piszę tę skromną przecież tak naprawdę notkę i wciąż mi w głowie siedzi to „wishful thinking”, i tak bardzo chciałbym wymyślić jakąś celną na to ripostę i jestem bezradny. Może więc spróbuję napisać coś bardziej merytorycznego. Otóż, jak pewnie wielu z nas zauważyło, od czasu gdy Andrzej Duda dał nam tę nadzieję na zwycięstwo, towarzystwo dotychczas skupione wokół patriotycznych mediów najwyraźniej poczuło niepokój. Nie wiem jeszcze, skąd ta reakcja, ale ją widać, słychać i czuć. Wczoraj na przykład redaktor Wikło na portalu wpolityce.pl napisał, że jeśli Duda nie zwróci się jednak o wsparcie do prawdziwych, zawodowych, ogólnopolskich mediów, przegra. Zdaniem Wikły, tak zwana „sprzedaż bezpośrednia” jest nieskuteczna i, jeśli chce się odnieść sukces, nie ma innej drogi, jak korzystanie z usług oferowanych przez zawodowe autorytety. I to, że Wikło wpadł mniej więcej w ten sam nastrój, co Warzecha, powiem szczerze, napawa mnie i radością i nadzieją. Jeśli oni wpadli w ten nastrój, to znaczy, że moje podejrzenia co do sposobu, w jaki Duda chce prowadzić swoją kampanię, są jak najbardziej słuszne. Obserwując reakcję przedstawicieli znacznej części prawicowego mainstreamu, mam dobre powody, by sądzić, że sztab Dudy z ich usług albo zrezygnował, albo je ograniczył do niezbędnego minimum. I oni już się o tym dowiedzieli. A, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że ja się od lat najbardziej boję nie tyle tego, że po Platformie władzę w Polsce obejmie PiS, co ludzi, którzy ów PiS z każdej strony oblepią swoimi ryjami, to uważam, że dla nas, ludzi dobrej woli, byłaby to wiadomość wręcz fantastyczna.

Proszę zaglądać na stronę www.coryllus.pl i szukać moich książek. Jest ich tam aż sześć i każda lepsza od poprzedniej.

4 komentarze:

  1. Dzień dobry,
    panie Tojahu, czytam pana od dwóch lat i po przeczytaniu każdego (99%) tekstu, niezmiennie mam wrażenie, że razem obgadaliśmy temat i razem go napisaliśmy. Tak jest i tym razem. Bardzo dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  2. @Nibyrajder
    Bardzo mi miło. Dziękuję za dobre słowo.

    OdpowiedzUsuń
  3. To co napisal Nibyrajder to jest wlasnie to. Ja to poczułem juz te siedem lat temu gdy wpadłem na Twoj blog na Salonie. I za to sentyment do S24 pozostanie mi zawsze, chcoby juz całkiem zmienił sie w szambo 24.

    Mnie jeszcze ciekawi jedno. Warzecha przeczytał ten tekst na 100% jako jeden z pierwszych. Oczywiście nawet Ci pewnie maila nie napisał o komentarzu nie wspominając. Wiesz, ja myślę, że on, bidula strasznie jest ograniczony schematami-procedurami. W tym przypadku instrukcja mowi mu: przemilcz to bo jak zaczniesz z nim gadać to będziesz na jego poziomie. Bo jemu sie z całą pewnością zdaje, że on jest na wyższym poziome, więc znowu ściska lenglydż czy tam tong. Ale w głębi duszy chyba jednak wie że jest dokładnie odwrotnie z tymi poziomami i ten jego Boeing juz dawno rdzewieje w hangarze podczas gdy Ty na swoim traktorku hasasz aż miło.
    A niech ich wszystkich cholera. Tak spointuję.

    OdpowiedzUsuń
  4. @Kozik
    Ja do Salonu też czuję sympatię, mimo że dziś, a już zwłaszcza w dniach ostatnich, tam się dzieją rzeczy naprawdę straszne.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...