niedziela, 19 stycznia 2014

O panach, niewolnikach i o tym, co zostawiono dla nas

Ostatnio, z bardzo dużym napięciem oglądamy tu u nas dokument brytyjskiego dziennikarza Jeremy’ego Paxmana pod tytułem „Empire”. Nie wiem, czy ten film był kiedykolwiek wyświetlany w Polsce, i czy w ten sposób istnieje gdzieś w polskiej wersji językowej, jeśli jednak nie, to myślę, że to wielka szkoda, choćby z tego powodu, że nie obejrzy go mój kumpel Coryllus. Czemu uważam, że jemu ten film by się spodobał? Otóż ja nigdzie dotychczas, poza właśnie publicystyką Coryllusa, nie widziałem tak mocnej i przekonującej krytyki doktryny państwowej Wielkiej Brytanii, jak właśnie w filmie Paxmana. Nigdzie chyba, poza publicystyką Coryllusa, nie spotkałem się z tak gwałtowną demaskacją całej owej zbrodni, jaka pomogła Wielkiej Brytanii stać się finansową, ale nie tylko przecież finansową, potęgą. Oglądam owo „Imperium” i nie mogę nie zadać sobie pytania, że przepraszam bardzo, ale wiele wskazuje na to, że wielka myśl Adolfa Hitlera o nadczłowieku i jego misji wcale nie była taka oryginalna. Wręcz nie była oryginalna w jakikolwiek sposób. Można by nawet powiedzieć, że Hitler ten stary już bardzo plan wręcz zwulgaryzował i dramatycznie ograniczył.
Mieliśmy niedawno pewne zamieszanie z niemieckim filmem, powszechnie określanym, jako serial o ojcach i matkach. Główny zarzut wobec tego filmu, pomijając ten z naszego, polskiego punktu widzenia, podstawowy, a więc próbę przerzucenia części odpowiedzialności za zbrodnie wojenne na Polaków, jest taki, że jego realizatorzy niemiecki udział w tych zbrodniach starają się pokazać, albo jako szczególną złośliwość losu, albo dzieło ludzi, którzy i bez tego byli źli, głupi i występni. Pretensje do owego filmu polegają na tym, że tam, jeśli mamy do czynienia z Niemcem złym, to ów zły Niemiec jest albo jakimś psychopatą, lub kompletnym durniem, a nie trybikiem w maszynie; nie częścią świetnie działającego systemu. W efekcie, mamy sytuację taką, że współczesny Niemiec, oglądając ten film, wie z niego tylko tyle, że ta wojna i wszystkie te nieszczęścia z nią związane, to dzieło Polaków i grupy jakichś zdegenerowanych Niemców, kto wie, czy rodzinnie z Polską nie powiązanych. A więc, jest jak zwykle: to nie my – to oni.
Jak sobie radzą Brytyjczycy i ich krewni, Amerykanie? Oto wczoraj obejrzeliśmy, nominowany aż w dziewięciu kategoriach do tegorocznego Oscara, film „12 Years a Slave”, podobno opartą na prawdziwych zdarzeniach historię pewnego Murzyna, który w XIX wieku, jeszcze przed Wojną Secesyjną mieszkał sobie z żoną i dziećmi, jako wolny człowiek, w mieście gdzieś na Północy i któregoś dnia został porwany przez handlarzy niewolników i sprzedany białym właścicielom do pracy na plantacji, skąd został uwolniony dopiero po 12 latach. Film, jak wiele robionych dziś filmów, taki sobie, z wektorem skierowanym w dół. Inna sprawa, że tu naprawdę nie było materiału na filmową historię. W końcu 12 lat to kupa czasu, a trudno sobie wyobrazić, że ów czas, zakładając, że mamy do czynienia z historią prawdziwą i nie wypada nam za bardzo fantazjować, obfitował w niezliczone suspensy. Mamy więc to Południe, ten dom, ten chlew, tę plantację, wreszcie tych Murzynów… a poza tym dzień, który mija za dniem, a po nim przychodzi następny. Cóż więc pozostaje? Otóż pozostaje to, co pozostać musiało, aby ten film uzyskał odpowiedni kształt, no i dostał te swoje nominacje – a więc okrucieństwo białego człowieka.
Nie trzeba być szczególnie „oblatanym” w historii niewolnictwa, wystarczy podstawowe doświadczenie i minimum zdrowego rozsądku, by wiedzieć, na czym polegał problem. Otóż biały właściciel, kupując sobie czarnych niewolników, nie robił tego po to, by sobie poużywać, ale po to, by mieć tanią i wydajną siłę roboczą. Wystarczy podstawowa logika i minimum zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że przeciętny plantator na Południu Stanów, płacił ciężkie pieniądze na targu za czarnego niewolnika, czy niewolnicę, nie po to, by móc sobie bezkarnie popieprzyć, a w przypływie gniewu kogoś bezkarnie skatować, bo takie zachowanie świadczyłoby o nim jak najgorzej, nawet nie w wymiarze moralnym, ale z punktu widzenia jego przebiegłości biznesowej. Oczywiście, tamte lata, to był czas, kiedy mało kto traktował Murzynów, jak ludzi, a już z całą pewnością nie jak ludzi równych sobie, ale nie wyobrażam sobie, by ów brak świadomości miał się realizować w tym, że na widok jednego, czy drugiego, każdego z nich natychmiast ogarniało takie zezwierzęcenie, że musiał ich albo dręczyć, albo gwałcić. Przy zachowaniu wszelkich proporcji, sądzę, że to musiało trochę wyglądać tak, jak dziś możemy obserwować na niektórych wiejskich podwórkach, gdzie mamy psa na łańcuchu z miską jedzenia pod pyskiem. Pies tam stoi, żeby szczekać na obcych, odganiać lisa, które przyjdzie kraść kury, no i ewentualnie, czasem dać się pogłaskać. Żadnemu gospodarzowi nie przyjdzie do głowy, by tego psa kochać i wpuszczać do salonu, tym bardziej już, by go traktować, jak członka rodziny, ale też – z wyjątkiem sytuacji patologicznych – nikt go nie będzie bezmyślnie katował, głodził, a już na pewno nie będzie go zaciągał do łóżka w celach erotycznych. Oczywiście są też domy, takie jak nasz, gdzie pies jest traktowany jak członek rodziny, jest kochany i pieszczony, i nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, by go bez powodu uderzyć, ale też i tu – my wiemy, że to mimo wszystko nie jest człowiek. Przepraszam, ale czy w tym jest coś złego?
Jak się łatwo możemy domyślić, wiek XVIII, czy lata wcześniejsze, to był czas, gdy nie było absolutnie mowy o tym, by czarnych traktować inaczej, jak zwierzęta, ale z całą pewnością, jeżeli już ktoś sobie takie „zwierzę” kupił i traktował je nie, jak zabawkę, ale jak narzędzie pracy, to o nie dbał, a kto wie, czy nierzadko myślał o nich tak, jak my dziś myślimy o naszym psie – a więc, jak o członku rodziny. Czy to dobrze? Oczywiście, że dobrze w tym sensie, że nikt tam się nad nikim nie znęcał, ale też z kolei nie najlepiej, że przez ogólną sytuację cywilizacyjną, traktował drugiego człowieka, jak nieomal przedmiot. I jeśli tam coś było nie tak, to właśnie to – system, który pozwolił białemu człowiekowi uznać, że są stworzenia, gdzieś za górami i morzami, które w ramach naturalnej ekspansji można zacząć traktować, jak niemal doskonałe narzędzie pracy. System, który pozwolił białemu człowiekowi płynąć do Afryki, czy na Karaiby, czy do Indii, i kupować sobie tubylców tak, jak się kupuje zwykły towar, i nie myśleć o każdym z tych ludzi, jak o dziecku bożym, naszym bracie i naszej siostrze.
Amerykanie, jak słyszę, mają wciąż ciężki zgryz z tą swoją historią. Tu czarny prezydent, tu czarna artystka, tu czarny sportowiec, a tam to okropne wspomnienie, sięgające nawet nie tamtego zamierzchłego już stulecia, ale choćby lat 60, kiedy to Miles Davis został pobity przez policjanta, bo się zachowywał podejrzanie przed klubem, w którym miał za chwilę wystąpić. Kręcą więc film, za pomocą którego chcą się rozliczyć ze swoich grzechów, i jedyne na co ich stać, to powiedzieć, że gdyby nie kilku psychopatów, nie byłoby tak naprawdę o czym mówić. Ja nic nie zmyślam. Z tego, co widzimy na ekranie, wynika, że tak naprawdę nie było problemem to, że Amerykanie w pewnym momencie swoich dziejów uznali za stosowne eksploatować ludzi, których uznali za gorszych, a jeśli w jakikolwiek sposób lepszych, to przez to, że silniejszych, szybszych i bardziej wytrzymałych, ale że tymi eksploratorami niekiedy byli kompletni wariaci. Ten film – przypominam, że film, który ma wszelkie szanse na to, by zdobyć tak zwaną „oscarową koronę” – owszem, pokazuje, że był czas w historii Ameryki, którego Ameryka powinna się wstydzić, niemniej jednak on przede wszystkim jest już dawno za nami, a poza tym główną winę ponoszą jacyś kompletnie stuknięci dziwacy, a nie system, który w rzeczy samej do dziś stanowi o sukcesie tego państwa i tego narodu.
A ja jestem bardzo ciekawy, czy kiedykolwiek, czy to Brytyjczycy, czy Amerykanie, czy Francuzi – bo na Niemców, jak wiadomo, już liczyć nie można – a więc ci, którzy kiedyś doszli do wniosku, że im się należy więcej, niż innym, i, aby owo przekonanie móc realizować w pełni, mają prawo zapuszczać się w najdalsze zakątki świata i wszystko, co znajdą na swojej drodze traktować, jak swoje, wyprodukują prawdziwy hollywoodzki film, który następnie otrzyma wszystkie możliwe oscarowe nominacje , a następnie zdobędzie wszystkie możliwe statuetki, który to film opowie historię tego sukcesu choćby tak, jak to opowiada Jeremy Paxton w swoim dokumencie. Jednak nie sądzę, żeby tak się miało stać. W końcu Paxton to człowiek, który z jednej strony niedawno miał odwagę, determinację, a przede wszystkim pozycję, by premiera Camerona publicznie zwymyślać od idiotów, a z drugiej ktoś, o kim pies z kulawą nogą nie wspomni, gdy chodzi o to, co się nazywa przestrzenią prawdziwie publiczną. A zatem, już zapewne do końca świata będziemy żyli w przekonaniu, że czy to londyńskie City, czy też nowojorska Piąta Aleja, czy niemieckie banki, to, owszem, statek zwany „Cywilizacją”, tyle że już bez tej norwidowskiej ironii.

Jak już wspominałem, z jakiegoś powodu, przez minione kilka dni ten blog przeżywa naprawdę ciężki czas. Dziś więc proszę raz jeszcze o wsparcie na podany obok numer konta. Dziękuję i ze swojej strony obiecuję stałą obecność.

4 komentarze:

  1. "Nigdzie chyba, poza publicystyką Coryllusa, nie spotkałem się z tak gwałtowną demaskacją całej owej zbrodni, jaka pomogła Wielkiej Brytanii stać się finansową, ale nie tylko przecież finansową, potęgą."

    Mam podobne doświadczenia.
    Bodajże jeszcze u Cat-Mackiewicza w "Europie in flagranti" zostało zarysowane modus operandi Imperium na przykładzie wojen burskich i interesów z Chinami. Czytałem za młodu, czyli dawno, więc nie pamiętam na ile krytyczne i bliskie realiów były te teksty ale ogólnie wydzwięk był chyba nieprzychylny co do Angoli.
    Z nowyszych utworów, w powieści SF "Alkaloid" największym wrogiem głównego bohatera są brytyjskie Kompanie Handlowe... ale jak się rzekło, to tylko powieść.
    No i to chyba na tyle. W polskiej przestrzeni Coryllus (w sensie tematyki) jest niepowtarzalny.

    OdpowiedzUsuń
  2. A propos "resortowych dzieci (nazwa problemu, a nie tytuł, dlatego małą literą), to pani Orjanowa utrzymuje, iż syn owego Tumanowicza jest aktywistą u narodowców. Bliższych szczegółów (ani dowodów procesowych) nie znam.

    A propos rozbijania wspólnot, to jest ono strategicznym zadaniem natarcia na Polskę. Natomiast szczegółowy ordre de bataille polega na oparciu lewego (sic!) skrzydła atakujących o warowny obóz wspólnoty resortowych dzieci.

    Całkiem jak u Aleksandra pod Gaugamelą.

    OdpowiedzUsuń
  3. @toyah

    Ta Gaugamela (nie umniejszając Tumanowicza), to miała być do tego poprzedniego tekstu o Jankowskiej puszczy i wodzu.

    Ale, co mi tam: pasuje wszędzie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Z niedawno wznowionej "Historii PPR" Gontarczyka wynika, ze komunisci (GL) mordowali Zydow podczas okupacji. Szczegolnie wslawil sie tym Grzegorz Korczynski - po wojnie general LWP. Cala ta heca z antysemityzmem AK moze byc proba odwrocenia uwagi od tych problemow.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...