środa, 5 czerwca 2013

O tym co niesie światło i człowieku z batem

Dotychczas nie bardzo miałem ochotę na uczestniczenie w rozmowie na temat tego, czy należy zmuszać ludzi do pracy w niedziele, czy odwrotnie – pracy w niedzielę im zabraniać. I wbrew pozorom, moja mała aktywność w tej kwestii nie wynikała ani z tego, że nie mam na ten temat zdania, lub że z jakiegoś powodu wole się z moim zdaniem nie wychylać, ale jest spowodowana tym, co ostatnio przeżywam niemal codziennie, a więc okropną niechęcią do formułowania, a następnie dowodzenia oczywistości.
Zdaję sobie naturalnie sprawę z tego, jak okropnie brzmi powyższe zdanie, ale daje słowo, że nie umiem tego, co ostatnio przeżywam, wyrazić inaczej. Niemal wszystko, co się wokół mnie ostatnio dzieje, zrobiło się tak dramatycznie jednoznaczne, oczywiste i proste, że przy moim wręcz chorobliwym unikaniu zajmowania się sprawami, które przecież – w co chcę głęboko wierzę – nie wydają się być dla mnie akurat znacznie bardziej przystępne, niż dla kogokolwiek z nas, mam mocne wrażenie, że jeśli nagle stanę tu i zacznę głosić owe banały, przynajmniej niektórzy się zniecierpliwią. A tego bym bardzo nie chciał.
No i mamy te pracujące niedziele, o których, podobnie jak o tak wielu innych rzeczach eksploatowanych przez wszystkie te lata, nie chciało mi się nawet myśleć, i o których pewnie i dziś bym się nawet nie zająknął, gdyby nie sam mistrz Łukasz Warzecha. O co chodzi z tym Warzechą? Otóż z nim problem jest taki, moim zdaniem, że kiedy problem społeczny, czy jakikolwiek zresztą inny, który jakoś nadaje się do skomentowania, robi się już tak delikatny, że wokół niego kręci się już tylko cała zgraja obłudników, z których każdy patrzy tylko na to, by z jednej strony oczywiście zabrać głos, ale żeby broń Boże nie powiedzieć za dużo, pojawia się Warzecha właśnie i wali co mu leży na sercu. On tu jest trochę jak ta paniusia, która, podczas gdy całe pokolenia politycznych kłamców pracowały nad tym, by zalegalizować aborcję pod jakimś szczytnym pretekstem, przychodzi i wali prosto między oczy, że trzeba rżnąć gówniarzy, bo na świecie i tak jest ich za dużo.
Oczywiście Warzecha jest nasz, więc, przynajmniej jak idzie o aborcję, i przynajmniej na razie, ma poglądy takie jak trzeba, no ale już jeśli idzie o to, by człowieka nie traktować jak bydło, sprawy maja się nieco inaczej. W najnowszym wydaniu tygodnika „Sieci”, w tekście pod znamiennym tytułem: „Zostawcie w spokoju moje zwyczaje”, zabiera Warzecha głos na temat tych supermarketów i zaczyna standardowo. On akurat lubi chodzić do sklepu w niedzielę, i prosi posłów, by zechcieli mu się ze swoją głupią legislacją w jego upodobania nie wtarabaniać. Jest wolność? Jest? Człowiek może wybierać? Może. Czy komuś co do tego? Nie. Więc sprawa jest jasna. I wszystko byłoby się zachowało w ramach zwykłego liberalnego bałwaństwa, do któregośmy się zdążyli przyzwyczaić, gdyby nie to, że Warzecha na tym nie kończy. Najwidoczniej w zakamarkach jego zakutej pały drzemało coś, co go tak uwierało, że musiał to z siebie wyrzucić. Pozwolę sobie zacytować:
Co do odwiecznego argumentu, że pracownicy wielkich sieci też powinni mieć dzień wolny – przypomina mi to jako żywo biadania organizacji obrony praw człowieka nad wyzyskiem ludzi w Chinach, czy biednych krajach Azji przez zachodnie koncerny. Gdy pod naciskiem taki koncern zamyka swoją fabrykę, miejscowi już nie są wyzyskiwani i niedostają swoich skandalicznie niskich wynagrodzeń. Pozostaje im wówczas umrzeć pod płotem. A umierając, na pewno są przepełnieni wdzięcznością wobec dobrych, białych ludzi, którzy spowodowali zamknięcie wyzyskującej ich fabryki”.
Ktoś powie, że ja na Warzechę ostrzę sobie zęby przez to niedawne ludobójstwo, do jakiego, w wyniku działania wspomnianych „zachodnich koncernów”, doszło w Bangladeszu, na które cywilizowany świat się zwyczajnie wypiął. I owszem, to rzeczywiście jest ciekawe, jak można mieć pretensję do nazywania się człowiekiem, a jednocześnie ledwie parę tygodni po tym, jak ponad tysiąc osób zginęło w tej masakrze, wyjaśniać ich rodzinom, że powinni się cieszyć, że nie zdechli pod płotem. Bo co? Bo przynajmniej nie zasmradzali okolicy, ale dostali kamieniem w łeb i spokój? A więc tak. Tu Warzecha, owszem, wrażenie robi.
Jednak nie o to mi chodzi najbardziej. To co mnie w tym fragmencie poruszyło najbardziej, to może nie brak tej wrażliwości, ale pewien rodzaj zgłupienia, który część z nas doprowadził najwyraźniej do stanu, gdzie nic już dla nas ani nie ma przyczyny, ani skutku. To jest stan, w jakim znajdują się te tysiące osób, odwiedzające bronione tak przez Warzechę centra handlowe, gdzie już tylko się chodzi w kółko i wytrzeszcza oczy na to oślepiające światło, prosząc o więcej, więcej i więcej.
System, jaki nam zorganizowano doprowadził do sytuacji – może jeszcze nie do końca, ale z całą pewnością jesteśmy na dobrej drodze – gdzie mniejszość mająca władzę, zagania konsumencką większość do kieratu, która na zmianę albo haruje, albo żre to siano, a sama, przy pomocy najróżniejszych bardzo przemyślanych manipulacji, sprawia, że ten kierat staje się dla nich jedynym sensem życia i tak naprawdę jedynym rozwiązaniem. Gdzie każdy doskonale wie, że jest tylko albo ten kierat, albo zdychanie pod płotem, i gdzie nagrodą za przyjęcie tej wiedzy bez pyskowania jest owa codzienna porcja siana, plus taki kolorowy pióropusz na łeb od święta.
I na to pojawia się Łukasz Warzecha, bohater naszej najświeższej rewolucji, i tłumaczy nam, że gdyby tak się miało zdarzyć, że ktoś nas od tego kierata zechce odsunąć, nie powinniśmy ani protestować, ani tym bardziej namawiać innych do protestu, bo w ten sposób tylko wszystko zepsujemy i sprawimy, że nie tylko my, ale i inni, Bogu ducha winni, ludzie, wszystko stracą i zostaną jak ten zewłok porzucony pod płotem.
W tej sytuacji muszę jednak zabrać głos i zacząć wykrzyczeć te oczywistości, nawet nie ze względu na nas, bo my akurat tej wiedzy nie potrzebujemy, ale choćby z uwagi na samego Warzechę, który nie dość, że sam tonie, to jeszcze gotów pociągnąć za sobą innych. A więc słuchaj Pan. Ja wiem, że Panu już pewnie nic nie pomoże, ale rzecz się ma tak, że gdyby tym biednym ludziom zabronić chodzenia do pracy w niedzielę i zmusić ich do tego, by zaoszczędzony czas spędzili na integrowaniu się z przyjaciółmi, rodziną, lub choćby z Panem Bogiem, staliby się oni przez to ludźmi i lepszymi, i mądrzejszymi i bardziej świadomymi swojego człowieczeństwa. A jeśli człowieczeństwa, to i obywatelstwa. A jeśli obywatelstwa, to z korzyścią nie tylko dla siebie, ale dla Polski i dla tych wartości, o które sam Warzecha tak starannie ostatnio udaje, że walczy. To jest tak oczywiste, że – podkreślam raz jeszcze – aż wstyd o tym mówić. Ale mówię, bo mam bardzo mocne przeświadczenie, że tego rodzaju zbaranienia tak zostawić nie wolno.
To zatem było do Warzechy. Teraz dość przypadkowy bonus dla stałych czytelników tego bloga. Otóż, jak część z nas wie, mam parę lekcji w pewnej korporacji, gdzie wciąż się przemieszczam piękną, srebrną windą. I w tej windzie panuje taki zwyczaj, że wszyscy do wszystkich mówią „dzień dobry”, „do widzenia”, a często też „miłego dnia”. Niby normalnie, jednak intensywność tych zachowań budzi podejrzenia, że za tym stoi pewien rodzaj korporacyjnego wyćwiczenia, w tym wypadku jak najbardziej sympatycznego i godnego szacunku. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś kto z Warzechą pracował, kiedy pragnął mi jak najkrócej opowiedzieć, co to za typ, opowiedział mi kiedyś, jak to on, Warzecha, ani nie sam mówi, ani nie odpowiada na „dzień dobry” w windzie. Taki jest. Człowiek, który wsiada i wysiada z windy bez słowa. I ja sobie myślę, że to jest coś szalenie charakterystycznego i przy tym fascynującego. Nie zdziwię się, jeśli się okaże, że kiedy w końcu obejmiemy tę władzę, to na nas będą wołać „lemingi”.

Bardzo proszę o finansowe wspieranie tego bloga. Już prawie leżymy. Dziękuję.

5 komentarzy:

  1. Nie potrafię komentować u Coryllusa, więc u Ciebie bardzo Cię zachęcam do wizyty w Krakowie. Mam w tym oczywiście swój osobisty interes, bo przyjadę wtedy z całą torbą książek do podpisu. I zaproszę wszystkich znajomych obdarowanych Waszymi książkami.

    OdpowiedzUsuń
  2. @toyah

    Errata do Warzechy:

    jest:

    Gdy pod naciskiem taki koncern zamyka swoją fabrykę, miejscowi już nie są wyzyskiwani i nie dostają swoich skandalicznie niskich wynagrodzeń. Pozostaje im wówczas umrzeć pod płotem. A umierając, na pewno są przepełnieni wdzięcznością wobec dobrych, białych ludzi, którzy spowodowali zamknięcie wyzyskującej ich fabryki.

    wydaje mi się, że edytor tekstu ukradł wrażliwemu Warzesze końcówkę wypowiedzi, czyli

    powinny być jeszcze słowa:

    ... zaraz po tym, jak z wartości ich pracy okradli ich źli biali ludzie po to, aby ukradzioną wartość słono sprzedać dobrym białym ludziom, którym wcześniej ukradli pracę, żeby okradać miejscowych zanim napuszczą ich na dobrych białych ludzi.

    ... jakieś takie słowa ewidentnie brakują, żeby wszystko było mniej więcej na swoim miejscu pod nadal, niestety, pustą latarnią.

    OdpowiedzUsuń
  3. @Jo
    Zobaczymy jak się uda. Ale edziękuję za miłe słowa.

    OdpowiedzUsuń
  4. @orjan
    Nikt mu nic nie ukradł. On jest typowym przypadkiem tego kogoś, kto kończy myśleć tam, gdzie my dopiero zaczynamy.

    OdpowiedzUsuń
  5. @toyah

    Tak, czy inaczej, strasznie złodziejski ten krąg.

    Jaka epoka, tacy bohaterowie.



    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...