czwartek, 3 stycznia 2013

Chotyłów, czyli kto się boi Quentina Tarantino?

Sprzedaż miała się rozpocząć dziś, ale ponieważ wszyscy się spięli szybciej niż nam się wcześniej wydawało, Gabriel mógł dokonać otwarcia już wczoraj. Nawet ja się w porę nie zorientowałem.
A zatem, jest wreszcie ta nowa książka. Zależało mi bardzo na tym, by ona była inna. Oczywiście nie należy zapominać o proporcjach, ale to jest trochę ten sam plan, jaki zapewne stał za wypuszczaniem kolejnych płyt Led Zeppelin. Nie wolno ulegać oczekiwaniom, bo to jest pierwszy krok do zguby. Co z tego wyszło – nie wiem. Kiedy to wszystko zaczęło się rodzić, i tu na tym blogu opublikowałem pewien tekst o labradorze, mój serdeczny kumpel z Wielkiej Brytanii (on wie, że o nim mówię) napisał, że to jest właśnie to, co powinienem napisać. Historię o labradorze. Albo o czymś innym – byle nie o polityce. No i ja natychmiast uznałem, że on ma rację.
No i jest ta książka. Nie sądziłem, że coś mnie aż tak może wykończyć. I że czegoś będę wyczekiwał z takim napięciem. I z takim niepokojem. Bogu dzięki, nawet moje dziecko powiedziało, że jest okay. Że to jest najlepsza z tych trzech książek. Może ma rację, może nie; tak czy inaczej, dobrze jest to słyszeć.
Gabriel opublikował wczoraj swoją zapowiedź, i – diabli wiedzą, co mu strzeliło do głowy – wkleił fragment o łazience. Jedyne wyjaśnienie, jakie potrafię znaleźć, to takie, że on uznał, iż w ten sposób książkę te kupi cała banda ludzi, którzy mnie nienawidzą, by tylko poczytać sobie o tym, jak jakaś Niemka mnie pobiła, kiedy byłem jeszcze miałym dzieckiem. I mieć tę satysfakcję. Zachęcam więc – czeka Was duża, i niemiła, niespodzianka.
Ja się wciąż boję o losy tej książki, ale tego jestem pewien. Ona jest zupełnie wyjątkowa. Można to łatwo sprawdzić, i póki co, za naprawdę małe pieniądze. Polecam. Numer z łazienką pozostanie na razie tajemnicą, natomiast tu inny fragment. Mam nadzieję, że równie zachęcający:

Wioska w której przeżyłem znaczną część swojego dzieciństwa nazywa się Sławatycze i leży tuż nad granicą z Białorusią, nad Bugiem. W Sławatyczach urodziła się moja mama, tuż obok urodził się mój tata, w Sławatyczach mieszkała i wciąż – choć dziś już prawdziwe szczątkowo – mieszka moja najbliższa rodzina. Jeśli mniej więcej w tamtych latach, jedną z moich ukochanych lektur była książka Astrid Lindgren „Dzieci z Bullerbyn”, to głównie dlatego, że to wszystko co tam było przedstawione, bardzo mi przypominało – przy zachowaniu oczywiście wszelkich proporcji – Sławatycze. I wydaje mi się, że ta skromna uwaga pozwala każdemu sobie wyobrazić, jak ja spędzałem swoje dzieciństwo w Sławatyczach.
Nie wiem, ilu z nas wie, jak wyglądają tamte tereny. Tam jest tak, że kiedy po raz pierwszy przywiozłem tam swoją żonę, która na wakacje jeździła najczęściej do Przemyśla, ona była kompletnie zszokowana, bo, jak mi powiedziała, nigdy sobie nie wyobrażała, że może być coś tak nieskończenie płaskiego. I w rzeczy samej – tam wystarczy zatrzymać się w dowolnym miejscu, spojrzeć w dowolną stronę i zobaczy się rozciągające na kilometry pola, pola, pola, i tylko gdzie niegdzie kwadraty i prostokąty najczęściej brzozowych lasów. Doprawdy, cudowne miejsce.
Dziś podróż do Sławatycz zajmuje oczywiście wciąż dość dużo czasu, niemniej jeśli się uda zgrabnie złapać wszystkie połączenia, to jakieś siedem godzin powinno wystarczyć. Co innego w czasach, kiedy byłem małym dzieckiem, a wokół huczał PRL. Pamiętam – ciekawe że głównie w miesiące zimowe – jak wstawaliśmy o piątej rano (ciekawe, że to zawsze była piąta rano), szliśmy po nocnym śniegu na dworzec, wsiadaliśmy w pociąg do Warszawy, stamtąd jechaliśmy do Mińska Mazowieckiego, z Mińska Mazowieckiego do Białej Podlaskiej, a z Białej już autobusem do Sławatycz, stawiając się na miejscu gdzieś tak około siódmej wieczorem.
Podróż do domu z jakiegoś powodu wyglądała nieco inaczej. Ze Sławatycz nie jechaliśmy do Białej Podlaskiej, lecz do wioski Chotyłów, tam wsiadaliśmy w niezwykły zupełnie pociąg, gdzie wszystko w środku, pamiętam, było z jasnego drewna, a okna się otwierały przy pomocy takiego grubego zielonego pasa, który trzeba było w specjalny sposób pociągnąć, no i już. A dalej już dokładnie tak samo jak te parę tygodni wcześniej, czyli do Mińska Mazowieckiego, stamtąd biegiem do pociągu do Warszawy, a w Warszawie – często przez okno, bo drzwi były zablokowane przez tłum pasażerów – w pociąg do Katowic.
Stacja w Chotyłowie, z paru niezwykłych zupełnie względów, zasługuje na szczególne miejsce. Otóż przyjeżdżaliśmy tam o zawsze o ciemnym poranku i z tego wszystkiego, co mnie tam spotykało, poza oczywistą sennością, pamiętam przede wszystkim rozpalony, gorący piec w poczekalni i ledwo co otwarty z samego rana kiosk „Ruchu”.
Tak się jakoś złożyło, że już jako małe dziecko umiałem i lubiłem czytać. Myślę że miałem pięć lat, a może nawet i cztery, gdy skutecznie już potrafiłem składać literki. I nie mówię tu o takim składaniu, że jak gdzieś widziałem ich zestaw, to umiałem je przesylabizować. Nic w tym rodzaju. Rodzice opowiadali mi, że wszystkich strasznie na przykład bawił widok małego dziecka siedzącego w kuchni u nas na wsi na takim małym stołeczku, całego zasłoniętego gazetą. A więc wciąż czytałem i kiedy poszedłem do szkoły, nie byłem uczniem zbyt sprytnym, natomiast czytałem najlepiej ze wszystkich, i pamiętam jak na zakończenie pierwszej klasy, „za zwycięstwo w konkursie czytelniczym”, wraz ze świadectwem dostałem książkę. Samego konkursu w ogóle nie pamiętam – nawet nie jestem pewien, czy on rzeczywiście był zorganizowany, czy to może była jakaś fikcja – natomiast książkę jak najbardziej. Była cieniutka, szaro-brązowa i nosiła tytuł „Łosie w Kampinosie”.
Był więc na tym smutnym dworcu w Chotyłowie ów kiosk „Ruchu”, i rodzice zawsze kupowali mi coś, czego nazwy dziś już nie pamiętam, ale co stanowiło taki dość gruby magazyn w małym formacie, zaplanowany pewnie jako polski odpowiednik „Reader’s Digest”, no i ja to sobie w pociągu czytałem. Pamiętam więc do dziś, jak któregoś roku, wracając z ferii zimowych w Sławatyczach, przeczytałem sobie opowiadanie Roalda Dahla pod tytułem „Człowiek z południa”.
Żeby dokładnie powiedzieć, co to było za wydarzenie, muszę przenieść się do czasów współczesnych. Otóż jest film, wyreżyserowany i ze scenariuszem Quentina Tarantino, stanowiący część większej całości, a zatytułowanej – jak się domyślamy, nie za Kazikiem – „Cztery pokoje”. Rzecz dzieje się w bardzo eleganckim hotelowym apartamencie, wypełnionym bandą bardzo bogatych, kompletnie zepsutych i mocno pijanych gwiazd. Cała ta grupa właśnie obejrzała krótki film z telewizyjnego cyklu „Alfred Hitchcock przedstawia” o tym jak to gdzieś na pięknej słonecznej Jamajce, pewnego letniego popołudnia, pewien bardzo bogaty człowiek proponuje młodemu amerykańskiemu kadetowi niezwykły zakład. Chodzi o to, że jeśli ten zapali swoją zapalniczkę dziesięć razy pod rząd, wygra nowiutkiego Cadillaca, natomiast jeśli jego zapalniczka zawiedzie choć raz, będzie musiał oddać mały palec swojej lewej ręki. Oddać w taki sposób, że człowiek z Cadillakiem mu go zwyczajnie odetnie. No i cały film to zapis tej gry.
A więc oni właśnie obejrzeli ten film i najważniejszy z tych pijanych wariatów, grany zresztą przez samego Tarantino, wpada na pomysł, że ponieważ on też ma ładnego Cadillaca, a ten rodzaj zabawy mu się bardzo spodobał, to on jest gotów ów zakład powtórzyć w scenerii tego apartamentu, tyle tylko że musi się znaleźć chętny z zapalniczką, no i ktoś, kto – jeśli los tak zechce – zgodzi się tego palca odrąbać. No i o tym właśnie jest owa ostatnia część filmu „Cztery pokoje”. O tym właśnie zakładzie, podejrzanym w pewnym filmie z telewizyjnego projektu „Alfred Hitchcock przedstawia”.
Sam film Quentina Tarantino – podobnie zresztą jak całość, której fragment stanowi – jest, moim zdaniem absolutnie wyjątkowy i fantastycznie zabawny, natomiast to czego już większość widzów z całą pewnością nie wie, to fakt, że ów film w filmie jest czymś całkowicie autentycznym, co zostało nakręcone jeszcze na początku lat 60-tych, właśnie na podstawie jeszcze wcześniejszego, bo z roku 1948, opowiadania Roalda Dahla pod tytułem „Człowiek z Południa”.
I proszę sobie wyobrazić, że ja owo opowiadanie Dahla przeczytałem w tłumaczeniu na język polski, jeszcze będąc małym dzieckiem, kiedy pewnego zimowego poranka, wracając z kolejnych zimowych ferii w Sławatyczach, czekałem z moimi rodzicami i bratem na stacji Chotyłów na pociąg do Mińska Mazowieckiego, by stamtąd pojechać dalej do Warszawy, i wreszcie dotrzeć do moich szarych, smutnych peerelowskich Katowic.
Fantastyczne opowiadanie Roalda Dahla, znane i dyskutowane od dziesięcioleci na całym świecie – całym, z wyjątkiem Polski –miałem okazję przeczytać będąc bardzo małym dzieckiem w bardzo głębokim PRL-u, i do dziś pamiętam ten czas, kiedy przeżywałem tę dziwna historię, z wypiekami na twarzy w pociągu jadącym przez zimowe pejzaże z Chotyłowa do Mińska Mazowieckiego.
I już zaczynałem czekać na to aż będzie okazja się przejechać tym dziwnym pociągiem raz jeszcze.

Książka póki co do nabycia tylko w księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl, ale za to za zaledwie 20 złotych.


21 komentarzy:

  1. Już wczoraj wywęszyłam i zamówiłam!
    Dziwiłam się mocno, że nic nie wspomniałeś o tym wydarzeniu. Teraz już wiem dlaczego.Czekam zatem na bardzo szlachetną paczkę.

    OdpowiedzUsuń
  2. @Toyah
    Brzmi obiecująco...
    Takim Cię lubię - biorę!
    I już gratuluję.

    OdpowiedzUsuń
  3. @Eliza
    To już Gabriel. A ja będę w Warszawie w przyszły czwartek. Prokuratura wzywa!

    OdpowiedzUsuń
  4. @raven59
    To dobrze. Bardzo dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  5. No to ciekawe... Za komuny to przynajmniej (chyba) kasę zwracali za przejazdy(o ile w roli świadka, a w takiej chyba występujesz?), bo teraz takie przyziemne sprawy nikogo nie interesują.

    OdpowiedzUsuń
  6. @Eliza
    Podobno jest szansa, że coś mi tam zwrócą. Jak to określiła pani prokurator - "coś tam".

    OdpowiedzUsuń
  7. @Kazef
    Zdążyłem przeczyatć. Odpowiem Ci tak samo, jak Lestatowi:
    "Ja Cię naprawdę szanuję, ale za cholerę nie wiem, po co to napisałeś. W 1974 roku ja miałem 19 lat. Tekst o zapalniczce jest jednym z moich najstarszych wspomnień z dzieciństwa. Angielskiego wówczas nie znałem. Serdecznie Ci polecam - uwierz świadectwu i zachowaj pokorę".

    Pozdrawiam i apeluję o dojrzałóść.

    OdpowiedzUsuń
  8. Wywaliłem, bo to samo napisał lestat.
    Reszta jest milczeniem.

    OdpowiedzUsuń
  9. Dobre. Prawie jak Labrador :) Fachowe połączenie z tym Tarantino. Widzę wszak jedno niebezpieczeństwo tematu. Większość z nas ma bardzo osobiste i najczęściej wspaniałe wspomnienia z dzieciństwa. I tu się może cisnąć taki egoistyczny odruch samoobrony - Ja miałem równie wspaniałe, albo i lepsze dzieciństwo niż Toyah, więc co o mi tu będzie o swoim... Dlatego ten Tarantino bardzo ratuje sytuację. Uogólnienie, metafora, sztuka, wiadomo.. Masz talent Krzysztofie. Książkę kupię (w kilku egzemplarzach) za jakieś 2 tygodnie. I obiecuję, że bajki też będziesz pisał (i dobrze na nich zarobisz). Wiesz o czym piszę. Choć ja do końca pewien nie jestem ilu masz kumpli w UK ;) Jeśli książka mi się spodoba, to promocję ci zrobię, jak tylko mogę, najlepszą.

    pozdr. serd.

    artur

    OdpowiedzUsuń
  10. @goldenfeeder
    Pewnie że większość wspomnień jakie ludzie mają z dzieciństwa jest ciekawsza. Na szczęście, ta książka to nie są wspomnienia z dzieciństwa. Aż tak zarozumiały to ja nie jestem. Jak idzie o bajki, wiem o czym mówisz. Niestety na bajki nie mam sposobu. W UK mam dwóch kumpli.
    Powiedz lepiej, jak tam potomek?

    OdpowiedzUsuń
  11. @toyah

    Wczaraj było już pózno w nocy.
    Myślę, że rzecz wymaga jednak wyjaśnienia.
    Twoja opowieść przypomniała mi sytuację z mojego dzieciństwa.
    Gdy miałem 8 lat byłem strasznie zafascynowany bajkami kaukaskimi. Czytałem niewielką książeczkę po wiele razy. Nie wiem jak i w jakich okolicznoościach książka w domu gdzieś się straciła. I ja wtedy, jako ośmiolatek, wziąłem zeszyt i po kolei te bajki spisałem z pamięci, domalowałem swoje ilustracje. Mam ten zeszyt do dziś w domu.
    Po latach zacząłem tej ksiązki szukać. Ustaliłem, że nazywała się "Baśnie kaukaskie" i chodziłem po antykwariatach, bibliotekach. Wreszcie znalazłem w Bibliotece Śląskiej, bez opcji wypożyczenia, tylko w czytelni. Nie będę opisywał jak się czułem, gdy po trzydziestu paru latach wziąłem tę książeczkę do ręki, zobaczyłem podobne do moich nieudolnych ilustracje.
    Jeszcze później udało mi się kupić te baśnie na allego za jakieś marne grosze.
    Gdy więc przeczytałem Twój tekst pomyślałem, że będzie miło podać Ci tytuł ksiązki, o krórej piszesz. Z googla wyciągnąłem tytuł, dodałem link do allegro, gdzie można kupić tę książkę za marne 10 zł.
    Do głowy mi nie przyszło, że w 1974 byłeś "za stary", a mój komentarz może być potraktowany jak atak na Twoją osobę.
    Komentarz skasowałem już po kilku minutach, jak wszedłem na salon i zobaczyłem, że lestat podał już tytuł książki. Nie wiem, co tam potem pisał lestat, jak drugi raz wszedłem na salon, jego komentarzy już nie było.
    Myślę, że rację może mieć ta osoba, która napisała na salonie, że to opowiadanie wyszło w "Magazynie Polskim". To był miesięcznik, który formatem bardzo przypominał "Readers Digest". Drukowano tam różne kawałki z zagranicy. I tam Twoje opowiadanie mogło być opublikowane ileś tam lat przez 1974.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  12. @Kazef
    Cieszę się, że znów tu komentujesz. A te Baśnie Kaukaskie sam bym chętnie sprawdził.

    OdpowiedzUsuń
  13. @toyah
    Polecam.
    Jak to po latach przeczytałem, stwierdziłem, że to język, z którego nieświadomie do dziś zapożyczam.
    Mało się udzielam ostatnio na blogach, bo to złodziej czasu, a siedzę głęboko nad czymś innym.

    OdpowiedzUsuń
  14. Potomek ma obecnie 3 tygodnie i namiętnie słucha muzyki. Oczywiście tylko tej dobrej :)

    OdpowiedzUsuń
  15. @goldenfeeder
    Puść mu jednak Bitches Brew. Zobaczymy, co powie.

    OdpowiedzUsuń
  16. @Kazef

    Komentarz skasowałem już po kilku minutach, jak wszedłem na salon i zobaczyłem, że lestat podał już tytuł książki. Nie wiem, co tam potem pisał lestat, jak drugi raz wszedłem na salon, jego komentarzy już nie było.

    Lestat dziś jeszcze pluje wściekłością u siebie na blogu.
    Tu słówko do Toyaha: ja wiem, że to głupio z mojej strony, że ja u Lestata skomentowałem te jego dzisiejsze niedorzeczności. Myślałem, że jednak Lestat to nie pantryjota. Teraz to już mam to gdzieś ale naprawdę szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  17. @Kozik
    Ja jednak myślę, że z nim jest coś nie tak. Może to któryś z tak zwanych byłych bohaterów Solidarnościowej Rewolucji? Oni się ostatnio mocno aktywizują, i to własnie na poziomie psychiatrycznym.

    OdpowiedzUsuń
  18. @Toyah - patrząc na Piętaka, wszystko możliwe.
    Tak poza tym najlepsze jest to, że Lestat i jemu podobni Tobie i Gabrielowi zarzucają maksymalne napuszenie, brak dystansu i co tam nie jeszcze.
    No i jeszcze ta ekipa komentatorska. Coś jakby wpuścić do chaty najobrzydliwszych meneli i jeszcze im donosić browary.

    Kłaniam się, niecierpliwie czekając na książkę, zamówię w przyszłym tygodniu.

    OdpowiedzUsuń
  19. @Kozik
    A ja i tak uważam, że to wszystko wina Tuska. Nie Gierka. Tuska.

    OdpowiedzUsuń
  20. Największy fan to on ma teraz z Big Fun. Kind of Blue nudzi go, przy Silent Way zasypia. Bitches Brew będzie w przyszłym tygodniu.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...