czwartek, 22 kwietnia 2010

O sztuce czekania



Od pierwszego dnia, a więc od pamiętnego sobotniego ranka, nie ulegało dla mnie wątpliwości – i czemu dałem to parokrotnie świadectwo – że samolot z Prezydentem na pokładzie nie spadł ot tak sobie, lecz został do tego upadku zmuszony. Przez kogo? Nie mam pojęcia i jestem głęboko przekonany, że tego się już nigdy nie dowiem. Jednak każda godzina, przynosząca nowe relacje, nowe wyjaśnienia i kolejne krętactwa, utwierdzała mnie w tym przekonaniu – że to nie był wypadek. Mówię tu o informacjach i o próbach dezinformowania, ale też – kto wie czy nie przede wszystkim – o dwóch kwestiach, które są dla mnie istotne jako dla człowieka liczącego w życiu przede wszystkim na swój zdrowy rozsądek. Chodzi o to mianowicie, że prezydenckie samoloty – pomijając jakieś walczące o władze afrykańskie kliki – zwyczajnie nie spadają, a tym bardziej nie spadają samoloty wiozące pół państwa, w tym polityków stanowiących jądro jedynej faktycznej opozycji. To jedno. Druga rzecz to taka, że ja niemal od samego początku miałem okazję obserwować te twarze. Poszarzałe ze strachu twarze premiera Tuska, Lecha Wałęsy i paru innych ważnych przedstawicieli obozu władzy. Jak się nagle dla nich samych okazało, władzy wyłącznie formalnej. Mówię tu o ludziach, którzy najwidoczniej nagle zdali sobie sprawę z tego, że zostali wplątani w coś, czego w najczarniejszych snach nie podejrzewali.
Jest jeszcze trzeci element kształtujący moje przekonanie o morderstwie i o tym co niedawno Jarosław Kaczyński nazwał męczeństwem swojego brata, jego żony i wszystkich innych, obecnych na pokładzie osób. Coś co się pojawiło nieco później, i co stale rośnie. Mówię tu o wręcz histerycznej demonstracji wdzięczności ze strony różnych środowisk dla postawy, jaką się wykazała Moskwa. Rosjanie od pierwszej chwili, a więc od momentu jak pewien ich dziennikarz, stacjonujący tu w Polsce, wyraził nadzieję, że za ten „wypadek” „Polaki” nie będą winić swoich wypróbowanych przyjaciół ze Wschodu, do dzisiejszego już zwyczajnego szaleństwa prezentowanego przez dziennikarzy, komentatorów, polityków, część Kościoła – choćby w osobie arcybiskupa Życińskiego apelującego o to, byśmy jakoś zechcieli się odwdzięczyć Rosjanom za ich dobroć – do wreszcie zaczadzonej tym kłamstwem opinii publicznej. Jestem pewien, że gdyby tego typu ciąg zdarzeń miał miejsce na poziomie zwykłych sąsiedzkich relacji w którejkolwiek polskiej wsi, każdy, najbardziej prosty wiejski głupek, wiedziałby, że „coś tu śmierdzi”. Że gdyby którejś nocy spłonęła chałupa z ludźmi w środku, a pierwsi z kondolencjami popędzili ci, dla których ta chałupa przez całe życia była cholerą i zgryzotą, całe okoliczne towarzystwo stanęłoby w miejscu i zaczęła się drapać po swoich prostych wiejskich łbach. A na każdego, kto by zaczął organizować uroczystość dziękczynną dla oczywistego winowajcy, patrzyliby z równym podejrzeniem, jak na samego napastnika. A więc ja dziś tu stoję i drapię się po moim prostym, wiejskim łbie.
Nie chcę jednak zbyt dużo o tym myśleć. Nie chcę ani protestować, ani apelować o powołanie „niezależnych komisji”, nie mam nawet planu, by więcej pisać o tym, że nasz Prezydent został zamordowany, a jego brat cudem tej śmierci uniknął. Przynajmniej nie przez najbliższe miesiące. Właśnie z tego powodu, że ja wiem, jak bardzo poważna jest to sprawa i jak bardzo poważni ludzie muszą za tą sprawą stać. Jestem o tym przekonany nie tylko widząc, jak nawet premier Tusk poszarzał, a Lech Wałęsa padł na kolana i zaczął prosić Boga o zmiłowanie, ale własnie obserwując, jak System powoli, systematycznie i bardzo skutecznie prowadzi tę sprawę w taki sposób, by wreszcie wyszła na prostą. Na każdym poziomie. Na poziomie tak zwanego „wyjaśniania przyczyn katastrofy”, ale również na poziomie zwykłej codziennej manipulacji i kłamstwa. Widzę jak każda sekunda medialnego przekazu, który jest nam przedstawiany, dobór komentatorów, układ relacji, obraz, każdy uśmiech i każdy grymas – jest wynikiem bardzo pracowitej, mrówczej pracy odpowiednich sztabów. Kiedy słyszę choćby, jak skutecznie udało się skadrować krakowski Rynek, by broń Boże nikt nie zobaczył tych trzech potężnych transparentów Solidarności Walczącej, w rzeczywistości dominujących nad całą resztą, jak bardzo się starano, by wypowiedź Jana Rokity dla TVN24 o nowej polskiej patriotycznej legendzie w osobie Prezydenta, najpierw kompletnie usunąć, a później skutecznie zmanipulować, jak cały medialny wysiłek skierowany jest na to by kwestionować nie męczeństwo zamordowanych osób, ale precyzję wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, wiem, że to wszystko nie jest zwykłą zabawą, gdzie ktokolwiek bierze pod uwagę, że tę sprawę można przegrać. Że oni świetnie wiedzą, że skoro akcja nie do końca się udała, to teraz już nic więcej nie wolno zepsuć.
Nie interesuje mnie walka o publiczne ujawnienie prawdy o Smoleńsku. Nie teraz. Mamy zaledwie dwa miesiące. Ja widzę jak działa przeciwnik i nie zamierzam mu dawać czasu. Halina Bortnowska, o której już wspominam tu po raz trzeci – ale zasłużyła sobie na to jak najbardziej – wyraźnie pokazała dramatyzm chwili. Zaapelowała o jak najszybsze zakończenie dziś drobnego sporu o Wawel i odłożenie sprawy na po wyborach. Trzeba najpierw nie dopuścić do zwycięstwa Jarosława Kaczyńskiego. Trzeba dokończyć misternie przygotowany plan przejęcia władzy na zawsze. A wtedy taki drobiazg jak usunięcie tych ciał z wawelskiej krypty będzie jak splunięcie.
W tej sytuacji, ja też mogę poczekać. Wprawdzie nie wydaje się aby nasze cele były tak proste, ale i tak poczekam. Trzeba wygrać wybory. Później się zobaczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...