niedziela, 17 stycznia 2010

O miłości jak sprężyna



Życie nasze jest tak zbudowane, że przez większą jego część, w domu zaledwie śpimy i spędzamy późne popołudnia i wieczory. Główna część dnia schodzi nam na albo siedzeniu z bandą obcych osób w szkole, lub w pracy. Jeśli się nad tym zastanowić, jest to właściwie wiadomość wstrząsająca. Szczególnie dla kogoś, kto ceni sobie towarzystwo rodziny i przyjaciół, i jeśli uważa swoje życie za szczęśliwe, to właśnie przez to, że jest ta rodzina i są ci przyjaciele. Oczywiście jest możliwe, że wspomniany system, choć na pierwszy rzut oka, wręcz dewastujący, w ostatecznym rozrachunku stanowi idealną równowagę. Istnieje taka ewentualność, że gdyby nie ta praca i nie ta szkoła, człowiek zwyczajnie by od tego światła oślepnął. Kto wie? Może więc tak jak jest – zresztą nie tylko w tej dziedzinie – jest dobrze. Może i nawet bardzo dobrze. A zatem, może dopiero przez ten tak znacznie przedłużony kontakt z ludźmi, którzy nam są w ogóle do szczęścia niepotrzebni, w pełni czujemy to szczęście, kiedy wreszcie nadchodzi?
Może. A mimo to jednak, kiedy się zastanowimy nad tą naszą życiową sytuacją, musimy poczuć co najmniej niepokój. A niepokój ów musi stać się jeszcze większy, kiedy z naszych wyliczeń wyjdzie nam, że większą część czasu, który już pozornie mamy tylko dla siebie, również poświęcamy tej pracy, czy tej szkole, a ściślej przeżywaniu tego, co nas tam spotkało. Tym wszystkim przykrościom, upokorzeniom i niesprawiedliwościom, na które zostaliśmy narażeni przez konieczność przebywania z ludźmi złymi, głupimi i podłymi. Na ile się orientuję, w wielu domach w ten sposób opisana sytuacja jest smutnym standardem. Sam, tak się składa, mam na ten temat wiele do powiedzenia. I ze względu na swoje kilkunastoletnie szkolne doświadczenia, i choćby ze względu na obecne doświadczenia na przykład pani Toyahowej. I z opowieści osób mi bliskich, ale i z własnych przeżyć, doskonale wiem, jak człowiek i jego życie prywatne może zostać zniszczone przez z pozoru tak drobny fakt, że przez pewną część dnia jest narażony na kontakt z idiotą, lub zwykłą szują.
Myślę o tym od tygodnia, i pewnie już kilka dni temu bym się tym zajął, gdyby nie to, że zawsze działo się coś, co trzeba było powiedzieć akurat dziś i teraz. W ubiegłym magazynie Wprost tak zwany cover story został poświęcony osobie zmarłego niedawno generalnego dyrektora kancelarii Donalda Tuska, Grzegorza Michniewicza. Oczywiście Wprost, jako z trudem ukrywający się tabloid, nie byłby sobą, gdyby samobójstwa Michniewicza nie umieścił w kontekście czegoś co sam nazywa „niewyjaśnionymi śmierciami w polskiej polityce” i nie zbił kolejnych groszy na ciekawym temacie. Kiedy jednak zajrzy się już do samego tekstu, okazuje się, że mamy do czynienia z najbardziej prozaiczną prozą życia. I że ta śmierć, podobnie jak dziesiątki innych, jest zwykłą częścią owej prozy. Że za nią stoi dokładania taka sama tajemnica, jak za każdym dniem, który każdy z nas albo przeżywa, albo już przeżyć nie zdoła. A więc może to być tajemnica choroby, tajemnica załamania nerwowego, tajemnica samotności, tajemnica zdrady, albo tajemnica jakiegokolwiek innego bólu, na temat którego nie mamy absolutnie nic do gadania.
Mimo to, zwróciłem uwagę i na ten temat i na właściwy już tekst o Grzegorzu Michniewiczu, ze względu na dwie rzeczy. Przede wszystkim uderzyło mnie zdjęcie na okładce. Tak to już jest – a już na pewno ze mną – że człowieka trzeba widzieć. To znaczy, dopóki go nie zobaczymy, jakoś oczywiście musimy sobie radzić, niemniej w większości sytuacji, dopiero ten obraz zamyka całą sprawę. Widzę więc tego Michniewicza na okładce Wprost i czuję, że wiem już znacznie więcej niż kiedykolwiek. No i jest ta druga rzecz. W samym tekście, parokrotnie jest zasugerowane, że Grzegorz Michniewicz, mimo tego wielce poważnego tytułu dyrektora generalnego który nosił, był w gruncie rzeczy urzędnikiem niższego szczebla, a w kontekście struktury tak wielkiej jak rząd, każdy właściwie, z kim miał do czynienia, był jego przełożonym. To jest sugestia. Natomiast już bardzo jednoznacznie jest powiedziane, że bezpośredni przełożony Michniewicza, minister Tomasz Arabski traktował go w sposób metodyczny i systematyczny, jak szmatę i że Michniewicz to traktowanie bardzo źle znosił.
Wspomniałem już, że Wprost nie byłby zwykłym szmatławcem, gdyby nie uczynił ze śmierci Grzegorza Michniewicza zagadki na miarę tragicznej historii III RP. Muszę więc konsekwentnie dodać, że nie byłby też ten tygodnik typowym symbolem tego, co się dzieje z polskimi mediami, gdyby potrafił się skupić wyłącznie na temacie i nie próbował, wbrew podstawowej logice, zamazywać problem przez wymachiwanie oskarżeniami niby ‘po sprawiedliwości’, a tak naprawdę zupełnie na oślep. Ale jest Wprost tym czym jest, więc oczywiście dowiadujemy się, że Michniewicz był zaszczuty nie tylko przez swoich bezpośrednich przełożonych, którzy się nad nim notorycznie znęcali, ale również przez swoich dawnych kolegów z PiS-u, którzy mu dokuczali za to, że nie jest już PiS-owcem jak należy, lecz platformerskim kolaborantem. Nie byłby Wprost tym czym jest, gdyby opisując z odpowiednimi detalami mobbing, jakiemu Michniewicz był poddawany ze strony Arabskiego, nie wspomniał, że ta sytuacja była dokładnym powtórzeniem tego, co go spotykało za PiS-u ze strony niejakiego Skiby. Wprawdzie w innym miejscu jest jak byk napisane, że ów Skiba i Michniewicz byli przyjaciółmi i że Skiba Michniewicza nieustannie promował, ale równowaga zostaje zachowana.
Nieważne. Redaktorzy robią swoje, zawsze zgodnie ze standardami, natomiast konkretnie opisany fakt i bardzo dokładnie zrelacjonowane przygody Michniewicza, pokazują jedno. Michniewicza najprawdopodobniej w gabinecie Donalda Tuska spotykało to co spotyka wielu z nas w pracy, w szkole i w ogóle w relacjach z ludźmi obcymi, a o czym nie potrafimy zapomnieć po powrocie do domu, czym zatruwamy wieczory naszym bliskim i co nam często również nie pozwala spokojnie spać. I że on to bardzo przeżywał. Wprost, jak mówię, podaje szczegóły. A więc pisze, że Michniewicz nieustannie tłumaczył znajomym, że Arabski to jednak porządny człowiek, bo ile razy zachowa się jak bydle, zawsze potrafi za to przeprosić. Że ostatnio coraz częściej wypytywał znajomych, czy nie mogliby mu załatwić posady u Prezydenta, czy może gdzieś w PiS-ie. Wreszcie opisuje tę jedną historię, kiedy to wściekły Arabski wezwał Michniewicza na codzienne bluzgi, najpierw kazał mu kilka godzin warować pod swoim gabinetem, a później wyskoczył na niego z mordą, że zamiast pracować jak wszyscy, bez sensu się szlaja po korytarzach. I oczywiście, wyciąga wniosek, że Grzegorz Michniewicz pewnie z tego powodu popadł w depresję i się powiesił.
Jeśli idzie o moje zdanie na ten temat, to od razu powiem, że ani go nie mam, ani mieć nie chcę. Samobójstwo samo w sobie jest dla mnie taką zagadką, że odmawiam tu sobie jakichkolwiek kompetencji. Ale nawet gdybym odnalazł w sobie tę dziwną chęć do szperania w zdarzeniach tego typu, i tak nie potrafiłbym sobie wyobrazić, jak wieczny urzędnik, człowiek dla którego całe życie było wyłącznie pracą na poziomie władzy państwowej, nagle popełnia samobójstwo, bo jego szef jest, jak na jego wrażliwość, zbyt dużą kanalią. No, ewentualnie musiałbym uznać, że Partia Miłości kryje w sobie pokłady serdeczności, o których świat dotychczas nie słyszał. No ale aż taki złośliwy, to ja nie jestem, żeby twierdzić oni swoją miłością potrafią zabijać. Zresztą wcale nie chodzi mi o to, żeby dociekać przyczyn. Mnie zainteresowały tu – jak już pisałem – wyłącznie dwie rzeczy. To zdjęcie i ta historia o Arabskim wyskakującym na Michniewicza z pyskiem. I w ten sposób przechodzę do konkluzji, na którą jednak muszę przeznaczyć osobny akapit.
Nie wiem, ile lat miał Grzegorz Michniewicz, kiedy zmarł. Szukałem odpowiednich informacji w Internecie, ale bez efektu. Ze zdjęcia jednak wynika, że był znacznie starszy od Tomasza Arabskiego. Jeśli więc dziś usiłuję sobie wyobrazić sytuację, gdy ten Michniewicz siedzi na krzesełku przed gabinetem Arabskiego, który, jak pisze Wprost, „ma opinie człowieka gwałtownego i szorstkiego dla podwładnych”, i czeka aż ten go wezwie i zwyzywa, i po godzinie czekania Arabski wyskakuje na niego ze swojego gabinetu – taki jak go znam, wypasiony byczek pod czterdziestkę – i wydziera się na niego, że zamiast pracować, zbija bąki, to, powiem zupełnie szczerze, jestem poruszony. Bo świetnie wiem, o co chodzi. I wiem jeszcze jedno. Że ja – nie dlatego, że jestem szczególnie nerwowy, lub jakoś specjalnie przywiązany do swojej godności – ale wyłącznie po to, by nie dostać zawału serca z nerwów, strzeliłbym tego Arabskiego w pysk i zrezygnował z takiej pracy. Nawet gdybym miał jeszcze bardziej tłuc nędzę, niż to robię teraz. A gdyby ten Arabski – bo jak się dowiadujemy, umiał przepraszać – przyszedł do mnie i zaczął coś tłumaczyć, to bym mu powiedział, żeby… nie powiem co, bo się Administracja na mnie pogniewa.
I wiem jeszcze coś. Że to by absolutnie nic nie dało. Że to dokładnie nic by nie zmieniło w tym, do czego doprowadziły nasze nowe czasy w naszym nowym wspaniałym świecie. Że to chamstwo, które wynika i z charakteru ludzi, dla których ten świat został stworzony i którzy tylko tu się mogli poczuć naprawdę dobrze, i z charakteru tego właśnie świata i wymagań, jakie on stawia przed ludźmi, będzie się tylko rozrastać. Że ono będzie coraz większe i coraz bardziej intensywne. I że każdy kto zgodzi się w nim uczestniczyć i je tolerować, oczywiście będzie na co dzień traktowany jak robactwo, ale za to w niedzielę będzie mógł pójść do sklepu i sobie coś kupić. Natomiast cała reszta, albo będzie powiększać klientelę coraz szerszej oferty kredytowej, albo będzie zdychała w nędzy, albo… No ale o tym mieliśmy nie mówić.
PS - Przypominam o konkursie i proszę o esemesy: C00026 na numer +487144

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...