niedziela, 10 stycznia 2010

O kopaniu dołków

Przez trzy lata pracowałem w instytucji, którą z mojego punktu widzenia mogę nazwać potężną. Z początku prowadziłem tam kursy dla zwykłych pracowników, a następnie już tylko dla tzw. kadry zarządzającej. Przez cały więc rok, codziennie, uczyłem jeżyka angielskiego ludzi, na których u mnie na wsi mówi się „dyrektorzy”. Z tego okresu mam dwa ważne wspomnienia, a tym samym dwie liczące się dla mnie refleksje. Nie dwie. Trzy. Pierwsza jest taka, że właściwie każda z osob, z którymi miałem okazję pracować, była niezwykle uprzejma, sympatyczna, wesoła i otwarta. Każda z tych osób, swoim charakterem i ogólnym obyciem, sprawiała, że te lekcje zapamiętam jako bardzo miły okres w mojej pracy. Druga refleksja byłaby taka, że wielu z tych „dyrektorów”, chociaż formalnie uczyli się na poziomie zaawansowanym, bardzo źle znało język angielski i, z pewnością znacznie lepiej by się czuli na poziomie niższym średnio-zaawansowanym. To właśnie wtedy odkryłem, że jest niczym innym jak mitem przekonanie, ze żyjemy dziś w kraju, gdzie bez znajomości języka obcego nie ma mowy o jakiejkolwiek karierze powyżej rozdawania ulotek. Trzecie co mnie uderzyło i co będę już zawsze pamiętał, jest tak, moim zdaniem, ciekawe i ważne, że wymaga osobnego akapitu.
Otóż moi „dyrektorzy”, z jednej strony byli najlepszymi kompanami i każda godzina z nimi spędzona, była czystą i żywą przyjemnością. Z drugiej jednej strony czułem przez cały czas, pewne napięcie, którego źródła w żaden sposób nie potrafiłem ustalić, ale które było na tyle intensywne, że po pewnym czasie jednak przeszkadzało. Po pewnym czasie, przebywanie z tymi miłymi ludźmi robiło się męczące z tego względu, że wyglądało jakby te dziewięćdziesiąt minut lekcji było dla nich jedynym punktem dnia – i to nie tylko dnia pracy, ale w ogóle dnia – kiedy oni się czują naprawdę w domu.
Któregoś dnia, znalazłem ciekawy bardzo tekst o organizacji, która działa w Stanach Zjednoczonych i nosi nazwę Forty Plus. Owo Forty Plus ma na celu pomoc ludziom, którzy nie są już młodzi, ale wciąż w tzw. wieku produkcyjnym, którzy przez wiele lat byli zatrudnieni przez duże firmy na stanowiskach kierowniczych, a którzy nagle zostali z pracy wyrzuceni. Artykuł, o którym mówię, pokazywał problem nie tylko z punktu widzenia ekonomii, lecz może przede wszystkim nawet, pod kątem psychologii człowieka, który przez całe lata decydował o tym, co się będzie działo i nagle widzi, że nie ma jakiejkolwiek kontroli ani nad przyszłością, ani nawet nad dniem dzisiejszym. Ale też człowieka, którego przez całe lata rodzina traktowała jako coś pewnego i stałego, a dziś widzi, że akurat pod tym względem już na niego liczyć nie może.
To był bardzo ciekawy tekst. Świetnie napisany, językowo bardzo bogaty, niezwykle przy tym wzruszający, a jednocześnie – jak się już wkrótce okazało –jedyny, którego moi dyrektorzy” zdecydowanie nie lubili. Czytaliśmy go, a oni oczywiście byli bardzo mili i nawet pozwalali sobie na drobne, autoironiczne żarty, ale ja świetnie wiedziałem, że oni by akurat woleli co innego. Na przykład afrykańskie wspomnienia Roalda Dahla. Oczywiście trudno mi było rozmawiać z nimi o sprawach tak osobistych jak strach przed utratą pracy, i to pracy – jak wszystko na to wskazywało – bardzo dobrej. Mogłem jednak porozmawiać z innymi, równie może dobrze poinformowanymi osobami, tyle że z zewnątrz i ich spytać, co tam się może takiego dziać. A więc dowiedziałem się po pierwsze, że każdy z tych moich „dyrektorów” zarabia z całą pewnością bardzo dużo pieniędzy, a po drugie, że te pieniądze są najczęściej w ogromnej części albo już wydane na domy, samochody, wakacje w Nowej Zelandii, i inne fajne atrakcje, albo przeznaczone na najróżniejsze zobowiązania kredytowe. A więc, ci mili ludzie są oczywiście bardzo zadowoleni ze swojej pracy i ze swojego życia i z tego, jak ta praca potrafiła to ich życie przystroić, tyle że ich szczęście, całkiem niefortunnie, przybrało taki kształt, że zarówno ten dom, jak i ten samochód, jak i ta praca i ta pensja są tak ze sobą powiązane, że jeśli którekolwiek z nich się posypie, pociągnie za sobą całą resztę. A kłopot w tym oni poza tym, naprawdę nie mają wiele więcej. I właśnie dlatego, kiedy się uczą języka angielskiego, to się czują spokojnie i bezpiecznie, bo tu ich nic ani nie uwiera ani nie straszy, i też właśnie stąd wolą czytać o Afryce, niż o Polsce. Szczególnie w kontekście, który im może przypominać o tych kredytach.
I część tej diagnozy mogę potwierdzić. Trzech z moich uczniów-dyrektorów codziennie traciło na dojazdy do pracy do Katowic co najmniej trzy godziny, bo te nowe domy, które oni sobie istotnie dopiero co pobudowali były od Katowic bardzo daleko, a oni w tych domach mieszkali na codzień. A tu pracowali. Jeden z nich mieszkał aż w Poznaniu. Mieszkał w Poznaniu i pracował w Katowicach, i tego układu trzymał się tak kurczowo, bo prawdopodobnie każdy ruch w tę czy drugą stronę zagrażał jego ekonomicznemu bezpieczeństwu.
Przypomniałem sobie swoich uczniów już z przeszłości, z tej przyczyny, że ostatnio tu, na tym blogu pojawił się problem szczególnych zachowań pewnej grupy polityków, związanych głównie z partią rządzącą. Kilka razy i ja osobiście, jak również kilku z komentujących, dumaliśmy nad tajemnicą taką mianowicie, jak to się stało, że wielu pod każdym możliwym pozorem porządnych i ideowych ludzi, w ciągu zaledwie dwóch lat, potrafiło doprowadzić się do takiego upadku, że ci którzy ich znają sprzed lat dziesięciu, czy dwudziestu, zwyczajnie nie są w stanie ich poznać. Ale nie tylko to. Jak to się stało, że z pozoru zwykli ludzie, mający domy, rodziny, żony, dzieci, do których to dzieci wracają zawsze z radością, że widzą ich całych i w zdrowiu, na co dzień potrafią tak bardzo być zwykłymi – proszę wybaczyć język, ale trzeba to powiedzieć – skurwysynami?
I jeśli teraz ktoś z czytelników tego bloga zakrzyknie: „Wiem! To te kredyty!”, będzie to prawda, choć jednak niepełna, bo tylko zamykająca całość tego wywodu. A my jeszcze potrzebujemy początek. Otóż moim zdaniem początek jest w tym, z czym mieliśmy do czynienia w Polsce przez dwa lata rządów PiS-u. Rząd PiS-u był – jak każdy normalny człowiek wie – rządem dobrym, mądrym i skutecznym. A ponadto uczciwym. Rząd PiS-u był skupiony nie na doraźnym ratowaniu się przed utratą publicznego zaufania i niszczeniu politycznej konkurencji, lecz na ciężkiej pracy dla dobra kraju. I w tej pracy był jak najbardziej skuteczny. I ta skuteczność, najpierw ta pierwsza, z jaką PiS wygrał wybory w 2005 roku, a później z jaką reformował kraj, stanowiła dla polityków Platformy Obywatelskiej zarówno zagadkę jak i nieustający ból. Przeciętny polityk Platformy, nie mogąc zwyczajnie uznać, że ma do czynienia z tryumfem prostego politycznego talentu i praktycznie realizowanej uczciwości, skonstruował sobie swego rodzaju widmo, w którym PiS jawił mu się, jako banda kłamców, przestępców, wyrachowanych kombinatorów, którzy jeśli potrafią wygrywać i z tej swojej wygranej skutecznie korzystać, to wyłącznie dlatego, że tam panuje wyłącznie kłamstwo, korupcja i bezwzględność. Konsekwentnie, polityk Platformy uznał, że to co zgubiło i jego i jego kolegów, a wcześniej najpierw Unię Demokratyczną, a po niej Unię Wolności, i ich wybitnych przedstawicieli, to to, że oni wszyscy byli zbyt porządni. I doszedł ów symboliczny polityk PO do jedynego logicznego wniosku. Ze polityczny sukces można osiągnąć wyłącznie postępując jak PiS, czyli kłamiąc, kradnąc i bezwzględnie niszcząc wszystko co nam zagraża. Przyjęli za fakt, że czasy są takie, że polityka może być tylko obłudna i pozbawiona zasad innych niż zasada skuteczności. Najpierw więc nazwali to co będą uprawiać post-polityką, a potem tym swoim chorym fantazjom nadali kształt realny.
Sam się tu zastanawiałem nieraz, dlaczego PiS, a z PiS-em cały tamten rząd, od samego początku tworzyli tak niepewny wewnętrznie układ. Dlaczego koalicja PiS-u, Samoobrony i LPR-u była nieustannie rozrywana wewnętrzną niestabilnością. Jako pierwsza, odpowiedź znalazła oczywiście Platforma Obywatelska. Otóż jej twórcy i szefowie wymyślili, że PiS, choć w istocie, złożony z ludzi podłych i bezwzględnych, nie był wystarczająco podły i bezwzględny. Że oni tego błędu już nie popełnią. Że polityka swoim torem, a życie swoim. Bo oni już wiedzą, że dla skutecznego i jak najdłuższego utrzymania władzy (a przecież wiadomo, że zawsze o to tylko chodzi) trzeba wszystkie istotne elementy tego układu w taki sposób uzależnić od siebie całym systemem najrozmaitszych powiązań, że jeśli ktoś będzie chciał się z niego wyrwać, trafi w niebyt zarówno polityczny, jak i osobisty. A skoro osobisty, to w momencie wystąpienia z układu, każdy kto to zrobi, razem ze swoją rodziną, stracą wszystko. Samochody, domy, baseny, wakacje w Egipcie, ogrody – każdy według swoich ambicji – ale wszystko. A więc od samego początku rządów, prawdopodobnie każdy liczący się członek Platformy i w ogóle rządowej koalicji został doprowadzony do podobnej sytuacji, w jakiej znajdowali się moi „dyrektorzy”.
Kiedy więc dziś patrzę na zawzięte twarze posłów Karpiniuka, Sekuły, Nitrasa, Grasia, Niesiołowskiego, tej posłanki Muchy, czy szanownego pana ministra Nowaka i słyszę jak oni są gotowi skompromitować się w stopniu takim, w jakim normalny człowiek nie jest w stanie sobie siebie wyobrazić nawet w najgorszych koszmarach, to wiem, że oni walczą o przetrwanie. Ja nie mam oczywiście pojęcia, ile każdy z nich ma miesięcznie najróżniejszych zobowiązań, włączając w to przede wszystkim bankowe kredyty. Ale wiem na przykład, ile ja ich mam i w związku z tą wiedzą i w ogóle moją ogólną wiedzą, mogę się domyślić, że oni mogą mieć nawet dużo gorzej ode mnie. I w pewnym sensie zaczynam im nawet współczuć. Bo sam widzę, co się dzieje, i jak w związku z tym co się dzieje, układa się przyszły los tych ludzi. I myślę sobie, że może by oni chcieli pouczyć się ze mną angielskiego. Raz, że im się z całą pewnością to przyda jeśli idzie o sam język, a dwa, że może uda im się choć na chwilę oderwać od tych złych mysli. Obiecuję, że będziemy czytali wyłącznie pełne żywego szczęścia wspomnienia Dahla z Afryki.
A ja też może coś dla siebie z tego ugram. Choćby przestanę ich tak nienawidzić. I będę miał jeden grzech mniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...