czwartek, 28 listopada 2024

Gdy rozlało się mleczko

 

Ledwie zarządzana przez samego Elona Muska platforma o nazwie X, wcześniej znana pod nazwą Twitter, została przez nasze lewactwo nazwana gniazdem prawackich żmij, rozeszła się tamże informacja, że znany producent żartów rysunkowych Andrzej Mleczko obraził się na tygodnik „Polityka” i po 40 ponad latach współpracy porzucił to towarzystwo oświadczając, że nie pozwoli się cenzurować. Redakcja „Polityki” od razu wprawdzie wydała oświadczenie, że oni Mleczki nie ocenzurowali, natomiast, owszem, nie mogli już dłużej znieść jak ten leń, zamiast wziąć sie do uczciwej roboty, wysyła im swoje stare kawały i liczy na to, że się jakoś prześlizgnie. Nie zmienia to jednak faktu, że Mleczko się nadął.

Przesadziłbym oczywiście, sugerując, że gest Mleczki spowodował, że nasi tak zwani prawi w jednej chwili rozłożyli nad jego głową baldachim, a przed nim utworzyli łuk triumfalny, niemniej jednak faktem jest, że wielu z nich pochwaliło ów czyn jako akt odwagi, a jednocześnie nawrócenia. Nie znam oczywiście, a zgadywać też nie mam odwagi, ale biorę pod uwagę, że Andrzej Mleczko pójdzie za ciosem i już niedługo zaaplikuje do telewizji Tomasza Sakiewicza, ten go ugości z otwartymi ramionami i w uznaniu dla wspomnianej odwagi nagrodzi go specjalnym programem pod tytułem  „Mleczko nie pieprzy bez sensu”, czy coś w tym stylu.

Zanim to się jednak stanie, czy przynajmniej poznamy dalsze plany tego dziwnego staruszka, chciałbym przypomnieć swój tekst umieszczony tu jeszcze bardzo dawno temu, choć już po Smoleńsku, poświęcony naszemu dzisiejszemu, co by nie mówić, bohaterowi. Bardzo proszęo skupienie i, jeśli ktoś tego potrzebuje, to puknięcie się w czoło.

 

      Parę dni temu, z okazji udanego zakończenia pewnego kursu, otrzymałem od grupy moich uczennic i uczniów kwiaty i prezent. Kwiaty jak kwiaty, natomiast prezent… hmmmm. Właściwie powinienem powiedzieć, że prezent też jak prezent, tyle że to by właściwie zarówno zaczynało tę historię, jak i ja kończyło, podczas gdy ja właściwie chciałem dziś trochę od tym prezencie i o paru refleksjach, jakie mi w związku z nim przyszły do głowy. Ale, nie będę tu ukrywał, że owszem – prezent jak prezent. Książka mianowicie. A jak by tego było mało, książka też jak książka, czyli najnowszy album z żartobliwymi rysunkami Andrzeja Mleczki.

      Najnowsza kolekcja rysunków Mleczki, jest już, jak czytam na okładce, siódmym wydaniem jego dzieł. Powiem szczerze, że ta informacja mnie trochę zdziwiła, bo – o ile pamiętam – on publikował już w latach 70-tych w Szpilkach, a więc można by było sądzić, że przy jego pracowitości, oraz coraz mocniejszej pozycji w establishmencie, mógłby mieć na koncie nie siedem, ale co najmniej 17 zbiorków z obrazkami. No, ale jest jak jest, więc mogę tylko jeszcze raz potwierdzić: jestem posiadaczem siódmej serii obrazków Andrzeja Mleczki.

      Jeśli idzie o moje relacje z Mleczką jako artystą, są one, najłagodniej rzecz ujmując, mizerne. Jeśli mam go jakoś ustawić na tle wszystkich innych zasłużonych polskich karykaturzystów, to – zupełnie niezależnie od moich czy ich sympatii politycznych – o wiele bardziej zawsze wolałem Dudzińskiego, Krauzego, Czeczota, czy dziś Raczkowskiego. Weźmy chociaż najbardziej klasyczny, a w niektórych środowiskach, wręcz kultowy obrazek „Obywatelu, nie pieprz bez sensu”. Nie chcę tu się nad Mleczką znęcać, choćby dlatego, że na to jeszcze przyjdzie czas, ale od najbardziej żałosnej idiotyczności tego żartu, bardziej żałosna i bardziej idiotyczna może być tylko kariera, jaką akurat on zrobił w Polsce. Nie należy więc Mleczko w żaden sposób do karykaturzystów, którzy mają dla mnie jakiekolwiek, poza czysto socjologicznym, znaczeniem. Jeśli od czasu do czasu w mojej głowie pojawia się jego nazwisko, to albo właśnie przy okazji refleksji nad intelektualno-estetycznym poziomem, jaki my Polacy ostatnio osiągnęliśmy, albo, kiedy go widzę w telewizji, jak się mądrzy na tematy polityczne. Czasem oczywiście gdzieś zobaczę jego obrazek, ale z reguły, wzruszam na niego ramionami.

      Książka, którą sprezentowali mi moi ukochani – a mówię to bez najmniejszej ironii – uczniowie, kazała mi co do Mleczki jako artysty zmienić bardzo radykalnie moje dotychczasowe podejście. Otóż, jak się okazuje, on jest jeszcze gorszy, niż dotychczas sądziłem. On jest gorszy – znacznie gorszy – nie tylko, jeśli idzie o merytoryczną stronę tego co on robi, ale również ściśle techniczną. O ile bowiem jeszcze kiedyś, on miał przynajmniej jakiś pomysł – marny bo marny – i potrafił go w miarę zgrabnie narysować, dziś, nie dość, że całość jego refleksji sprowadza się do cytowania gazet, to on w większości wypadków rysuje w sposób tak straszliwie niechlujny, że powiedzieć, że to wstyd, będzie bardzo ciężkim eufemizmem.

      Z tą techniczną strona jego dzieła zresztą jest akurat bardzo ciekawa sprawa. Pamiętam jak kiedyś przeczytałem gdzieś informację o amerykańskim rysowniku, który trafił do szpitala psychiatrycznego po tym, jak narysował parę tysięcy egzemplarzy identycznego żartu. Kobieta opuszcza klinikę porodową, a wypisujący ją lekarz pyta: „Zapakować, czy zje pani na miejscu?” Pomyślałem sobie wtedy, że jest coś niebezpiecznego w tym fachu. Przede wszystkim, jeśli człowiek zaczyna za bardzo grzebać w abstrakcji, na pewnym jej poziomie, może zwyczajnie zwariować. To jest trochę tak jak składanie tej bibułki na pół i na pół i na pół i na pół… i liczenie, jak ona będzie gruba, jeśli się ją złoży 50, czy 100 razy. Poza tym, jeśli ten sam człowiek zawodowo rysuje tego typu obrazki, po pewnym czasie popada w tak straszliwą rutynę, że on już nie umie nic innego robić, jak tylko rysować te głowy, te nogi, te ręce i kwestią staje się już tylko to, jak szybko potrafi produkować kolejne.

      To co mnie zadziwia u Mleczki, to to, że on nagle, po tych wszystkich latach, coraz częściej pokazuje, że nie umie rysować. Mało tego. On udowadnia, że jemu rysowanie sprawia ból. Niekiedy to co widzimy, to najzwyklejsze bazgroły – i to w żaden sposób bazgroły zamierzone. Ta bezradność aż tam kipi. To jest dla mnie tak niesamowite, że kiedy się zastanawiam, co mu się stało, to jedyne co mi przychodzi do głowy, że on rysuje w stanie kompletnego, nieprzytomnego upojenia alkoholowego, albo z nim jest jeszcze gorzej. No ale wtedy już nie wolno się śmiać.

      Popatrzmy dla bezpieczeństwa więc na to, nie jak, ale co on rysuje. Otóż w większości wypadków, mamy tam do czynienia z najbardziej podstawową publicystyką. A więc z czymś co już możemy zobaczyć na okładce tego albumu. Cztery drące mordy i wyglądające jak czarownice panie w beretach, ksiądz z kielichem mszalnym i podpis: „Wino, kobiety i śpiew”. Jeśli ktoś się tu złapał za głowę, to niech wie, że akurat najciekawsze w tym jest to, że to jest i tak najlepszy z wszystkich zamieszczonych w tym wydawnictwie żartów, a i też niemal najlepiej narysowany. Stąd pewnie i okładka.

      Co mamy w środku? Proszę sobie wyobrazić, że jest na przykład obrazek przedstawiający czarną prezydencka limuzynę, z biało-czerwoną flagą, a w środku jakiś maleńki prezydent, z którego widzimy tylko czubek głowy. Dowcip polega na tym, że ta limuzyna ciągnie za sobą ubikację na kółkach. Jest też sklep z zabawkami, a w nim, obok zestawu ‘mały chemik’, ‘mały lekarz’, jest też coś, co się nazywa ‘mały prezydent’. Na pudełku widzimy samolot, a obok karykaturę Lecha Kaczyńskiego, biało-czerwoną flagę i flaszkę. Na jeszcze innym obrazku widzimy tego samego człowieczka, co poprzednio, jak siedzi przed lustrem i z kretyńską, zniekształconą twarzą, palcami próbuje rozciągnąć sobie usta w uśmiechu, podczas gdy podpis poniżej głosi, że chodzi o poprawianie wizerunku. Gdyby jednak ktoś myślał., że Mleczko zajmuje się tylko ś.p. Lechem Kaczyńskim, to się myli. Bardzo dużo obrazków jest o IPN-ie. Zapamiętałem najbardziej ten, gdzie jakiś zapluty menel nieprzytomnie pędzi między półkami wypełnionymi rzędami akt, a przed nimi, na smyczy i na czworakach, biegnie dwóch innych, jeszcze bardziej zaplutych i nieprzytomnych. Ten co ich prowadzi krzyczy: „Szukaj, szukaj!”. Jest też dużo obrazków o Radiu Maryja, o moherach, o Solidarności, o Kościele i o Polsce. Choćby taki. Rodzice spacerują z wózkiem, a w wózku małe dziecko z lizakiem. Ojciec do matki mówi: „Będziemy musieli mu kiedyś powiedzieć, że jest Polakiem”.

      Wbrew pozorom jednak, album Mleczki nie jest aż tak monotematyczny. Są tam bowiem żarty całkowicie pozapolityczne. Na przykład na jednym, na ławce w parku siedzi dwoje zakochanych. On się pyta: „Czy lubisz poezję?” Na co ona, wkłada mu rękę w rozporek i odpowiada: „Tak., ale w drugiej kolejności”. Albo, jakaś kobieta w ciąży pokazuje wściekła na swój brzuch, a stojący obok lekarz mówi do niej: „Ja pani nie przerywałem”. Przy barze siedzi człowiek ze szklanką i papierosem, a barman mówi do niego: „Odczep się człowieku. Ja nie jestem parą gejów, tylko ty widzisz podwójnie”. Następny - idą Trzej Królowie z prezentami dla Jezusa i jeden z nich zaczyna sikać. To już koniec.

      Jak mówię, większość z tych obrazków jest bardzo niechlujnie narysowała. Niekiedy to niechlujstwo jest wręcz dramatycznie zastanawiające. Jest jednak jeden – autentycznie śliczny. Niemal jak dzieło Gwidona Miklaszewskiego. Słodki, czysty, kolorowy… no piękny. Gdybym był jeszcze bardziej złośliwy, pewnie bym powiedział, że akurat rysując go, Mleczko musiał być wybitnie przytomny. Wybitnie. Idą, trzymając się pod rękę, ładny pan i pani, a za nimi biegnie urna wyborcza z ładną, uśmiechniętą buzią i z europejską chorągiewką. Pan do pani mówi: „Popatrz, kochanie, jaka mądra”. Patrzę na ten obrazek i widzę Mleczkę jak go rysuje. A to musi być widok! No i historia na osobny wpis.

      Jestem pewien, że ktoś się już od pewnego czasu zastanawia, po ciężką cholerę ja poświęcam osobny tekst, i to jeszcze tak długi, komuś takiemu jak Andrzej Mleczko i jego obrazkom. Proszę więc bardzo. Oto odpowiedź. Otóż ja nie tak dawno, wchodząc na wojenną ścieżkę z Gazetą Polską, napisałem, że to iż oni postanowili każdy swój numer przyozdabiać jakimiś debilnymi, propagandowymi obrazkowymi gniotami rodem z ruskiego krokodila, świadczy jak najgorzej o naszym całym projekcie. Że to iż redakcja Gazety Polskiej pokazuje całej Polsce, że środowisko, które ona reprezentuje to banda pozbawionych najbardziej podstawowego gustu durniów, to działanie jak najbardziej antypolskie. Że ten rodzaj satyry to policzek dla naszych aspiracji i naszej dumy. Powiem więcej, zgłaszając swoje pretensje do Gazety Polskiej, byłem przekonany, że to iż oni postanowili pokazać Polsce tę akurat twarz prawicowego wyborcy, mogło stanowić jeden z powodów, dla których przegraliśmy te wybory.

      Dziś, gdy oglądam obrazki Andrzeja Mleczki, a więc rysownika jak najbardziej mainstreamowego, i to mainstreamowego na tym – jak słyszę zewsząd – najbardziej intelektualnie posuniętym poziomie, i widzę, co się tam wyprawia, dochodzę do wniosku, że ja się nie tyle pomyliłem co do „Gazety Polskiej”, ale gorzej – co do poziomu przeciętnego obywatela. I to całkowicie niezależnie od jego politycznej proweniencji. Dziś jestem niemal pewien, że jeśli te idiotyczne, tak straszliwie brzydkie rysunki z Komorowskim w ruskiej czapie, czy Tuska w czapce hitlerowskiej, robią na tamtej stronie złe wrażenie, to wyłącznie ze względów merytorycznych. Jeśli oni sobie o nas źle pomyślą, to najpewniej tylko dlatego, że ich zdaniem to nie Tusk jest zły, ale Kaczyński. Poza tym, jest calkiem prawdopodobne, że oni na widok tych kretyństw w „Gazecie Polskiej” zgrzytają z zazdrości zębami, że taki Mleczko na przykład – nie mówiąc już o Raczkowskim – by tak fajnie i dowcipnie nie potrafili. A więc, w efekcie, możliwe, że jednak redaktor Sakiewicz robi dobrą robotę. Pokazuje idiotom, że my mamy idiotów znacznie lepszych.

I byłbym więc go dziś skłonny nawet przeprosić. Jedno mi tylko chodzi po głowie. Czemu on się tak łatwo z tym pogodził?



 

poniedziałek, 25 listopada 2024

W co zmienia się wosk, czyli wybieram Karola Nawrockiego

Prawo i Sprawiedliwość desygnowało do walki o polską prezydenturę Karola Nawrockiego i niemal natychmiast, z jednej strony, pojawiły się biadolenia, że oto sami wykopaliśmy sobie grób, a z drugiej, to tu to tam zgłaszają się przeróżne osoby, głównie dziennikarze, twierdząc z trudem skrywaną dumą, że to oni jako pierwsi, już wiosną 2015 roku, ogłosili, że wbrew wszelkim przewidywaniom, Andrzej Duda ma jednak szansę na pokonanie Bronisława Komorowskiego. Ponieważ ja jednak, tu na tym blogu, jeszcze 12 listopada 2014 roku, przedstawiłem analizę, w której wykazałem, że przyszłym prezydentem RP zostanie Andrzej Duda, chciałem dziś tamten tekst przypomnieć. Podaję go tu w niezmienionej formie, tyle że uznałem za stosowne leciutko zmienić tytuł i zamiast Andrzeja Dudy wstawić tam nazwisko naszego dzisiejszego kandydata. Reszta, jak mówię, pozostaje nienaruszona, ale jeśli ktoś ma ochotę, może sobie pozmieniać to i owo, tak by ten tekst lepiej pasował do dzisiejszej sytuacji.

 

 

 

Prawo i Sprawiedliwość – a tak naprawdę, jak się należy domyślać, Jarosław Kaczyński – ogłosiło, że kandydatem zjednoczonej prawicy na prezydenta w przyszłorocznych wyborach będzie Andrzej Duda… no i, jak można było mieć pewność, podniósł się odpowiedni rwetes. Co za nim stoi? Jakie zmartwienia? Jakie dylematy? Otóż jeden i tylko jeden. Wedle powszechnej opinii bowiem Duda przeciwko Komorowskiemu nie ma szans. Kto inny może tak – on nie. Ja oczywiście wiem, co za tego typu reakcją stoi i do pewnego stopnia ją rozumiem, niemniej jednak chciałbym tu dorzucić swoje trzy grosze, a podejrzewam, że owe grosiki mogą niektórych z nas wybić z owego – dla mnie oczywistego – ogłupienia.

Ponieważ od roku już 2010, a więc czwarty już, jak by nie liczyć, rok, prezydentem RP jest Bronisław Komorowski, większość z nas uznała, że cokolwiek by o tym dziwnym człowieku nie mówić, to jest jednak ktoś. Zdrajca, zaprzaniec, ruski agent, głupek, mąż swojej żony – a mimo to, jednak ktoś, i to na tyle ktoś, że choćby wyniki badań opinii publicznej wskazują na to, że my Polacy Komorowskiego lubimy i szanujemy i że w całym kraju nie ma instytucji, której byśmy bardziej ufali, niż jemu i tej kobiecie. A ja to podejście uważam z jednej strony za w sposób oczywisty błędne, a z drugiej dowód tego, jak tak wielu z nas dało się najzwyczajniej w świecie otumanić. Otóż rzecz polega na tym, że Bronisław Komorowski, jeśli choć na krótką chwilę zapomnimy o naszych kompleksach, to jest ktoś absolutnie najgorszy. Komorowski, jeśli spojrzeć na niego bez owych kompleksów, wynikających przede wszystkim że świadomości, że, jak by nie patrzeć, to jest jednak prezydent, a poza tym prezydent, który wedle wszelkich danych jest przez nas szanowany i lubiany, pokaże nam się on, jako kompletne i absolutne dno. Jeśli spojrzymy na Komorowskiego bez tej okropnej iluzji, zobaczymy, że od niego lepszy jest każdy, i to nie mówię o każdym, choćby najgłupszym polityku Prawa i Sprawiedliwości, ale również o Sikorskim, Tusku, Halickim, Nowaku, Palikocie, ale też o takich tuzach polskiej polityki, jak Ryszard Kalisz, Włodzimierz Czarzasty, czy Leszek Miller. Oni wszyscy od Komorowskiego są lepsi pod każdym względem. I co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Tu nie ma ani żartów, ani przesady. Jako prezydent, w mniejszym stopniu od Bronisława Komorowskiego, kompromitowałby nas Włodzimierz Czarzasty.

Ktoś mi pewnie na to powie, że owszem, ja mogę sobie tak gadać, niemniej, to on akurat, a nie kto inny, cztery lata temu został prezydentem, i to on dziś, a nie kto inny, jest jakoś tam przez naród co najmniej tolerowany. Owszem, zgoda, tyle że ja bym bardzo chciał przypomnieć tym, którzy lubią rzeczy zapominać, jak to się stało, że to właśnie on został tym prezydentem. Doszło do katastrofy w Smoleńsku, prezydent Kaczyński zginął, no i trzeba było rozpisać nowe wybory. Prawo i Sprawiedliwość, jak wiemy, wystawiło Jarosława Kaczyńskiego, natomiast Platforma Obywatelska najpierw ogłosiła, że ich naturalny kandydat, a więc Donald Tusk z udziału w tej konkurencji rezygnuje, a następnie zorganizowała tak zwane „prawybory”, gdzie do walki stanęli Komorowski i Sikorski. Dla każdego w miarę przytomnego obserwatora pierwszą rzeczą bez dyskusji było to, że Jarosław Kaczyński wygra zarówno z jednym, jak i z drugim, ale też i to, że jeśli jego kontrkandydatem zostanie Komorowski, zwycięstwo to będzie przygniatające, niewykluczone, że już po pierwszej turze. No i nagle wyszło na to, że Sikorski tę rywalizację przegrał, a Platforma Obywatelska przeciwko niesionemu smoleńską tragedią Kaczyńskiemu wystawia tego głupka.

Od tamtego czasu pojawiło się wiele teorii na temat tego, dlaczego oni postanowili do tej walki – przypomnijmy, że walki o wyjątkowo dużym dla nich znaczeniu – wystawić kogoś takiego, jak Komorowski. Prof. Zyta Gilowska na przykład zasugerowała swego czasu, że to jest zagadka, której my przez bardzo długi jeszcze czas, nie rozwiążemy. No ale ponieważ póki co porozmyślać chyba nam jeszcze wolno, w ramach tego rozmyślania proponuję odpowiedź z mojego punktu widzenia jedyną sensowną. Otóż dla Systemu jedynym prezydentem na ten szczególny czas był właśnie ktoś taki jak Komorowski, człowiek, który oczywiście bez odpowiedniej pomocy żadnych wyborów wygrać nie byłby w stanie, a z drugiej strony ktoś, kto, kiedy już tym prezydentem zostanie, będzie całkowicie posłuszny, wręcz bezwolny. Czy tu jeszcze może nie chodziło o ów symboliczny już tylko gest pokazania nam, ludziom pogrążonym w owym posmoleńskim bólu, że jesteśmy nikim – tego nie wiemy, ale oczywiście wszystko jest możliwe.

Został więc ów Bronisław Komorowski prezydentem i dziś mamy to co mamy. Z jednej strony, świadomość kompletnego upadku, a z drugiej ów lęk, że być może my tak naprawdę czegoś nie wiemy i możliwe, że to jednak jest ktoś naprawdę wybitny. Otóż nie. Jest faktem, którego żadne moce ziemskie, czy choćby i piekielne nie są w stanie podważyć, że prezydent Komorowski jest najgorszy w tym sensie, że każdy jest od niego lepszy. Nawet Andrzej Duda.

I o Dudzie dziś chciałem pisać. Otóż biorąc pod uwagę, że Bronisław Komorowski jest prezydentem Systemu, a nie Polaków, prezydentem nie wybranym w powszechnych wyborach przez Naród, ale nominowanym przez System, w obliczu zbliżających się w przyszłym roku wyborów musimy pogodzić się z tym, że jeśli System uzna, że trzeba Komorowskiego zachować na tym stanowisku, on prezydentem będzie przez kolejne pięć lat. I nikt z nas nic w tej sprawie nie zrobi. Koniec. Kropka. I nie zmieni tego żadna, choćby najbardziej fantastyczna kontrkandydatura. Gdybyśmy nawet nagle spośród siebie wyłonili kogoś o przymiotach i talentach Ronalda Reagana i Margaret Tchatcher i o twarzy George’a Clooney’a, jeśli życzenie Systemu będzie inne, on tych wyborów nie wygra. Wygra je Bronisław Komorowski.

I oto Prawo i Sprawiedliwość wystawia do tej walki Andrzeja Dudę i wszyscy wybuchają perlistym śmiechem. Przepraszam bardzo, ale z jakiego to powodu? W czyją to stronę ów śmiech jest skierowany? Czy naprawdę w stronę Dudy? A niby z jakiego powodu? Powiedzieliśmy już sobie, że, obiektywnie rzecz biorąc, od Komorowskiego lepszy jest każdy, a więc oczywiście też Duda. Tu jednak mamy coś więcej: Duda, obiektywnie rzecz biorąc, jest lepszy od wielu, wielu innych chętnych do tego, by kandydować w tych wyborach, a już na pewno od prof. Nowaka, który tu i ówdzie był aż nazbyt poważnie proponowany do tej roboty. Z tego co wiem, Duda wygląda nienajgorzej, jest bardzo elokwentny, inteligentny, jak się zdaje stosunkowo uczciwy, politycznie bardzo kompetentny, krótko mówiąc prezentuje się jako ktoś, przy kim wielu kandydatów w normalnej demokratycznej walce nie miałoby szans. A my tu mówimy o Bronisławie Komorowskim? Przepraszam bardzo, ale w jaki sposób Komorowski jest w stanie wygrać z Dudą, jeśli przyjmiemy, że te wybory, podobnie jak poprzedzająca je kampania, będą uczciwe? Ktoś powie, że nie będą. Ktoś powie, że propaganda Systemu Dudę rozbije w proch. No i zgoda. Ja to bardzo poważnie biorę pod uwagę, tyle, że kogo nie rozbije? Nowaka? A czemu niby Nowak byłby się jej w stanie oprzeć, skoro w lipcu roku 2010 oni pokazali, co są w stanie zrobić z samym Jarosławem Kaczyńskim?

Sprawa polega na tym, że przede wszystkim – podkreślam, z tego co o nim wiem – Duda jest dobry. Po prostu. To nie jest George Clooney, nie jest to też Ronald Reagan, czy Margaret Thatcher, ale jest dobry. Przede wszystkim jednak, jak już wcześniej się umówiliśmy, na Komorowskiego dobry jest każdy, tyle że nam nie jest potrzebny każdy, ale ktoś przynajmniej na te smutne czasy – adekwatny. Jeśli System uzna, że dość już tych oszustw, Duda wygra i to wygra w pierwszej turze. Jeśli nie, nie wygra ani Jarosław Kaczyński, ani nikt, kogo sobie wymyślimy. Jedno powinniśmy pamiętać, by nie dać się aż tak zaczarować. Trzymajmy się rzeczywistości. Spójrzmy na to zdjęcie i pamiętajmy – to nie oni są naszym przeciwnikiem. To są eksponaty z ruskiego gabinetu figur woskowych. Wystarczy, że temperatura wzrośnie choćby o jedną kreskę, oni się roztopią i nie zostanie z nich nawet kupka kupy. I to wcale nie dlatego, że wosk nie zamienia się w gówno.



 

wtorek, 19 listopada 2024

The Chosen, czyli Wybrani

 

        Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu i Sprawiedliwości należne partii pieniądze, naturalnie mnie zasmuciła. Dodatkowo jeszcze, gdy zarówno Ryszard Kalisz, jak i nie pamiętam imienia, a sprawdzać mi się nie chce Hermaliński publicznie ogłosili, że żadne orzeczenie Sądu Najwyższego pozostające w konflikcie z ich planami, zostanie przez PKW oraz Ministerstwo Finansów zlekceważone, dostałem odpowiedniej cholery. Kiedy jednak zaczęły się pojawiać głosy, że bez tych pieniędzy jakikolwiek kandydat Prawa i Sprawiedliwości nie będzie miał szansy na wygranie tych wyborów, pomyślałem sobie, że bez przesady. Przede wszystkim, w konfrontacji z ludzką nędzą reprezentowaną czy to przez Sikorskiego, czy Trzaskowskiego, nawet przysłowiowy żółty pies miałby zwycięstwo w kieszeni, no a poza tym do tego zwycięstwa nie będzie potrzebna jakakolwiek kampania. Wystarczy to co mamy dziś, i bez łaskawych pieniędzy Kalisza i jego lewackiej ferajny.

         Tak sobie myślałem, gdy obejrzeliśmy tu sobie wszyscy ostatni jak dotychczas sezon serialu o życiu Jezusa i Jego uczniów, a ja, poruszony do najgłębszych głębin swojego serca tymi reklolekcjami, zaczepiłem naszego księdza proboszcza z pytaniem, co on myśli o tej niezwykłej produkcji i... okazało się, że on, podobnie jak pan kościelny, nigdy o serialu The Chosen nie słyszeli. Wtedy to właśnie ogarnęły mnie bardzo ponure wątpliwości.

          Nie wiem, jak się ma sytuacja wśród czytelników tego bloga, ale zakładając, że może być podobnie, jak w zakrystii mojego kościoła, pragnę zwrócić wszystkim uwagę na to, że wspomniany serial, dostępny za darmo od samego swojego początku na internetowej stronie thechosen.pl, w niemal całości sfinansowany w drodze tzw. crowdfundingu, został przetłumaczony na 70 języków i obejrzany do dziś przez blisko miliard osób na całym świecie. Mało tego. Wedle wszelkich wyobrażalnych standardów, jest to film znakomity pod każdym względem. Jeśli go zestawić z innymi, najbardziej może popularnymi filmami, gdy chodzi o aktorstwo, scenariusz, zdjęcia, muzykę, oraz filmową wystawność, on im w niczym nie ustępuje, a być może większość z nich nawet przewyższa. Serial The Chosen to jest dzieło współczesnej sztuki filmowej.

       A mimo to, wiele wskazuje na to, że mój proboszcz i pan kościelny są zaledwie drobną częścią tych, którzy od lat czekali na coś tak potężnego, a kiedy się to coś ukazało, byli zajęci czymś zupełnie innym. Czytam, że na początku tego roku w większości kin w Polsce wyświetlono dwa pierwsze odcinki serialu i na samym wejściu obejrzało je 11 tys. osób, co, jak czytam, jest wynikiem imponującym. A ja się obawiam, że jeśli nawet faktycznie na całym świecie serial obejrzały setki milionów, to, gdy chodzi o Polskę, wspomniane 11 tys. to niemal wszystko.

       A zatem, wygląda na to, że wracamy do owego nieszczęścia, które na tym blogu opisywałem wielokrotnie: tak wielu z nas, o ile dzień w dzień, od rana do wieczora, możliwie najbardziej agresywna propaganda nie  będzie wbijała im do głowy określonego przekazu, nie ruszy ani ową głową, ani choćby najmniejszym palcem u stopy, by dowiedzieć się czegoś na własną rękę. I w tym momencie, sprawa odebrania Prawu i Sprawiedliwości państwowej dotacji, zaczyna otwierać przed nami dość upiorną perspektywę. Bo jeśli się okaże że, gdy przyjdzie wiosna, w grze pozostanie praktycznie tylko jeden kandydat, jedyną szansę będziemy mogli upatrywać tylko w tym, że do majowych wyborów pójdzie 30 procent wyborców, z czego ponad połowa to będą ludzie, którzy przynajmniej raz słyszeli o serialu The Chosen.



środa, 13 listopada 2024

O obywatelskości co stawia oczy jak złodziej

 

      Po raz pierwszy o meksykańskiej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej usłyszałem od Jarosława Kaczyńskiego w roku 1990, po tym jak na naszej politycznej scenie pojawiło się Porozumienie Centrum, by w pierwszym swoim ruchu, w zbliżających się wyborach prezydenckich wystawić kandydaturę Lecha Wałęsy. Dziś już oczywiście wszyscy wiemy, co to za ziółko z tego biedaka, ale wówczas z jednej strony większość z nas żyła w autentycznej euforii, z drugiej natomiast szczęśliwie mieliśmy Jarosława Kaczyńskiego i jego niezwykłą wiedzę, również gdy chodzi o polityczną historię Meksyku.

       W czym rzecz? Otóż gdy u nas w Polsce, na fali tzw. Rewolucji Solidarności, kierunki rozwoju wyznaczali Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik, et consortes, oraz powstające jak grzyby po deszczu niesławne Komitety Obywatelskie, w dalekim Meksyku wspomniana Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna wchodziła w siedemdziesiąty rok swoich nieprzerwanych rządów. A Jarosław Kaczyński dzięki swojej wiedzy i wybitnemu rozeznaniu sytuacji miał świadomość, że jeśli nie podejmie natychmiastowych i skutecznych działań, polska polityka zostanie zawłaszczona przez... no trudno powiedzieć, przez kogo konkretnie, ani tym bardziej, jeśli przyjąć, że partia o nazwie „Solidarność Obywatelska” miała stanowić wyłącznie alibi, przez jaką światową organizację. No i zrobił jedyną rzecz, na jaką go było w tamtym momencie stać i wykorzystując unoszące się nad chmurami ego TW Bolka jednym szybkim ruchem zniszczył zarówno owe Komitety Obywatelskie, a wraz z nimi kariery całego znanego nam aż nazbyt dobrze lewactwa od Geremka po Mazowieckiego.

      Jak wspomniałem na początku dzisiejszych refleksji, o Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej po raz pierwszy dowiedziałem się od Jarosława Kaczyńskiego. Ale też wtedy właśnie, po wygranych przez Wałęsę wyborach, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, jak blisko, po latach niemieckiej i sowieckiej okupacji, być może jeszcze straszniejszego i bardziej okrutnego zła się znaleźliśmy. I to nie na pięć lat, nie na dwadzieścia, czy czteredzieści, ale być może na całe stulecia. Bo nie tylko pod patronatem gangów narkotykowych, czy tajnej policji politycznej, ale tzw. cywilizowanej Europy. Jarosław Kaczyński zwrócił przed laty moją uwagę na współczesny Meksyk, z całym jego bagażem niekończących się zbrodni, morderstw, skrytobójstw, prześladowań Kościoła i Jego wiernych, i oto właśnie całkiem niedawno skończyłem oglądać na Netfixie meksykański jak najbardziej seriał zatytułowany „El Chapo”, traktujący o karierze najbogatszego w historii Meksykanina, potężnego producenta i handlarza narkotykami Joaquína Archivaldo Guzmána Loery. Produkcja jest najwyższej klasy, zdecydowanie godna polecenia, ale to co dla nas jest tu kto wie, czy nie najważniejsze, to to jak w owym filmie pokazana jest apokalipsa systemu, który, co by nie mówić, pod okiem całego cywilizowanego świata, jest do tego stopnia skorumpowany, że już nie wiadomo, kto jest prezydentem, kto członkiem narkotykowej mafii, kto szefem policji, kto generałem w państwowej armii, a kto ministrem w rządzie. I stan ten trwa, mimo regularnie przeprowadzanych demokratycznych wyborów, nienaruszony przez niemal sto lat, mimo tego, że Meksyk od połnocy graniczy ze Stanami Zjednoczonymi, które używają wszelkich swoich sił i wpływów, by zniszczyć tę patologię – kompletnie nieskutecznie. A ja się zastanawiam jaki byłby los Polski w sytuacji, gdy ani Stany Zjednoczone, ani Rosja, ani Niemcy, ani nikt na świecie nie miałyby najmniejszego interesu, by za nią walczyć. Watykan? Papież? Przepraszam bardzo, ale jaką siłę potrafił przeciwstawić meksykańskiej masonerii i powiązanym z nią biznesowo gangom, którykowliek z kolejnych papieży?

         Jesteśmy dziś w roku 2024, pod władzą wprawdzie szczęśliwie już nie Solidarności Obywatelskiej, ale wciąż Obywatelskiej Koalicji, ze swoimi bojówkami Obywateli RP, będącej bezpośrednią kontynuacją Platformy Obywatelskiej, a wcześniej Ruchu Obywatelskiego Akcja Demokratyczna, no i już wcześniej wspomnianych Komitetów Obywatelskich.

         Szybkimi krokami zbliżają się majowe wybory. Zróbmy wszystko, by owi „obywatele” nie wygrali, bo w przeciwnym razie, gdy do słynnego więzienia ADX Florence dotrze odpowiednia informacja, El Chapo uschnie z zazdrości.



sobota, 26 października 2024

Bumerang, czyli blessing in disguise


 

Zanim przejdę do rzeczy, muszę przekazać kilka informacji na temat naszej córki Zosi, która pod koniec maja została zdiagnozowana z bardzo złośliwym glejakiem, a co nasze życie tego lata zdeterminowało nasz cały czas spędzony na tym świecie. Otóż córka nasza jest po usunięciu guza. Szczęśliwie, wedle relacji lekarzy, to gówno zostało usunięte w całości, bez jakichkolwiek szkód. 14 listopada rozpocznie się radio i chemioterapia i wszyscy się modlimy o łaskę wyzdrowienia. Bogu dzięki, ona czuje się bardzo dobrze, w radości spędza pierwsze dni swojego małżeństwa, i podobnie jak my, prosi Pana Boga o łaskę wyzdrowienia.

 

       A teraz do rzeczy, bo, co, mam nadzieję, zrozumiałe, nie odzywałem się bardzo długo. Otóż, jak już wszyscy wiemy, sąd postanowił wypuścić księdza Olszewskiego i dwie urzędniczki Ministerstwa Sprawiedliwości z aresztu i lawina ruszyła. A ja wczoraj oglądałem w telewizji Republika rozmowy z obiema paniami i od razu przypomniał mi się grudzień ubiegłego roku, kiedy to Donald Tusk postanowił zlikwidować TVP Info i w następnej kolejności zaprowadzić swoje porządki w mediach. Podobnie jak wielu z nas, byłem najpierw zaskoczony bezczelnością i okrucieństwem tego ataku, by już po chwili poczuć zwykły strach, a na końcu uznać, że jest już po nas. To był z mojego punktu widzenia czas okropny, no ale od grudnia upłynął już niemal rok i oto co widzimy? Przede wszystkim, w tempie niemal tak samo szybkim jak odbyło się przejęcie władzy przez Koalicję Obywatelską z przyległościami, nowy reżim doprowadził Polskę do stanu niemal kompletnej ruiny, ale stało się coś jeszcze: otóż, dotychczas bardzo niszowa i w gruncie rzeczy kompletnie nieistotna stacja, przejęła niemal pełne zasoby dotychczasowej TVP Info i tym samym uzyskała pozycję, której nawet duchy Jacka Kuronia i Bronisława Geremka nie są w stanie zakwestionować.

        Ja do telewizji Republika, podobnie jak do całego tego towarzystwa, które ją stworzyło, mam stosunek absolutnie negatywny. To znaczy, owszem, korzystam, ale wyłącznie z tego względu, że nie mam nic innego do wyboru. Pod wieloma względami, uważam, że Sakiewicz i jego ferajna są jeszcze gorsi – a nie było wcale tak łatwo – niż TVP Info. Kiedy widzę, jak red. Holecka przeprowadza swoje rozmowy z kimkolwiek, a ostatno ze wspomnianymi wcześniej paniami, myślę, że od niej gorsza jest już tylko Katarzyna Kolenda-Zaleska, a i to nie koniecznie. Natomiast nie mogę nie przyznać, że sukces, jaki osiągnąl Tomasz Sakiewicz, z jednej strony bezczelnie żebrząc te pieniądze, a z drugiej naprawdę skutecznie rozwijając swój biznes – a to przecież nie koniec – jestem pełen podziwu.

         I to mnie prowadzi do dnia wczorajszego, kiedy to nikt inny jak telewizja Republika przeprowadziła rozmowy z dwiema urzędniczkami, i w świat poszła informacja o torturach, jakich obie panie doznały z rąk Donalda Tuska. Słuchałem wypowiedzi pań, patrzyłem im w oczy, i będąc coraz bardziej wstrząśnięty, pomyślałem sobie, że ci durnie – a mam tu oczywiście Donalda Tuska i to wszystko co on wokół siebie zgromadził – już na samym początku popełnili pierwszy ciężki błąd, likwidując TVP Info i tym samym otwierając drogę do tego czym jest dziś Tomasz Sakiewicz i jego biznesy. Drugi błąd, pozornie nie związany zupełnie z pierwszym, to aresztowanie księdza Olszewskiego, a przede wszystkim tych pań. Patrzę dziś na jedną i drugą, słucham ich opowieści, i myślę sobie, że Donald Tusk musiał przeprowadzić odpowiedni rekonesans, znalazł te dwie „myszki” i pomyślał: Te będą sypać. A tu tymczasem okazało się, że swoimi prognozami walnął w mur, którego, ani on, ani nikt inny na tym świecie nie jest w stanie przebić, a mianowicie moc Chrystusa Zmartwychwstałego.

          Ktoś mi powie, że niepotrzebnie uderzam w takie tony, ale spójrzmy proszę, co się wydarzyło. Te dwie biedne, udręczone, poniżone, stłamszone do samego końca kobiety, oddały się w opiekę Osoby, do której ani Donald Tusk, ani minister Bodnar, ani więzienni strażnicy, nie mają jakiegokolwiek dostępu. I wygrały. A oni przegrali. I to przegrali tak, że moim zdaniem znaleźli się dziś na początku swojego końca.

        I teraz znów: po ciężką cholerę ich było zamykać? Do jakiego czorta, i po co, mogło im przyjść do głowy, że jeśli oni wsadzą za kraty księdza Olszewskiego i te dwie panie, a potem, korzystając ze swoich wpływów w ogólnopolskich mediach, oraz zatrudniając swoich najlepszych propagandzistów, wzbudzą wokół nich taką nienawiść, że cała trójka nie wytrzyma tej udręki i zacznie pleść co bądź, byle tylko im dano spokój, to w ten sposób uzyskają nieśmiertelność? Co za głupcy!

        Telewizja Republika, na okrągło, od rana do nocy, wrzuca w eter te dwie rozmowy, oczywiście reżimowe media udają, że nic się nie stało, moim zdaniem natomiast moc tego przekazu jest tak wielka, że tego już się nie da zatrzymać. Nie wiem, ile słów mogą oni jeszcze z siebie wypluć, że jedna i druga z tych pań kłamią jak bure suki,  że nikt im tam w więzieniu nie zrobił najmniejszej krzywdy, że to one i ten ich „ksiądz-salceson” to bezwzględni przestępcy. Wiem natomiast, że im dłużej telewizja Republika, a za jakiś czas może i inne media, będą pokazywały światu ich twarze, ich oczy i ich pełne radosnego uniesienia usta, tym bardziej ów świat będzie nabierał coraz większego przekonania, że to zło trzeba zniszczyć. Raz na zawsze.

           

    

       

piątek, 27 września 2024

O przyszłości bliższej i dalszej

 

       Dziś chciałbym zaproponować Państwu stosunkowo lekki, choć z pewnego punktu widzenia, bardzo istotny temat. Jednak zanim przejdę do rzeczy, chciałbym załatwić pewną rzecz, która od pewnego czasu chodzi mi po głowie. Otóż jak niektórzy z czytelników tego bloga być może jeszcze pamiętają, jesienią roku 2014, a dokładnie 14 listopada opublikowałem tu tekst, w którym wyraziłem przekonanie, że Andrzej Duda wygra nadchodzące wybory i zostanie prezydentem RP. Opinia ta, a jednocześnie przekonanie o jej słuszności, była w owym czasie szalenie kontrowersyjna, by nie powiedzieć durnowata, z tego prostego powodu, że Duda wówczas był praktycznie nieznany, a zarówno pierwsze, jak i też kolejne sondaże w starciu z Bronisławem Komorowskim nie dawały mu najmniejszych szans. Tymczasem Duda wygrał, jak widzimy każdego dnia, wciąż radzi sobie na politycznej scenie całkiem dobrze, a ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby Jarosław Kaczyński był takim dyktatorem jak go malują i faktycznie przez osiem lat, jak to zabawnie określił pewien postkomunistyczny tygodnik, „robił co chciał”, i dziś przed Prezydentem stałaby otworem trzecia kadencja, to on by w ten otwór wjechał bez najmnniejszego problemu z całą swoją karawaną.

        I oto dziś toczy się bardzo gorąca debata na temat tego, kogo Prawo i Sprawiedliwość wystawi w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. A ja już tylko postanawiam podbić poprzeczkę i dla czystej archiwizacji tej prognozy, chciałem wyrazić przekonanie, że kandydatem Prawa i Sprawiedliwości zostanie pan poseł Zbigniew Bogucki i to on zostanie przyszłym prezydentem Polski. I to tyle. A jak będzie, się zobaczy.

 


        A teraz, jak to swego czasu ładnie określili nasi ludzie z Monty Pythona, „for something completely different”. Otóż przed wielu już laty w swojej muzycznej książce „Rock’n’Roll czyli podwójny nokaut”, analizując zjawisko black metalu, czy ogólnie rzecz biorąc muzyki satanistycznej, wyraziłem opinię, że w gruncie rzeczy cała to produkcja to wyraz szczególnej religijności i to religijności na tyle szczerej i zaangażowanej, że bardzo często tworzącej sztukę bardzo wysokiej jakości. Jednocześnie z wielkim smutkiem zauważyłem, że to co my nazywamy „rokiem chrześcijańskim” to najczęściej muzyczna nędza, w dodatku uprawiana na tak niskim poziomie szczerości i religijnego uniesienia, że dociera ona wyłącznie do tej kompletnie wyizolowanej publiczności dla której szczytem muzycznych przeżyć jest gitara, fujarka, ewentualnie skrzypki i tekst, że Jezus nas kocha. No i napisałem coś jeszcze, mianowicie to, że gdyby chrześcijańscy muzycy i twórcy odebrali satanistom ów monumentalizm przekazu – w gruncie rzeczy wykradziony przez nich z wielkich katolickich katedr –  i z równym zaangażowaniem, zamiast oddawać hołd drzewom, morskim falom i wiatrowi, wysławiali Imię Jezusa Zmartwychwstałego, to by dopiero było coś.

      I oto, proszę sobie wyobrazić, zupełnym przypadkim wpadłem na, dziś już nieistniejący, zespół o nazwie 16 Horsepower, następnie na jego reinkarnację Wovenhand, a w końcu na ich twórcę i lidera o nazwisku David Eugene Edwards, dziś tworzącego solo. Choć muzyka ta nie jest szeroko rozpoznawana, to biorę pod uwagę, że wśród czytelników tego bloga są i tacy, którzy ze zdziwieniem przyjęli wiadomość, że ja Edwardsa dotychczas nie znałem. Bo choć muzyka ta nie jest szeroko rozpoznawana, to nie da się też zaprzeczyć, że dla wielu osób jest już przedmiotem swoistego kultu. No a ja dziś akurat słucham już tylko tego.

       Niedawno Nick Cave wydał swój nowy album „Wild God”, który w sposób oczywisty stanowi autentyczną modlitwę i to modlitwę do Jezusa. Znakomita jest to muzyka. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że najlepsza. Dziś słucham koncertowej płyty Wovenhand i uważam, że Edwards jest już bardzo blisko. Uważam też, że przynajmniej tym dwóm udało się bardzo skutecznie odebrać satanistom, to co, jak już wcześniej wspomniałem, oni ukradli muzyce kościelnej. No i mam wielką nadzieję, że tego jest dużo, dużo więcej, tyle tylko, że świat staje na głowie, żebyśmy sie o tym nigdy nie dowiedzieli.

      Jest dobrze. Wreszcie. Polecam wszystkim.



poniedziałek, 16 września 2024

x. Rafał Krakowiak: Świadectwo

 

       W związku z aktualnymi tragicznymi zdarzeniami, jakie spadły na naszą Polskę, ogarniają nas najróżniejsze refleksje oraz wspomnienia, sięgające niekiedy aż do roku 1997, a zatem do czasu gdy te same tereny kraju, ze szczególnym wyróżnieniekm miasta Wrocław, zaatakował podobny żywioł. Powiem szczerze, że nie planowałem ani poświęcać czasu na komentowanie dzisiejszych wypadków, ani tym bardziej na przywoływanie dawnych wspomnień, ale oto dziś, zanim jeszcze położyłem się do łóżka, dotarła do mnie wiadomość, że już jutro, w związku z Powodzią, odbędzie się wspólna konferencja prasowa  niesławnego premiera Tuska i niemal podobnie niesławnego Jerzego Owsiaka. A w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak przypomnieć świadectwo, jakie na tym blogu jeszcze w roku 2011 pozostawił jego samozwańczy duszpasterz ksiądz Rafał Krakowiak, dziś proboszcz w wiosce Ludomy w Wielkopolsce, a przez całe lata nasz wierny przyjaciel. Posłuchajmy po raz kolejny.

       Jerzy Owsiak kojarzy mi się nieodmiennie z jednym wydarzeniem, które w sposób decydujący wpłynęło na sposób, w jaki go postrzegam. Otóż w czasie wielkiej powodzi 1997 roku, w parafii w której pracowałem, zorganizowaliśmy zbiórkę artykułów pierwszej potrzeby dla powodzian. Z Kurii otrzymaliśmy adres jednej z parafii pod Opolem i postanowiliśmy ciężarówką mojego znajomego zawieźć zebrane dary do potrzebujących. I wtedy pojawił się pewien problem. Nie mogliśmy w żaden sposób skontaktować się z tamtejszym proboszczem, a jazda w ciemno nam się nie uśmiechała. Nasi kurialiści zapewniali jednak, że nie ma się czym przejmować – adres został przesłany z Kurii opolskiej i nawet jeśli przyjedziemy niezapowiedziani, zostaniemy przywitani serdecznie. Oczywiście, to czy doznamy tam jakichś serdeczności, czy też nie, nie było moim zmartwieniem. Problemem była tylko i wyłącznie kwestia dojazdu. Chcieliśmy wiedzieć, czy przy wciąż wysokim poziomie wody w Odrze, zalanych bądź podmytych drogach i zagrożonych mostach, w ogóle jest możliwe do owych powodzian dotrzeć.

      Tak czy inaczej pojechaliśmy, i po licznych przygodach i jeszcze liczniejszych objazdach, dotarliśmy na miejsce. Owa wieś wyglądała strasznie. To niesamowite, co rozszalała woda może nawyczyniać. Do dzisiaj śnią mi się niektóre widoki. Podjechaliśmy pod widoczny już z daleka kościół. Stała tam grupka ludzi, od której na nasz widok odłączył się jakiś mężczyzna, energicznie otworzył drzwi naszej ciężarówki i zaczął na nas wrzeszczeć. Prawdę powiedziawszy, rzucał najgorszym mięsem, przy czym najbardziej dobitnie brzmiało słowo „wypierdalać!”. Ponieważ nosił na sobie kapłańską koszulę, domyśliłem się, że jest to ów miejscowy proboszcz, który według poznańskich kurialistów, miał nas bardzo serdecznie przywitać. No i przywitał…

      Po chwili jednak okazało się, że zaszło przykre nieporozumienie, a jego przyczyną okazał się być sam Jerzy Owsiak. Otóż owa podopolska wioska w czasie powodzi została praktycznie odcięta od świata, i bardzo szybko zaczęło ludziom brakować wody pitnej, żywności, suchych ubrań, leków itd. W ogólnym bałaganie i przy permanentnej niemożności miejscowych władz, proboszcz okazał się jedynym człowiekiem, który potrafił powodzian skrzyknąć, zorganizować ich i w ogóle zacząć działać, tak by w tej trudnej sytuacji ratować co się da i pomóc zwłaszcza tym, którzy z racji wieku, albo choroby mieli najtrudniej. To był naprawdę dzielny ksiądz, choć, jak widzimy, trochę choleryczny.

      Kiedy woda trochę opadła, pojawiła się możliwość wspomożenia tej wsi transportami podobnymi do naszego. Jako jedne z pierwszych pojawiły się bodajże trzy ciężarówki od Jerzego Owsiaka. To znaczy pojawiły się kilka kilometrów od celu, jeszcze przy wjeździe na most ma Odrze… i się zatrzymały. Tymczasem, kiedy proboszcz dowiedział się, że wspomniane ciężarówki jadą właśnie do niego, zwołał ludzi do wyładunku, czeka, a tu nic – ani widu, ani słychu. Ciężarówki jak stały za Odrą, tak stoją. Zepsuły się? Nie wiadomo. Ludzie czekali najpierw całą noc, potem cały dzień. W końcu proboszcz, jako że samochody zalało i były nie do użytku, wsiadł na rower i pojechał na drugi brzeg. I tam oto grzecznie mu wyjaśniono, że ponieważ pan Owsiak życzy sobie, żeby wjazd transportu do wsi i rozdzielanie darów rejestrowała ekipa telewizyjna, musi uzbroić się w cierpliwość, bo tak się niefortunnie złożyło, że owa ekipa najwcześniej może przyjechać jutro, a kto wie, czy nie dopiero za dwa dni.

      Proboszcz oczywiście zasugerował, by machnąć ręką na telewizję i jak najszybciej przyjeżdżać, bo powodzianie bardzo potrzebują pomocy. Wtedy to jeden z członków owego transportu, w obecności księdza, zadzwonił z komórki do Owsiaka, przedstawił sytuację i spytał co robić. Po chwili rozłączył się i powiedział, że szefowi bardzo jednak na telewizji zależy, a więc jednak trzeba będzie te parę dni jeszcze poczekać.

      Proboszcz na takie dictum zdenerwował się okrutnie, nawkładał tym ludziom – z Jerzym Owsiakiem na czele – od bezdusznych chamów, i kazał im, jak już zostało wspomniane, „wypierdalać”. Przy okazji też zapowiedział, że jeśli którakolwiek z panaowsiakowych ciężarówek wjedzie do jego wsi, to on i jego parafianie własnoręcznie te ciężarówki, wraz z tym co się na nich znajduje, spalą. No i to właśnie następnego dnia, tak się złożyło, że do owej wioski wjechała nasza ciężarówka, a ksiądz proboszcz – biorąc nas za ludzi z ekipy Jerzego Owsiaka – zareagował jak zareagował.

      Wydarzenie to przypomina mi się zawsze wtedy, gdy widzę Jerzego Owsiaka, lub gdy ktoś zastanawia się, co z nim jest nie tak, skoro właściwie wszystko wydaje się być super. I przychodzą mi wtedy na myśl słowa Chrystusa: „Kiedy dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.” (Mt 6,2-4)

      I na koniec zdanie prawosławnego teologa, diakona Andrieja Kurajewa*: „Zło może podejmować nawet pożyteczne działania, nie zmieniając swojej własnej natury. Na przykład czyniąc to w taki sposób, że pomagając ludziom pod jednym względem, pod innym względem będzie się umacniało ich sojusz ze złem w innych dziedzinach życia – choćby przez rozpalanie próżności ofiarodawców”.


* Cytat z „Frondy”. Diakon Kurajew pisze tam o Apokalipsie św. Jana Apostoła. Temat mnie zainteresował, ponieważ swego czasu prowadziłem rekolekcje, których zagadnieniem była właśnie Apokalipsa z jej „błyskawicami, głosami, gromami, wielkimi trzęsieniami ziemi i krwią tryskającą aż po wędzidła koni” – i było to coś (przynajmniej dla rekolekcjonisty) wspaniałego. Kurajew, choć schizmatyk, bardzo dorzecznie - a przy tym ortodoksyjnie - sprawę przedstawia, i jak sądzę, jego przemyślenia mogą być całkiem niezłym komentarzem, do niektórych z naszych notek.

 

      Powód dla którego dziś tu się ukazało powyższe wspomnienie wydaje się oczywisty. Wspólna konferencja prasowa Donalda Tuska i Jerzego Owsiaka, w dzisiejszej sytuacji, to nie w kij dmuchał. Ja jednak mam tu pewien dodatkowy powód, by po raz kolejny tę historię opowiedzieć. Otóż ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby powyższe świadectwo za tym blogiem zacytowały wszystkie ogólnopolskie media – co ja mówię, wszystkie, wystarczyłyby nasze tzw. prawicowe, wystarczyłby choćby sam mistrz Sakiewicz– zarówno po Owsiaku, jak i w dalszej perspektywie i Donaldzie Tusku, nie pozostałoby nawet wspomnienie. Wystarczyłoby, żeby paru polityków Prawa i Sprawiedliwości zwołało jutro równoległą konferencję prasową i opowiedziało, jak się w roku 1997 zachował nie kto inny jak nasz Juras, żeby ów szkodnik zniknął ze sceny. A wraz z nim wszyscy inni.

       Niestety tak się nie stanie. Jeden powód jest taki, że te moje komentarze nie mają absolutnie żadnego znaczenia, a drugie, że ci, którzy o ich istnieniu, podobnie jak o tym blogu, świetnie wiedzą i jedno i drugie od lat uważnie śledzą, staną na głowie, by nikt i nic nie zakłóciły im dotychczasowego komfortu. Nawet kosztem dobra powszechnego. I to jest prawdziwa rozpacz. Nie ta powódź. To.



    

 

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...