czwartek, 29 czerwca 2023

O zdradzie w kolorze krwi - repryza

 

      Serial „Reset”, jak zapewne większość z nas, oglądam i chętnie to przyznam, że oglądam z satysfakcją i zainteresowaniem. Z satysfakcją z tego prostego względu, że zawsze jest miło znaleźć potwierdzenie, że często, mimo upływu lat i naprawdę wielkich zawirowań i komplikacji, człowiek w ostateczności potrafił zachować podstawową przytomność i mniej lub bardziej mieć rację w swoich ocenach rzeczywistości. Gdy chodzi o zainteresowanie, sprawa jest jeszcze prostsza: film Rachonia i Cenckiewicza jest naprawdę bardzo dobrze zrobiony, a jak na standardy do których nas Polska Telewizja przyzwyczaiła, to jest to wręcz dzieło wybitne. Oglądam więc ów serial, jednak szczególne znaczenie okazał się mieć dla mnie najświeższy epizod, w całości poświęcony sprawie niedoszłej umowy między Polską i Stanami Zjednoczonymi co do budowy tak zwanej „tarczy antyrakietowej”.

      Proszę sobie wyobrazić, że tak jak o wielu poruszanych w filmie kwestiach albo nie miałem bladego pojęcia, albo kiedyś, owszem coś tam na ten temat wiedziałem, ale przez minione lata skutecznie o nich zapomniałem, tak też wszystko to co w latach 2008 oraz 2009 się w sprawie tej działo pamiętam jakby to było wczoraj. Pamiętam mianowicie bardzo dobrze tamtą dwuwładzę między prezydentem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem, pamiętam ówczesną politykę prezydenta Busha i z drugiej strony wszystkie szaleństwa Moskwy ze szczególnym uwzględnieniem tego co Putin zrobił w Gruzji, no i oczywiście pamiętam jak strasznie ważne dla całego wolnego świata i oczywiście dla wielu z nas było to, by w Polsce powstała wspomniana tarcza; żeby Amerykanie tu przyszli i zostali jak najdłużej by nas tu wspierać i bronić przed ową ruską zarazą. Ale pamiętam też oczywiście tamtą nieznośną wojnę między prezydentem Kaczyńskim, któremu tak bardzo zależało na Polsce i Donaldem Tuskiem, który wówczas, z powodów, których mogłem się jedynie domyślać, wręcz stawał na głowie, żeby ta tarcza nie powstała.

      Zastanawiałem się więc niezmienie, o co w tym wszystkim może chodzić i, choć dziś powody już znam, wtedy byłem mocno przekonany, że chodzi wyłącznie o to, by upokorzyć Prezydenta, pokazać mu że zarówno on, jak i jego ambicje, są jak psu na budę, dać mu do zrozumienia, że jest skończony, no i jednocześnie też, już zupełnie na deser, przy pomocy mediów i całej wprzężonej do antypolskiej propagandy popkultury go ośmieszyć. A zatem, jeśli Tusk kwestię polskiego bezpieczeństwa traktował z taką dezynwolturą, to nie dlatego, że mu na owym bezpieczeństwie nie zależało, ale przez to, że dla niego znacznie ważniejsze było pokazać Lechowi Kaczyńskiemu gdzie jest jego miejsce.

      Obejrzałem więc ów trzeci odcienek „Resetu”, wszystko sobie na nowo odtworzyłem, zobaczyłem raz jeszcze owo wspólne oświadczenie Radosława Sikorskiego, Prezydenta, oraz Condoleezzy Rice, podczas którego ogłoszono ostateczne podpisanie porozumienia, ponownie ujrzałem radosną twarz Prezydenta i Condoleezzy, oraz ten aż nazbyt dobrze nam znany uśmiech Sikorskiego i nagle zrozumiałem, jak bardzo się wówczas myliłem. W jak wielkim byłem wtedy błędzie sądząc, że może owszem, Donald Tusk i cała ta jego ferajna to ludzie źli, głupi, zepsuci, zdemoralizowani i występni, no ale nie do tego stopnia by aż tak całościowo zaprzedać się Rosji. Jeśli wolno mi będzie wyprzedzić trochę wypadki, to powiem, że ja brałem oczywiście pod uwagę, że oni mogą Lecha Kaczyńskiego tak nienawidzeć, by mu życzyć nagłej i niespodziewańej śmierci – mało tego, by go nawet osobiście powiesić –  no ale tego, że oni mogliby się w tej sprawie zwrócić się do Rosjan, to jednak nie brałem pod uwagę. Tymczasem tu nagle, widząc te wszystkie dokumenty i słysząc, jak tamte wydarzenia się w rzeczywistości toczyły, nagle już wiem: Władimir Putin i jego agentura w Europie i tu w Polsce trzymali  Donalda Tuska w garści tak mocno, że on nie był w stanie choćby wydać pojedynczego stęknięcia.

      Wszystko więc się skończyło tak jak się skończyło, przyszedł rok 2010 i przed nami walka prezydenta Kaczyńskiego o drugą kadencję z – kompletnie niespodziewanie – Bronisławem Komorowskim. Ja oczywiście pamiętam wszystkie ówczesne przewidywania, że Kaczyński, ze względu na swoje „oczywiste deficyty”, żadnych szans w w owym starciu nie ma, sam jednak nie miałem najmniejszych wątpliwości, że może i antyprezydencka propaganda zaszła tak daleko, że lekko nie będzie, to z kim jak z kim, ale z tym kimś to Lech Kaczyński nie przegra nigdy. Mam świadomość, że nawet wielu z nas wielkich nadziei wówczas nie miało, ale z perspektywy czasu, proszę się zastanowić, kogo by trzeba było wyciągnąć z czeluści polityki, by pozwolił sobie na przegraną z kimś takim jak Bronisław Komorowski. Przecież w tamtym czasie aby nawet ledwo żywy Jarosław Kaczyński, zdradzony i opuszczony przez swój sztab, nie został prezydentem – jak dziś już wiadomo – Kreml musiał zarządzić sfałszowanie wyborów.

     No i przyszedł pamiętny dzień 10 kwietnia. Przyznam zupełnie uczciwie, że mimo bardzo poważnych podejrzeń, jeszcze parę dni temu starałem się mocno wierzyć, że Donald Tusk nie wiedział, że to Putin dokonał owej masakry, a nawet jeśli to wiedział, to dopiero po fakcie; wcześniej, wszystko co robił było nastawione wyłącznie na dokuczenie znienawidzonemu Prezydentowi. Pamiętam, że wtedy jeszcze tu na blogu napisałem tekst zatytułowany „Psikus w kolorze krwi”, gdzie zasugerowałem jednoznacznie, że cała organizacja lotu, wysłanie Prezydenta z delegacją osobnym samolotem w osobny dzień, wszystko to miało na celu doprowadzenie do tego, by ostatecznie samolot w Smoleńsku nie wylądował, by prezydent jak niepyszny musiał wrócić do Warszawy, lub wylądować gdzie indziej i spóźnić się na katyńskie uroczystości, a wtedy byśmy mieli śmiechu co niemiara. Dziś już jednak nie mam żadnych wątpliwości, że Tusk wiedział co się stanie i od początku do końca pozostawał jedynie niemym świadkiem dycyzji Moskwy.

     Dziś już wiem na pewno, że tak jak w roku 2008, kiedy sprzedawał Polskę Putinowi, miał on pełną świadomość kim jest i jakie ma obowiązki, a tym bardziej już dwa lata później, i tak już rok za rokiem do dziś, ani mu do głowy nie przyszło, by żartować.



niedziela, 11 czerwca 2023

Mindset, czyli jak zostać intelektualistą w półtorej minuty

 

      Jest w języku angielskim słowo „mindset”, które można przetłumaczyć na polski jako „stan umysłu”, czy może „sposób myślenia”, ale przynajmniej od pewnego czasu mam coraz mocniejsze wrażenie, że czegoś w tym jednak brakuje. Pomyślałem sobie o tym wczoraj, gdy moja córka trafiła na Twitterze najpierw na premiera Mateusza Morawieckiego, który pogratulował Idze Świątek kolejnego sukcesu na paryskich kortach, a wśród komentarzy poniżej znalazł się i ten, autorstwa jakiejś pani Stanisławy, zawierający jedno jedyne słowo „Wypierdalaj”. Ponieważ chcieliśmy się dowiedzieć czegoś więcej na temat owej dziwnej damy, zajrzeliśmy na jej twitterowy profil i tam zobaczyliśmy, że pani Stanisława „nienawidzi chamstwa i agresji, kocha ludzi i zwierzątka”. Zapytałem moje dziecko, jaki to mindset może stać za tego typu postawą, na co usłyszałem, że tu nie ma się nad czym zastanawiać, bo pani Stanisława, podobnie jak wiele innych dziś osób, jest całkowicie obłąkana i tego co oni wszyscy wyprawiają, opisać, a tym bardziej nazwać, się nie da. Nie minął jednak dzień, jak zastanawiając się nad wspomnianym stanem umysłu, czy sposobem myślenia, kiedy również na Twitterze trafiłem na filmową relację z występu w radiu Eska Rock dwóch wybitnych polskich intelektualistów, Marcinów Mellera i Prokopa, podczas którego Prokop opowiada anegdotę z któregoś wydania programu „Mam Talent”. Ze względów o których później, zadałem sobie trud, by wypowiedź Prokopa zacytować dosłownie. Proszę posłuchać:

Program ‘Mam Talent’ 12-letnia dziewczynka, świetnie nawiązuje kontakt z nami, jako prowadzącymi, od razu wzrusza wszystkich, którzy widzą w niej zwyciężczynię, która za wygrane pieniądze, nie wiem, wyremontuje dach w oborze swojego ojca, no i zaczyna śpiewać, do tego wzruszającą pieśń ‘Jaskólka uwięziona’ Stana Borysa. Wszystko się zgadza, ale niestety nie potrafi śpiewać. Wszyscy do jej obecności w programie już tak się przyzwyczaili, że nikt nie chce jej przerywać. Wszystkim zależy, żeby przeszła dalej. Po czym bierzemy ją na zaplecze i z Hołownią zaczynamy z nią robić wywiad. Ponieważ dziewczynka jest niewysoka, klękam obok niej, a Hołownia się nie zorientował, że trzeba to zrobić, więc stoi. Człowiek, który klęczy niemalże zawodowo całe swoje życie, stoi. Więc ja mu daję oczami znać, żeby się obniżył, bo jak tego nie zrobi, to wiesz, nici z tego, to trafi do kosza. Więc nie wiedziałem, co zrobić, a ponieważ mamy taką relację dość bezpośrednią, to zakrywam sobie lekko usta i szepczę do niego: ‘Na kolana, suko’, i w tym momencie Kornelka bach, na kolana”.

      ...

      Intensywność tego przekazu jest już wystarczająco mocna, by sobie właściwie darować jakikolwiek do tego komentarz, czy choćby jakiekolwiek dodatkowe słowo, ale nie mogę tu nie zauważyć, że niemal przez całość wypowiedzi Prokopa, Marcin Meller zanosi się śmiechem tak histerycznym, że w pewnym momencie można było się obawiać, że on za chwilę się tym śmiechem udławi i zwyczajnie wykituje. A już w momencie gdy Prokop mówi: „’Na kolana, suko’ i w tym momencie Kornelka bach, na kolana” Meller już nawet nie jest w stanie sie śmiać, tylko jakby już faktycznie walił kitę, powtarza tylko „O Jezu, o Jezu”. Ale jeszcze jest coś, na co chciałbym zwrócić uwagę, a mianowicie na moment gdy Prokop ni z gruszki nie pietruszki wspomina ów dach w oborze ojaca tej dziewczynki. I to jest moim zdaniem najważniejszy punkt owego programu, a jednocześnie podstawa do tego, byśmy się zaczęli najbardziej poważnie zastanawiać się nad tym, jaki ów wspomniany na początku mindset reprezentują Marcin Prokop, Marcin Meller, ale – nie oszukujmy się – cały legion złożony zarówno z ich kulturowego i cywilizacyjnego towarzystwa, jak i tych wszystkich słuchaczy radia Eska Rock, którzy każde słowo wypowiedziane przez Prokopa podczas tej audycji spijali z jego ust jak miód, który uraduje ich skołatane nienawiścią serca.

     A zatem, jak sądzę, nawet jeśli nie uda nam się znaleźć skutecznego polskiego odpowiednika angielskiego wyrażenia mindset, to i tak już w tej chwili powinnismy mieć świadomość, o co będą się toczyć nadchodzące nieubłagalnie jesienne wybory i kogo będziemy mieli na przeciwko siebie, gdy będziemy oddawać swój głos. Tam będą stali i Prokop i Meller i cała owa elita, której zaledwie marnymi przedstawicielami są ci dwaj czarownicy. Ale nie tylko oni. Tam będzie stała też pani Stanisława, pan Włodzimierz, pan Stanisław, pani Wioletta, pani Janina... można wymieniać. I gdyby na szali była tylko pozycja Polski w świecie, nasza rola w Europie, nasza zamożność, powodzenie naszych rodzin i nasze codzienne szczęście, to możemy spać spokojnie. Problemem jest jednak też to, czy dzięki temu zwycięstwu uda się też raz na zawsze zamknąć usta tym, którzy, owszem, nienawidzą chamstwa i agresji, kochają miłość, tolerancję, ludzi i zwierzęta, ale gdy tylko się odezwą, to tam już nie ma nic poza zimnym sykiem i szatańskim rechotem. 



 

piątek, 9 czerwca 2023

Czy Rafał Trzaskowski zorganizuje w Sali Kongresowej mistrzostwa Europy w paintballu

 Znów przez parę dni nie będzie mnie na miejscu, jako że w związku z koncertem, jaki w najbliższy poniedziałek ma się odbyć w Sali Kongresowej, jadę do Warszawy i wracam dopiero w środę…

      Przepraszam. Żartowałem. Nie jadę do żadnej Warszawy, by się odchamiać w Sali Kongresowej, choćby z tego względu, że Sali Kongresowej od czterech lat nie ma, a to co mnie w tej chwili interesuje najbardziej, to to, ilu z nas, gdy wspomniałem ową Salę Kongresową, zorientowało się, że mamy do czynienia z czystą z mojej strony prowokacją. Spotykałem się w ostatnich miesiącach parokrotnie z zaprzyjaźnionymi mieszkańcami Warszawy i każdego z nich niezmiennie pytałem, czy wie, dlaczego w ostatnich latach w Sali Kongresowej nie została zorganizowana żadna impreza, i proszę sobie wyobrazić, że za każdym razem okazywało się, że odpowiedź na to pytanie znałem jedynie ja sam, a moi rozmówcy niezmiennie przyznawali, że w tym całym zamieszaniu, oni się nawet nad tym nie zastanawiali. W tej więc sytuacji opowiem tu, w czym rzecz.
       Otóż, jak powszechnie wiadomo, Sala Kongresowa jest nieodłączną częścią Pałacu Kultury, stan ten robi wrażenie czegoś idealnie stałego, i naprawdę nie byłoby o czym rozmawiać, gdyby nie fakt, że podczas gdy Rosjanom zbudowanie owego gmachu zajęło zaledwie cztery lata, wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi, wspomniana Sala Kongresowa, zanim będziemy mogli tam zajrzeć, będzie musiała poczekać znacznie dłużej. W czym rzecz? Otóż, proszę sobie wyobrazić, że póki co, tam nie ma po co zaglądać, ponieważ na każdego z nas nie czeka tam nic więcej ponad zimną i pustą przestrzeń, no i zdarte do gołej cegły ściany. To jest mianowicie to, jak się dziś prezentuje Sala Kongresowa.
      A wszystko zaczęło się w roku 2008, kiedy to prezydent Waltz zarządzanie Pałacem Kultury zaproponowała Ewie Kaweckiej-Włodarczak – wcześniej prezesowi Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, a osobiście swojej znajomej z kółka różańcowego pracowników bankowości – a ta natychmiast zdecydowała o generalnej modernizacji Sali Kongresowej. Na owe przedsięwzięcie miasto przeznaczyło 40 mln złotych, prezydenckim pełnomocnikiem do spraw remontu Sali Kongresowej został niejaki Krzysztof Markowski, z rekomendacji Platformy Obywatelskiej starosta powiatu grodziskiego, no i w tym momencie wszystko ruszyło. Do przeprowadzenia skutecznej modernizacji Sali Kongresowej, zaczynając od ścian, sufity i podłogi, przez fotele, a kończąc na akustyce, wynajęto oczywiście szereg niezwykle oczywiście kompetentnych firm, których właściciele, pierwsze co zrobili, to pobrali odpowiednie zaliczki, następnie skutecznie zbankrutowali, a dziś jest tak, że wszyscy z wszystkimi ścigają się po sądach, a stojąca na samym szczycie tej piramidy prezydent Waltz, gdyby ją zapytać o Pałac Kultury, poinformowałaby nas zapewne, że kiedy Jurek Owsiak wysyłał swoje doroczne światełka do nieba, wszystko było na swoim miejscu, po czym po dodatkowe informacje skierowałaby nas do wszystkich diabłów.
      Ktoś powie, że to nic takiego. Za nami już ponad 25 lat przekrętów znacznie ciekawszych, niż jakiś głupi remont, czy choćby i nawet modernizacja. No i to jest prawda. Te głupie 40 milionów, które się gdzieś nagle rozpłynęły, to naprawdę nic wielkiego. To jednak, co tu robi wrażenie szczególne, to przede wszystkim to, że mamy do czynienia nie z jakimś lokalnym projektem, wokół którego zebrało się kilku januszów z peeselu i wszystko, co się dało, rozprowadzili po okolicznych chałupach, ale o samej Sali Kongresowej, a więc miejscu gdzie przez wiele lat odbywał się festiwal Jazz Jamboree, w pięknych latach PRL-u grali Rolling Stonesi, a nie tak przecież dawno występował sam Van Morrison. No i, co nie mniej istotne, z faktem, że kiedy ja nagle w ramach najbardziej chamskiej prowokacji informuję, że w przyszłym tygodniu wyjeżdżam do Warszawy, bo w owej Sali Kongresowej ma mieć miejsce jakiś niezwykle dla mnie poruszający występ, to żaden z czytelników nawet okiem nie mrugnie. A to z tej prostej przyczyny, że ktoś bardzo zadbał o to, by o tym, że dziś Sala Kongresowa w istocie rzeczy nie istnieje, nie dowiedział się nikt, a jeśli już nawet ktoś się o tym dowie, by natychmiast tę wiadomość zapomniał. By, krótko mówiąc, sprawa owego przewalonego budżetu nie stała się tematem.
     I to jest coś, czego ja osobiście nie rozumiem i chyba po raz pierwszy od pierwszego dnia, jak zdecydowałem prowadzić ten blog, apeluję do czytelników, by mnie może w tej kwestii oświecili. Co jest takiego tajemniczego w owej modernizacji, że tylko ja o niej piszę? Osobiście pozostaję bezradny.



wtorek, 6 czerwca 2023

O tym jak z braćmi Rosjanami wspólnie pomścimy Wołyń

 

Ponieważ portal i.pl praktycznie odmówił publikacji poniższego tekstu, co z kolei spowodowało moją rezygnację ze współpracy, przedstawiam te myśli tutaj i życzę dobrych refleksji. 

 

 

   Od czasu gdy ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski publicznie ogłosił, że za zdradziecką postawę prezydenta Lecha Kaczyńskiego wobec krwi przelanej w lipcu 1943 roku na Wołyniu, on już nigdy więcej na niego nie zagłosuje, minęły całe wieki. Całe też wieki minęły od dnia, w którym zaledwie kilka miesięcy przed owym okresem próby, Lech Kaczyński na owym dzielnym kapłanie wierność danemu słowu w pewnym sensie wymusił. Przez te wszystkie lata, zarówno tu o nas w Polsce, jak i za naszą wschodnią granicą, działy się rzeczy przeróżne, z najświeższą zupełnie kulminacją w postaci wręcz geopolitycznej rewolucji, w wyniku której Ukraina i Polska, obok Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, stały się liderami nie tylko wolnego, ale i całego świata, z jednym podstawowym zadaniem: sprowadzenia Rosji do pozycji, którą bardzo dobrze mogą symbolizować te dziesiątki tysięcy kilometrów państwowej, geograficznej, kulturowej i ludzkiej nędzy, rozciągającej się między Moskwą i Władywostokiem. I to jest coś, co moim zdaniem, znacznie nawet bardziej dobitnie niż zabójstwo prezydenta Lecha Kaczyńskiego, powinno przemówić do rozumu nie tylko księdza Zaleskiego, ale wszystkich tych, którym ów wołyński afekt zwyczajnie zalał świadomość.

       Niestety, wygląda na to, że im dalej od dawnych obsesji i czym bliżej kolejnej rocznicy wołyńskiej zbrodni, tym głośniej słychać owe głosy, wzywające do tego, by zanim się weźmiemy za Rosję, najpierw zrobić porządek z wrogiem pierwszym, czyli najpierw z tymi, którzy nie dość energicznie tu w Polsce czczą pamięć ofiar tamtej masakry i nie dość energicznie walczą z pamięcią o tych, którzy ich krew mają na rękach, a następnie z tą częścią ukraińskiej świadomości, dla której walka o niepodległość nie zaczęła się – jak byśmy sobie wszyscy tego życzyli – dopiero w roku 1991. A ja się obawiam, że – ponieważ mamy rok wyborczy – to co możemy zaobserwować dziś w tak zwanych prawicowych mediach, to zaledwie niewinny początek, akolejne miesiące mogą nam przynieść prawdziwe piekło, ufundowane na prezentowanych nam po raz tysięczny, z chirurgiczną więc precyzją, opisach tamtych okrucieństw. 

      I owe emocje, jak zawsze, będą miały dwie twarze. Z jednej strony więc, będziemy mieli owe opisy męki polskich ofiar okrucieństwa UPA z jednoczesnym wymuszaniem na Ukrainie uczciwego nazwania tej części swojej historii po imieniu, z drugiej natomiast zapewnienia, że przyjaźń z Ukrainą nie powinna być ani podważana, ani zagrożona, bo przecież UPA, to nie wszyscy Ukraińcy. A ja uważam, że w jednym i w drugim sposobie myślenia, obecny jest pewien bardzo ciężki błąd, i w dodatku boję się, że oprócz błędu, pewna też bardzo nieprzyjemna intencja.

      O jakim błędzie myślę? Otóż, w moim najszczerszym mniemaniu – co zresztą bardziej lub mniej otwarcie, przyznają wszyscy uczestnicy debaty – nie ma sensownej możliwości, żeby Ukraina kiedykolwiek zgodziła się odrzucić tę swoją straszliwą historię. Może, jak kiedyś powtórnie wpadnie w łapy Rosji, to Rosja każe Ukraińcom oficjalnie potępić zbrodnie UPA, a ich nowy prezydent, tak jak swego czasu Krawczuk czy Kuczma, w odpowiedzi na ruski gwizdek nie dość że potępią, to jeszcze przeproszą i na kolanach poproszą nas o wybaczenie. I zapanuje polsko-ukraińska zgoda.

      I tu tkwi błąd kolejny. Rzecz bowiem w tym, że im bardziej Ukraina będzie niepodległa, tym mniej jest prawdopdobne, że oni z grona swoich narodowych bohaterów wykreślą Banderę i jego wojsko. I nie będzie miało żadnego znaczenia, że ów ewentualny  nowy prezydent Ukrainy, czy nawet sam zwycięski Putin, wypowiedzą owe tak bardzo wyczekiwane tu w Polsce słowo „przepraszam”. Bo otóż nawet jeśli UPA to nie cała Ukraina, to Ukraińców dla których Bandera pozostaje ikoną wolności jest wystarczająco dużo i to niezależnie od wieku i pochodzenia, by ich historyczna świadomość uległa zmianie. Oczekiwanie tego typu zmiany to w moim odczuciu coś jeszcze gorszego niż naiwność.

       I tu pojawia się coś co nazywam brzydką intencją, czyli owo detaliczne rozgrzebywanie tej męki sprzed 65 lat. Bo o co chodzi? Czyżby zamiar był taki, że trzeba ludziom przedstawić prawdę? Przepraszam bardzo, ale ci, których prawda w ogóle interesuje, mieli okazję tę prawdę poznać wielokrotnie. Ja osobiście pamiętam, że już jako małe dziecko – a nie byłem wychowywany w środowisku super patriotycznym – wiedziałem, że Ukrainiec, to ktoś, kto uzbrojony jest najczęściej w widły, a gdyby te widły wydały mi się zbyt powszednie, to jeszcze mnie ze wszystkich stron informowano, że tymi widłami operowali ludzie o czarnych podniebieniach. Sami komuniści zresztą, przez wiele lat, być może ze względu na pamięć o Świerczewskim, o tym Ukraińcu z widłami i czarnym podniebieniem nie dawali zapomnieć. 

     Wciąż pamiętam dawne, właśnie sprzed 15 już chyba lat, słowa Rafała Ziemkiewicza i jego diagnozę:

"Tym, co wyróżnia rzezie na Wołyniu spośród wszystkich znanych historii zbrodni etnicznych, jest niewiarygodne bestialstwo zbrodniarzy. Ani stalinowskie NKWD, ani hitlerowskie Einsatzgtruppen nie popisywały się osobistym okrucieństwem. Rezuni OUN-UPA oraz innych nacjonalistycznych formacji wydawali się natomiast znajdować w nim szczególne upodobanie".

        A ja przepraszam bardzo, czy coś się w tej mierze przez ten cały czas zmieniło? Nikt, nigdy, w takim stopniu nie zaprzeczył temu, czym jest w powszechnym rozumieniu człowiek, tak jak to uczynili jak nasi bracia Ukraińcy. Skoro jednak wszyscy o tym wiemy, to po co wyciągać te fotografie i prosić specjalistów od spraw wołyńskich o kolejne relacje, z zastrzeżeniem, że dobrze by było, gdyby może relacje te były jak najbardziej plastycne? Żevy komu i co udowodnić. W kim i jakiego rodzaju wywołać emocje? I to właśnie ja nazywam nieładną intencją.

        Oczywiście wciąż możemy pytać dlaczego? Dlaczego? Dlaczego właśnie oni? Dlaczego? Pojawiała się wielokrotnie opinia, że UPA dokonała tych zbrodni z tak straszliwym bestialstwem (wyłupywanie oczu, palenie, krojenie piłami, obdzieranie ze skóry itd.) jak najbardziej celowo. Nie z powodu wrodzonego bestialstwa i zdziczenia ale jak najbardziej celowo i racjonalnie. Ponieważ UPA była bardzo zdyscyplinowana i zorganizowana ale nie dość silna żeby wymordować wszystkich Polaków na kresach, więc uznała że jeśli będzie dokonywać tych mordów z tak straszliwym okrucieństwem to wywoła przerażenie wśród wszystkich Polaków i nawet ci których nie będzie można wymordować sami uciekną za Bug. To bestialstwo więc było częścią historycznego wręcz planu.

      Dlaczego jednak mówię, że jest to wyjaśnienie tylko częściowe? Bo ono odpowiada tylko na moje pytanie od strony technicznej. A ja bym chciał wiedzieć, dlaczego akurat Ukraińcy. Dlaczego nie Serbowie, dlaczego nie Chorwaci, dlaczego nie Wietnamczycy. Dlaczego nasi bracia Ukraińcy? Czyżby tamci byli mniej zdyscyplinowani? Bądźmy poważni.

      Ja jednak nie znam odpowiedzi na to pytanie. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to bardzo prymitywne i głupie: bo tak. Ale jeżeli „bo tak”, to tym bardziej nie ma już co dłużej na ten temat z Ukrainą rozmawiać. Nie ma też co dłużej o tym z nimi rozmawiać, nawet jeśli ktoś znajdzie na to pytanie odpowiedź bardziej intelektualnie umocowaną. Na przykład, że Ukraińcy mają to coś we krwi, albo, że szatan sobie Ukraińców bardzo upodobał. 

      Bo oni, choćby się świat walił, winy na siebie nie wezmą. A jeżeli nie wezmą, to możemy, owszem, nadal publikować zdjęcia rozprutych brzuszków i wyłupionych oczu i powyrywanych języków i mówić, że to na część naszej narodowej pamięci. Jeżeli nie wezmą, możemy też powiedzieć Ukraińcom, idźcie od nas w cholerę, bo jesteście zbyt straszni, żeby wasze imię zakłócało nasz sen. I jeśli nie wezmą, to prezydent Duda jeszcze przed jesiennymi wyborami powinien odwołać z Ukrainy naszego ambasadora, ukraińskiego ambasadora poszczuć psami, a na granicy poustawiać zasieki.

      A nie wezmą. Bo prezydent Zełeński może, owszem, dla oddania czci polskim krzywdom po raz kolejny oficjalnie potwierdzić, że Lech Kaczyński został zamordowany przez Putina i że to jest naprawdę straszne, ale na tym jego możliwości współczucia się kończą. 

       Co zatem? Otóż w obecnej sytuacji pozostaje nam już tylko pamięć i modlitwa. Modlitwa i pamięć. No a przede wszystkim nadzieja, że Rosja zostanie w tej strasznej wojnie pokonana, a nowy międzynarodowy porządek wyrzuci ów barbarzyński naród na śmietnik historii. Co do Ukraińców natomiast, bardzo liczę na to, że przyjdzie – kto wie, czy nie już niedługo – taki czas, że i oni, tak jak my Polacy, będą mieli prawdziwych bohaterów, a kto wie, czy też nie nowych świętych, i że wraz z tą falą nadejdzie odpowiedni czas, byśmy, jak równy z równym, mogli siąść z Ukraińcami do stołu i powiedzieć: „Let’s talk business”. Może być i po angielsku.

 


poniedziałek, 5 czerwca 2023

Dog eat dog, czyli prawi napadają

        Wielu z nas pewnie wciąż pamięta, jak przed laty satanistyczna międzynarodówka zapragnęła zorganizować w Krakowie, i przez parę lat skutecznie wprowadzała swój plan w życie, muzyczny festiwal pod nazwą „Unsound”. Ponieważ niemal podstawową częścią planu było to, że owe szatańskie rytuały będą odprawiane w trzech krakowskich kościołach, w momencie gdy o tym co się tam wyprawia dowiedzieliśmy, moje dzieci podjęły akcję zniszczenia tego projektu, poinformowały o wszystkim proboszczów zainteresowanych parafii oraz krakowską Kurię, ja wszystko opisałem na tym blogu i całe to czarne przedsięwzięcie trafił jasny szlag.

         Jako że festiwal „Unsound” był przez środowisko traktowany z najwyższą powagą i w jego organizację zostały zaangażowane nie byle jakie pieniądze, przeprowadzona przez nas akcja wywołała na tyle duże poruszenie, że o tym co się stało w faszystowskiej Polsce informowały największe media na całym świecie od „New York Timesa”, przez „Guardiana”, po „Los Angeles Times” – tu zresztą akurat wciąż wszystko pozostaje zapisane ­ natomiast tu w Polsce skontaktowała się ze mną „Gazeta Wyborcza” [sic!], z prośbą o wypowiedź. Jakby tego było mało, sami organizatorzy festiwalu zwrócili się do mnie z przedsądowym żądaniem wypłaty odszkodowania w wysokośc 12 tys. zł. za poniesione przez nich i utracone wpływy. To co jednak w tym było najciekawsze, to fakt, że żadne, dosłownie żadne, tak zwane prawicowe medium o tym co się stało nawet nie wspomniało. Krakowska Kuria jednym krótkim pociągnięciem likwiduje jedną z największych prowokacji wymierzoną w Kościół Katolicki w Polsce, cały liberalny świat dostaje na to ciężkiej cholery, a tu zero informacji.

        Czy mnie to zaskoczyło? Oczywiście że nie. Czemu? Otóż powód był taki jak zawsze. Oni mogliby oczywiście o tym napisać, tyle że pod warunkiem że za tym nie stałby bloger Toyah. Oni by o tym bardzo chętnie wspomnieli, a kto wie, czy nie uczyniliby z tego temetu na całe tygodnie, gdyby owa krakowska prowokacja została wykryta przez któregoś z nich, albo przynajmniej przez kogoś do kogo oni nie mieliby szczególnie emocjonalnego stosunku. Był rok 2015, ja swój blog prowadziłem już od z górą siedmiu lat i przez wszystkie te lata zdążyłem zauważyć, że na całej liberalnej lewicy nie było choćby jednej osoby, która by mnie nienawidziła tak bardzo jak najbardziej tolerancyjni z tak zwanych „naszych”. Z pozornie obcej nam strony nie podniosło się tyle żądań likwidacji mojego bloga, co od tak zwanych „prawych”. Już kiedy w roku 2009 otrzymałem od wtedy jeszcze jak najbardziej polskiego Onetu nagrodę bloga roku, fakt ten nie wywołał nigdzie większej furii niż w Salonie24, na którym wówczas pisałem. Złość była tak wielka, że właściciele Salonu nawet nie zechcieli mi tej nagrody pogratulować, a przynajmniej pochwalić się, że ktoś od nich został blogerem roku. Ciekawe że już po latach Tomasz Sekielski, dzisiejszy naczelny „Newsweeka”, a wówczas szef jury, które dało mi tamtą nagrodę, osobiście mnie poinformował, że oni wybrali akurat mnie, tylko po to, by mnie zniszczyć jako autora.

       A więc to że o rozgromieniu festiwalu „Unsound” dowiedzieli się tylko czytelnicy „Wyborczej” mnie nie zdziwiło i też nie zdziwiło mnie to, że po kilku miesiącach pisania dla portalu i.pl zostałem praktycznie zmuszony do tego, by im przestać zawracać głowę i się od nich odczepić. Propozycję pisania do i.pl otrzymałem od samego portalu, przez cały swój tam pobyt zamieściłem tam 15 tekstów, z tego co wiem, wszystkie gromadzące jedną z największych liczbę odsłon, niemal największą liczbę komentarzy, oraz najdłuższy czas pozostawania na stronie – większość osób otwiera tekst, czyta parę linijek i zniechęcony idzie dalej – ale także – co nie najmniej ważne – przez cały ten czas i.pl nie zapłaciło mi za te 15 tekstów złamanego grosza. Od niemal dwóch tygodni mój 16. tekst czeka tam w kolejce do publikacji, jednak biorąc pod uwagę zarówno to, że osoba zarządzająca działem opinii najwyraźniej postanowiła mnie zwodzić do zakichanej śmierci, jak i to, że publikację niemal każdego z 15 wcześniejszych tekstów trzeba było temu miłemu człowiekowi wręcz wydzierać z gardła, wysłuchując jednocześnie pretensji jak te teksty są, jak na moje możliwości, kiepskie i że stać mnie na więcej, uznałem że lepiej będzie jeśli przestanę się tam w tym ciekawym towarzystwie produkować i się swoją tam obecnością dalej kompromitować.

      Teraz tylko się już zastanawiam, czy napisać tam i poprosić, by mnie oni ze swojej listy komentatorów usunęli, czy pozwolić im się samodzielnie zorientować. Mam jednak wrażenie, że ów prawy człowiek, który naciska te wszystkie guziczki sam to zauważy. Ciekawe czy mam rację myśląc, że on już za chwilę ten tekst przeczyta?  



wtorek, 16 maja 2023

Vineeta Gupta, czyli niech Bóg chroni Króla

 

Dzisiejszy tekst nie obędzie się bez swego rodzaju wprowadzenia. Otóż  został on przygotowany z myślą o publikacji na portalu i.pl jeszcze w poprzednią sobotę i mimo że temat był bardzo doraźny, przez administratorów portalu został przetrzymany przez ponad tydzień, tylko po to, by mnie wczoraj wieczorem poinformowano, że nie zostanie opublikowany z dwóch powodów: po pierwsze, temat się zdezaktualizował, po drugie, sam tekst jest zbyt rozwlekły. A zatem, jak wiele razy już wcześniej, muszę przyznać, że nasi znów górą. Co będzie dalej, nie mam pojęcia, choć wielkich nadziei nie mam. Spróbuję raz jeszcze, a potem podejmę decyzję. Jak mówię: nasi mają moc.

Tymczasem, bardzo proszę. Jesteśmy na naszym blogu.

 

 

Wraz z całym światem, z pełnym i solidarnym zachwytem, oglądałem wczoraj telewizyjną transmisję z uroczystości koronacji Karola III. Od tego wydarzenia mijają kolejne godziny, a ja sobie myślę, że jeśli w owo oczarowanie wdarło się coś, co wspomniany zachwyt nieustannie waliło obuchem w łeb, to świadomość, że we współczesnym świecie – a już zwłaszcza we współczesnej Europie – nie ma najmniejszych szans na znalezienie miejsca, gdzie tak jak w przypadku Wielkiej Brytanii, chrześcijaństwo, a więc wiara w Chrystusa zabitego na krzyżu i zmartwychwstałego, mogłoby sobie pozwalać na taką impertynencję, by nie dość że podnosić wysoko głowę, to jeszcze, podnosząc ją, zamykać wszystkim skutecznie usta. Co ja mówię, zamykać usta? Wręcz zmuszać nawet najbardziej zawziętych wrogów chrześcijaństwa całego świata, nie wyłączając z tego grona naszych „opiłowiwaczy Kościoła”, by wspólnie z całym Westminster Abbey przez te kilka godzin wrzeszczeli na zmianę: „Alleluja” i „Amen”.

 Wspominam każdą chwilę londyńskich uroczystości, nieustannie mam w oczach każdy kolejny akcent owej mszy, już niemal widzę te chóry aniołów krążące nad królewskim tronem i nagle... zdaję sobie sprawę z tego, że tam żadnych aniołów nie ma. Nie ma aniołów, bo nie ma tak naprawdę żadnej mszy, a przede wszystkim nie ma Boga – przynajmniej tego, który nam się objawił jako Jezus Chrystus. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby tam pojawił się choćby Jego żywy ślad, Brytyjskie Imperium, takie jakie znamy, musiałoby się w jednej chwili zwinąć, a niewykluczone że po nim nie byłoby śladu już i tak co najmniej od pięciuset lat. Gdyby te ich znane na całym świecie słowa hymnu „God save the King” były wyśpiewywane na poważnie i ze szczerą wiarą, to oni już dawno zostaliby zmuszeni do tego by je zmienić na coś mniej... kontrowersyjnego.

Już po zakończeniu owej niezwykłej uroczystości, swojej wypowiedzi udzieliła TVP ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce i opowiadając pełnym zachwytu głosem o cudownej oprawie londyńskich uroczystości, wspaniałej brytyjskiej tradycji, podniosłych rytuałach, dodała, że „było tam też trochę religii”. Dosłownie tak: „trochę religii”. A ja już się tylko zastanawiam, co konkretnie miała ona na myśli, wspominając ową „religię”. Czy może chodziło jej o trzech mistrzów owej ceremonii, biskupa Canterbury i towarzyszące mu biskupki, czy może o Biblię, nad którą Karol III niemal się popłakał, a może wspomniane „Alleluja” i „Amen”?

      Ze wszystkich miejsc na świecie, pomijając oczywiście moje miasto, moją wieś, moje morze i moje góry – no i oczywiście mój Przemyśl – moim ulubionym jest Anglia. A szczególnie Londyn. Kiedy byłem trochę młodszy, lubiłem mawiać, że umrzeć oczywiście chciałbym w Polsce, ale gdyby mi przyszło żyć w Londynie, to nie miałbym nic przeciwko temu. Jest coś takiego w Londynie, w jego kształcie, w jego ludziach i w jego atmosferze, co sprawia, że mógłby po nim wędrować od rana do wieczora i nie widzę możliwości, żebym się znudził. Kiedyś miałem okazję sobie iść wzdłuż Tamizy, od Chelsea aż do Tate. I tylko żałowałem, że nie można by tak wrócić, spojrzeć raz jeszcze na elektrownię w Battersea (to te kominy z Animals Pink Floyd) a później przejść tę drogę jeszcze raz i patrzeć na joggujących bez względu na pogodę londyńczyków i na sunące się nad głową bardzo, bardzo powoli wielkie samoloty.

Albo pojechać do Greenwich, by stanąć sobie tam, gdzie „zaczyna się czas", obok tego zegara, nad tą zielenią i spojrzeć na Londyn. Albo po prostu zajść do któregoś z pubów i popatrzeć na ludzi, pijących piwo (świetne, najlepsze) i od czasu do czasu podnoszących się ze swoich krzeseł, żeby wrzucić parę monet do grającej szafy. Żeby pójść do St. James's Park i popatrzeć na dzieci w szkolnych mundurkach, siedzące na ławkach i jedzące swoje trójkątne kanapki. Żeby znów zobaczyć te cudacznie poubierane Angielki, tak okropnie nieładne i, jednocześnie, tak nieprawdopodobnie światowe. Żeby znów poczuć w kieszeni ten miły kształt i ciężar monety jednofuntowej. I posłyszeć ten niepowtarzalny londyński akcent, który nigdy nie jest taki sam, a zawsze pozostaje ściśle londyński.

Lubię Londyn. Wbrew pozorom jednak, nie bywam tam często. Prawdę powiedziawszy, byłem w Londynie zaledwie parę razy w życiu. Na dodatek krótko i tylko w niektórych miejscach. I nic też nie wskazuje na to, żebym nagle zaczął tam podróżować. Raz że mnie nie stać, a dwa że nawet nie mam za bardzo kiedy i do kogo tam jeździć. Londyn więc, podobnie zresztą jak całą resztę Anglii, oglądam w telewizji, albo w kinie. I czytam o nim w gazetach. Właśnie z oddali widać, jak ta moja miłość do Londynu jest bezinteresowna i nieodwzajemniona. Nie ma właściwie dnia, żeby nie dochodziły do mnie informacje, że, zarówno samo miasto, jak i cały ten kraj, zmierza ku nieuchronnemu upadkowi. Jeśli się przyjrzeć dobrze, to widać bardzo wyraźnie, że to co tam jeszcze zostało, to ta wielka historia i ta nieprawdopodobnie manifestująca się wszędzie tradycja. Cała reszta, to już tylko najbardziej zwulgaryzowana cywilizacja. To już tylko rozbite rodziny, gówniarze z nożami, aborcja do 24 tygodnia, najbardziej oburzające medyczne eksperymenty, bandy debili, którzy przez cały tydzień, jeżdżą w tych swoich garniturach do pracy w City, po to by w piątek wieczorem kupić tani lot do Pragi, czy Krakowa i z powrotem, i przez weekend odstawiać tu czyste buractwo.

Jakiś czas temu w telewizji dali informację, że jakaś pani i jej chłopak (tam już małżeństw prawie nie ma), uprowadzili swoją (a może tylko jej) córkę, trzymali ją całymi tygodniami zaćpaną w tapczanie, a wszystko to po to, żeby zrobić ogólnokrajową aferę z zaginionym dzieckiem i zarobić co nieco na medialnym szumie. To też jest Anglia, którą kocham. I część tej samej Anglii przebrała się wczoraj w wesołe stroje i wyruszyła do Londynu, by świętować koronację Karola.

Jeszcze przed wielu laty, przeczytałem gdzieś że „z oksfordzkiego słownika dla dzieci usunięte zostały słowa związane z chrześcijaństwem i monarchią". Chodzi o to, że, ponieważ wydawcy słownika uznali, ze świat poszedł bardzo do przodu i nowe pokolenia mają w nosie zarówno Kościół jak i te jego tak zwane „głowy”, można spokojnie i jedno i drugie zacząć powoli eliminować ze społecznej świadomości. Według tej samej relacji, w nowym wydaniu słownika, wśród 10 000 słów, które metodycy uznali za najważniejsze dla dziecka, zabrakło takich pojęć jak „opactwo, ołtarz, biskup, kaplica, pastor, mnich, zakonnica, parafia, psalm, święty, grzech, czy diabeł". Oczywiście dla mnie najbardziej ciekawy jest ten „diabeł". Najbardziej ciekawy, najbardziej wymowny i – tak naprawdę – najbardziej podstawowy. No ale, jak mówię, nie tylko on poleciał. Mogę tylko przypuszczać, że skromnie przesunął się na sam początek kolejki.

Wiadomość ta, oczywiście, mnie zmartwiła, ale – przyznam – niezbyt zaskoczyła. Ja widziałem, co się szykuje, od pewnego już czasu. Jest taki podręcznik do nauki języka angielskiego, który popularnie nazywa się Alexander. Moim zdaniem, jeśli idzie o naukę na poziomie podstawowym, nie wymyślono dotychczas absolutnie nic lepszego. Alexander jest niepokonany i nawet nie widzę możliwości, żeby ktoś mu mógł tu zagrozić. Ale nawet nie o to chodzi. Sprawa polega na tym, że podręcznik ten już od wielu lat jest w naszych szkołach nieużywany. Nie ma go na ministerialnych listach, nie jest w ogóle nawet dopuszczony do szkół. Sami zresztą nauczyciele, nawet jeśli w o ogóle go znają, nie traktują go z powagą. Alexander jest czarno-biały, cieniutki, nie ma w nim ani zdjęć, ani komiksów, ani żadnych zbędnych rzeczy. Czysta nauka.

Ponieważ powstał dawno temu, niesie z w sobie całą autentyczną atmosferę nie tak wciąż bardzo starej Anglii. W Alexandrze płaci się wciąż funtami i pensami (w starszych wydaniach nawet szylingami), bohaterowie mieszkają na King Street w Londynie, nazywają się Sawyer, tworzą rodziny, czytają gazety, a jeśli są dziećmi i mają na imię Sally i Tim, odrabiają zadania domowe. Pan Sawyer odwozi je codziennie do szkoły, a wieczorem, kiedy Sally, czy Betty, chce iść do znajomych, ma wrócić przed jedenastą, bo inaczej pan Sawyer zwyczajnie jej nie puści.

Od czasu, jak L.G. Alexander napisał swój podręcznik, zmieniło się wiele. Przede wszystkim, w obecnie wydawanych książkach do nauki nie ma ani funtów, ani Betty, ani ulicy King Street w Londynie, ani dwóch dziadów w czerwonym autobusie. Dorośli latają samolotami między Los Angeles a Paryżem, dzieci siedzą przy komputerach i piszą maile, w sklepie płaci się przy pomocy Euro [sic!], ewentualnie karty, a jeśli ktoś nosi jakieś imię, to nie ma sposobu, żeby je przeczytać, a co dopiero zapamiętać z tej prostej przyczyny, ze nie są to imiona chrześcijańskie.

Jak to się stało, że do tego doszło? Kto tak fatalnie Anglików załatwił? Jak to się stało, że oni dali sobie wyrwać z rąk coś tak niepowtarzalnego i tak cennego? Powiem szczerze, że mam swoje podejrzenia, ale są one na tyle słabe, że nie będę się tutaj popisywał. Fakt jest jednak faktem. Wszystko wskazuje na to, że coś się skończyło. Na temat tych niezwykłych zmian w słowniku dla dzieci wypowiada się jakaś pani z Oxford University Press. Mówi tak: „W poprzednich wydaniach było na przykład dużo nazw kwiatów, bo wiele dzieci mieszkało na wsi. Teraz ich środowisko się zmieniło. Żyjemy w wielokulturowym społeczeństwie. Ludzie nie chodzą już tak często do kościoła”.

Więc oczywiście, jest to jakieś wytłumaczenie. Ale ja bym potrzebował czegoś mocniejszego, bardziej pewnego. Wbrew pozorom bowiem, to o czym tu pisze, to nie jest problem wyłącznie angielski. Odpowiedź na to pytanie jest również ważna dla mnie, Polaka, mieszkającego tu i planującego tu mieszkać do końca. Liczącego bardzo na to, ze Polska sobie poradzi dużo zgrabniej, niż Anglia. Mam więc wrażenie, że o wiele lepszą i pełniejszą odpowiedź na te moje dylematy daje – zgadzam się, w sposób bardzo symboliczny – co innego. Ta pani z Oksfordu nazywa się Vineeta Gupta. A wczoraj, w chórze śpiewającym w Westminster Abbey pieśni na cześć Jezusa Zmartwychwstałego nie mogłem nie zauważyć też jakiegoś Sikha w turbanie. Ciekawe czy to nie było przypadkiem mąż pani Gupty.



 

piątek, 12 maja 2023

Gdy rośnie popyt na empatię

 

        Myślę że nawet jeśli nie poświęciłem tu owej kwestii osobnej refleksji, to musiałem w ten czy inny sposób wspominać o cholerze, jaka mnie bierze na widok tych wszystkich osób, które prezentując się na publicznej scenie, obok dotychczasowej flagi Unii Europejskiej, tęczowych barw ruchu LGBT i ośmiu gwiazdek układających się w wezwanie do „jebania PiS-u” dziś już od ponad roku uważają za stosowne dokładać do swoich obsesji niebiesko-żółtą flagę Ukrainy, a często w towarzystwie deklaracji „Nienawidzę Putina i PiS-u”. I nie stanowi mojego głównego problemu to, że oni wszyscy jeszcze rok temu gotowi byli skoczyć w ogień, by przed atakami PiS-u bronić fizycznej tężyzny i politycznego geniuszu  wspomnianego Putina, ale przede wszystkim chodzi o to, że tak strasznie dużo jest osób, które na jeden gwizdek są w stanie zerwać sie na równe nogi i realizować wszelkie narzucone im – słuszne, czy niesłuszne – zadania. Oczywiście, gdy chodzi o Ukrainę i jej walkę z Rosją, jestem całym sercem z Ukraińcami, a wręcz uważam, że unicestwienie tego strasznego ruskiego imperium leży w najlepiej pojętym interesie Polski i całego świata. Jest jednak coś co moje nadzieje na owo zwycięstwo mocno tłumi, a mianowicie podejrzenie, że za tym całym światowym ruchem na rzecz Ukrainy nie stoi szczere pragnienie zniszczenia Rosji, ale jakiś paskudny socjotechniczny zabieg o wciąż niezbadanych intencjach. Dokładnie tak samo, jak nie wierzę, że ci wszyscy z nas, którzy wciąż wykrzykują hasła na chwałę przynależności Polski do Unii Europejskiej, czy ruchu na rzecz wolności seksualnej, miali tak naprawdę na sercu jedno czy drugie. Uważam, że wszyscy ci ludzie zwyczajnie nie potrafią otworzyć ust, czy choćby ruszyć palcem, jeśli wcześniej ktoś zaufany ich nie poinformuje, że tak trzeba.

      I kiedy wydawało mi się, że wspomniane hasło „***** *** i Putina”, to jest już szczyt tego zidiocenia, zamordowany przez występnych rodziców został chłopczyk imieniem Kamil i wystarczyła chwila, by wszyscy – tym razem już po obu stronach społecznego i politycznego podziału – dostali małpiego rozumu i gwałtownie potrzebują wyrazić swoje oburzenie okrucieństwem jakie ujrzeli. I choć oczywiście sposób wyrażania owego oburzenia jest różny – jedni apelują o zaostrzenie kar, włącznie z przywróceniem kary śmierci, a inni o objęcie ową karą przede wszystkich ministra Czarnka i premiera Morawieckiego, którzy do śmierci tego dziecka rzekomo doprowadzili – wszystkich łączy jedno: nagły przypływ świadomości odnośnie tego, co się w patologicznych środowiskach dzieje jak świat długi i szeroki od kto wie czy nie dziesięcioleci, wynikający z tego autentyczny szok, no i konsekwentnie wręcz zalew propozycji, których realizacja ma podobno doprowadzić do likwidacji problemu.

      Jak mówię, informacje o kolejnym zatłuczonym na śmierć dziecku docierają do nas regularnie i od wielu lat. Niemal nie ma miesiąca, byśmy się nie dowiedzieli o kolejnym coraz bardziej drastycznym przypadku – jeśli nie w Polsce, to gdzieś w Ameryce, czy w Anglii, lub w Szwecji – gdzie jakieś ćpuny zamordowały pozostające pod ich opieką dziecko. Sam pamiętam, jak kilka lat temu przez cały kraj przeleciała informacja o parce, która się tak odurzyła dopalaczami, że „coś” – a ja akurat wiem, co – kazało im maleńkie niemowle wsadzić do piekarnika i je w tym piekarniku zwyczajnie upiec. Przepraszam bardzo, ale jak długo sprawa ta była omawiana w mediach, a tym bardziej w naszych domach? Dzień? Dwa? I nie oszukujmy się, wcale nie chodziło o to, że wówczas jeszcze w Polsce rządziła Platforma Obywatelska i to ona kontrolowała publiczną telewizję. Rzecz bowiem w tym, że wtedy ci co trzymają wspomniany wcześniej gwizdek uznali, że moment nie jest odpowiedni, i tak zwany przeciętny obywatel nie otrzymał informacji, której zawsze tak chętnie wyczekuje.

      Zmarło dziecko zamordowane przez rodziców w mieście Częstochowa i wszyscy zachodzimy w głowę, co można było zrobić, żeby ono żyło i dlaczego tego nie zrobiono. A ja uważam – i stąd między innymi ten dzisiejszy tekst – że nie można było nic zrobić z wielu powodów, i co gorsza, na tę patologię nie ma ludzkiej siły. Przede wszystkim, sam owej patologii charakter i sposób w jaki ona funkcjonuje, praktycznie uniemożliwiają jej kontrolowanie. Owszem, gdyby mój sąsiad liberał donósł na nas, że kiedy my tu gościmy nasze wnuczęta i traktujemy je niezgodnie z nowoczesnymi europejskimi przepisami, a ów donos byłby napisany zgrabnie i przekonująco, gdyby w dodatku został dostarczony do jakiegoś odpowiednio rozgrzanego urzędnika, to ja sobie jestem w stanie wyobrazić, że do naszego mieszkania wkroczyłby MOPS z decyzją sądu w ręku i towarzystwem pana policjanta, i oni by nam te dzieci bez słowa odebrali. Jakie jednak oni mają szansę w konfronatcji z bandą upalonych idiotów, z którymi nie można nawiązać jakiejkolwiek rozmowy i z których każdy ma w kieszeni nóż, którego w każdej chwili może użyć? Ale to przecież nie wszystko. Nawet gdyby założyć, że opieka społeczna i policja dostana odpowiednie wsparcie, a sądy będą egzekwować prawo tak jak należy, w jaki sposób będzie mozna wytyczyć granicę między autentyczną patologią, a czymś, co może, owszem, robić wrażenie patologii, ale w żadnym wypadku nią nie jest? No właśnie, sądy: w jaki sposób zmusić ten skorumpowany i zgnuśniały to szpiku kości system, by ten w tego typu sprawach wydawał przemyśłane, sprawiedliwe i szybkie wyroki? Jaka jest gwarancja, że ewentuana reforma systemu nie skończy się tym, że za łeb zostaną wzięte rodziny najbardziej bezbronne? A mówiąc o bezbronności, wcale nie mam na myśli dzieci.

       No i wreszcie kary. Mateusz Morawiecki, po raz pierwszy w całej swojej karierze, strzelił dramatyczne głupstwo i zabierając głos na temat owego Kamilka, uznał za stosowne podzielić się wiadomością, że on osobiście jest zwolennikiem kary śmierci. Co za bzdura! Część z nas ma być może w pamięci mękę 10-letniej Ame Deal, która najpierw, przez całe lata była w najbardziej okrutny sposób dręczona przez swoją rodzinę, a następnie zamknięta na sześć godzin w skrzynce metr na metr i pozostawiona na sześć godzin w najstraszniejszym upale, by tam umrzeć w nieludzkich cierpieniach. Otóż wszyscy jej oprawcy zostali skazani na karę śmierci... i co? Czy od tego czasu amerykańskie patusy boją się tknąć swoje dzieci palcem? Pamiętamy być może historię dwojga Polaków z Coventry, którzy w sposób tak straszny, że tego się nie da opisać, zadręczyli swojego synka na śmierć. O tym co się w tym domu dzieje, wiedziała szkoła, opieka społeczna, policja... i co? Sytem zadziałał? Pewnie że nie. Tyle wszystkiego, że oni oboje dostali dożywotnie wyroki i po kilku miesiącach jedno i drugie, w „niewyjaśnionych okolicznościach” popełnili w więzieniu samobójstwo. A niby co? Kiedy oni powoli zadręczali to dziecko na śmierć, to nie wiedzieli, że nawet jeśli w Wielkiej Brytanii nie ma kary smierci, to oni pobytu w więzieniu nie przeżyją? No, może wiedzieli, a może nie, ale co z tego? Co im ta wiedza by dała i co ta wiedza da tym wszystkim, którzy „na zgubę tego świata po tym świecie krążą”? I kto jest w stanie cokolwiek tu zmienić? Minister Czarnek, a może Donald Tusk z Marcinem Kierwińskim? A może my wszyscy, pod warunkiem, że wydamy z siebie wspólnie potężny ryk oburzenia i on zburzy ów mur obojętności? Tak, na pewno...

      To co się dzieje w tylu naszych domach woła o pomstę do nieba, ale niestety na to realnej i dobrej rady nie ma. A ja, jeśli już wolno mi na chwilę uciec w politykę, współczuje temu rządowi. Bo nie widzę sposobu, żeby czy to Premier, czy Prezes, czy którykolwiek z ministrów mógł dziś stanąć przed publiczną opinią i powiedzieć, że pozostaje nam w sytuacji jaką mamy, podobnie jak mnie dziś tutaj,  wyłącznie wzywać na pomoc świętego Michała Archanioła. Muszą więc brnąć w narzuconą nam wszystkim narrację i czekać aż się po raz niewiadomo już który okaże, że jak zwykle szczęśliwie diabeł przegrał.



Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...