poniedziałek, 16 grudnia 2019

O górniku, zomowcu i pewnym wojskowym lekarzu


Miałem być dziś pod Kopalnią Wujek, jednak nasz kolega Kozik, z którym wczoraj spędziłem upojny wieczór, musiał pędzić na umówione spotkanie biznesowe do Sosnowca i wygląda na to, że mu pozostanie już tylko przeczytać poniższy tekst i w ten sposób spróbować wchłonąć atmosferę tego dnia, a ja dziś tam owszem stawię się, jednak już znacznie później, kiedy zapadną zimowe ciemności i przed Kopalnią pojawią się, jak każdego roku w ostatnich latach, tłumy. Dziś więc chciałem przypomnieć swój bardzo już dawny tekst, trochę po tych wszystkich latach zmodyfikowany, ale mam nadzieję, że wciąż odpowiednio dźwięczny. 


      Minęła kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego, a dziś mija kolejna – rozstrzelania dziewięciu górników z Kopalni „Wujek”. Nie wiem jak inni, ale mam wrażenie, że ile razy powraca pamięć o tamtych dniach, wraz z nią pojawiają się ludzie, którzy w zdecydowanej większości, przez swoją tępą bezmyślność – lub, kto wie, czy niekiedy też nie przez wyrachowanie – do tego, co się wówczas stało doprowadzili, a dziś bardzo pragną krążyć wśród nas w glorii naszych bohaterów, a może i wręcz naszych zbawicieli. Ludzie, którzy kiedy to wszystko się działo, i kiedy tak naprawdę się dopiero zaczynało, siedzieli gdzieś w tych swoich ośrodkach internowania, grali w karty, czytali książki i wzywali tych co na zewnątrz do działania. Ludzi wreszcie, którzy dziś się spotykają w telewizyjnych studiach i jeden z drugim wspinają jak to oni się tam musieli za nas z tymi strażnikami męczyć. A ileż to jeszcze pozostało tych anegdot nieopowiedzianych?
      W tej sytuacji ja opowiem historię o Kopalni „Wujek”, a raczej o pewnym górniku, z którego dziś taki choćby Władek Frasyniuk może się spokojnie pośmiać, że go nie internowano. Ale najpierw Kopalnia. Z Kopalnią „Wujek” jest tak, że tam właściwie nie ma nic ciekawego. Są te dwa kominy, jest ten podwójny krzyż, ten pomnik z dziewięcioma krzyżami, jest ten mur i na tym murze pamiątkowe tablice, za murem główny budynek Kopalni i ten napis „Kopalnia Wujek”, a przed murem te dziwne pudełkowate domy, w których wciąż jeszcze mieszkają ludzie, pamiętający tamten grudzień sprzed 30 lat. To jest naprawdę bardzo mało ciekawe miejsce.
      A zatem, kiedy się tam idzie po raz drugi i trzeci, to właściwie nie ma na co patrzeć i czym się wzruszać, w związku z czym tam się głównie przychodzi i odchodzi. Jak ktoś ma ochotę, robi jeszcze zdjęcie. Ale można też zatrzymać się, postać i tak się zwyczajnie pogapić na ten budynek z czerwonej cegły i ewentualnie popatrzeć na jakichś zawsze się tam po coś kręcących robotników, czy górników. Więc można tak sobie gdzieś tam z boku przysiąść i popatrzeć na ten budynek i tych ludzi, przynajmniej na tyle długo, żeby nabrać odpowiedniego nastroju. A daje słowo, że tam można uzyskać nastrój nie byle jaki.
      No i wreszcie nadejdzie czas, by się ruszyć, zrobić może jeszcze jedno zdjęcie, pokiwać głową i zajść do znajdującego się obok muzeum. Prawdę powiedziawszy, nie jest to muzeum w sensie powszechnie nam znanym. Raczej taka skromna izba pamięci z kilkoma zdjęciami, makietą terenu kopalni z dnia szturmu, jednym przestrzelonym kaskiem, figurą zomowca w pełnym rynsztunku i tą salą projekcyjną, gdzie się wyświetla dokument o tym, jak to swego czasu polskie państwo zabiło dziewięciu górników. Można więc wejść do tego muzeum i, normalnie, tak jak to zawsze bywa, obejrzeć najpierw tę makietę, popatrzyć na zomowca, następnie przyjrzeć się uważnie dziurce w tym biednym górniczym kasku, i wtedy okaże się, że się zepsuł projektor i filmu w żaden sposób nie da się puścić. Można oczywiście spróbować jakoś pomóc, ale wszystko stanęło, i w końcu wyjdzie na to, że nic z tego nie będzie. A potem, tak męcząc się z tym projektorem, raczej z grzeczności, niż z faktycznej potrzeby, można zapytać człowieka, który nas próbuje obsłużyć, i który tam się po tym muzeum kręci, jako ktoś w rodzaju ciecia, czy on był w kopalni, kiedy to wszystko się działo i on nam – nawet nie mrugnąwszy okiem, nawet nie próbując wydąć warg, czy unieść czoła w dumnym geście informowania świata o swoim bohaterstwie, mniej więcej tak, jakby potwierdzał fakt, że owszem, mamy ładną jesień – odpowie, że to on właśnie dowodził tym strajkiem. I że się nazywa Stanisław Płatek.
      I oto, nadszedł właściwie idealny moment, żeby zamknąć ten dzisiejszy tekst zdaniem: „I to by było na tyle”, i pozwolić wszystkim go czytającym zanurzyć się w swoich własnych refleksjach, no ale tak się niestety zrobić nie da, bo trzeba powiedzieć jeszcze parę rzeczy. Koniecznie. Najpierw jednak zajrzyjmy wspólnie do wikipedii:

„Stanisław Płatek, ur. 5 II 1951 w Katowicach. Ukończył Technikum Górnicze dla Pracujących w Katowicach (1979). 1969-1973 pracownik Zakładów Aparatury Doświadczalnej Biprokwas w Katowicach. Od 1973 górnik KWK Wujek. IX 1978 – III 1981 członek PZPR. 1-3 IX 1981 uczestnik strajku w KWK Wujek, od IX 1980 w „S”. XII 1980 – 1981 sekretarz Komisji Rewizyjnej „S” KWK Wujek. 13-16 XII 1981 przewodniczący KS w KWK Wujek; 16 XII 1981 ranny podczas pacyfikacji, internowany, przewieziony do szpitala MSW; 31 XII 1981 aresztowany, przewieziony do Okręgowego Szpitala Więziennego w Bytomiu, gdzie przebywał do VI 1982. 9 II 1982 wyrokiem Sądu Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu na sesji wyjazdowej w Katowicach skazany na 4 lata więzienia i 3 lata pozbawienia praw publicznych, w VI 1982 przeniesiony do AŚ w Zabrzu, VIII 1982 – II 1983 w ZK we Wrocławiu. W II 1983 zwolniony ze względu na stan zdrowia, VII 1983 objęty amnestią. 1983-1986 pracownik Klubu Sportowego Gwarek Tarnowskie Góry, 1986-1993 AZ Sp. z o.o. w Tarnowskich Górach. 1983-1989 (we współpracy z Ludwikiem Dziwisem) kolporter pism podziemnych (m.in. „Głos Śląsko-Dąbrowski”, „Górnik Polski”, „Wujek”) na terenie Katowic. W II 1989 współzałożyciel, przewodniczący Tymczasowej KZ, następnie do 1991 przewodniczący KZ „S” AZ Sp. z o.o. 1993-2006 zatrudniony w KWK Wujek. 1995-1998 wiceprzewodniczący, 1998-2002 przewodniczący KZ „S” KWK Wujek, 1998-2002 delegat na WZD. 1998-2002 wiceprzewodniczący Regionalnej Komisji Rewizyjnej „S” Regionu Śląsko-Dąbrowskiego. 1989-1991 członek Społecznego Komitetu Budowy Pomnika Ku Czci Górników KWK Wujek w Katowicach Poległych 16 XII 1981, 1991-1998 przewodniczący (od 16 XII 1994 przekształconego w Społeczny Komitet Pamięci Górników KWK Wujek Poległych 16 XII 1981). W 1994 jeden z założycieli, od 2000 przewodniczący Zarządu Krajowego Związku Więźniów Politycznych Okresu Stanu Wojennego. Organizator Międzynarodowego Memoriału Szachowego Dziewięciu z Wujka (1997-2001). Od 2006 na emeryturze. Współtwórca albumu i przewodnikaKrzyż Górników. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2007)”.

      Zostajemy więc z tym zepsutym projektorem i Stanisławem Płatkiem jeszcze dłuższy czas i, czując, jakie to nas szczęście spotkało, że ten projektor się nagle zepsuł, możemy naciągnąć Płatka na wspomnienia. No i opowie nam Płatek, że jak był strajk, to on miał trzydzieści lat, żonę i syna, że, kiedy się pochylał nad rannym kolegą, został trafiony w ramię zomowską kulą – ciekawe, że mówiąc o innych górnikach, używa wyłącznie formy „kolega” – i to pewnie uratowało mu życie, bo inaczej dostałby z boku w okolice brzucha, że w sumie w tych starciach brało udział 3 tysiące górników, że z tych dziewięciu, pięciu dostało w głowę, a dwóch w serce, i że jak go wieźli karetką pogotowia, to milicja karetkę zatrzymała, wyciągnęli go stamtąd i on pamięta, jak przed nim stanął wysoki bardzo milicjant i chciał mu wlać, ale między milicjanta a niego wszedł wojskowy lekarz i go przed tym ciosem zasłonił.
      Opowie nam też Stanisław Płatek, że jeszcze dziś w okolicy kopalni pojawia się niekiedy pewien kolega – tak, właśnie kolega – który nie brał udziału w strajku, bo w tym czasie akurat siedział u siebie w domu, ale zomowcy wrzucili mu przez okno do mieszkania jakiś ciężko trujący gaz i on od tego się pochorował tak, że dziś jest raczej ludzkim wrakiem. No ale, jak mówię – kolega.
      Jak już wspomniałem wyżej, z tym by Stanisława Płatka naciągnąć na wspomnienia nie powinno być problemu, bo to jest miły i grzeczny człowiek. Taki on właśnie jest. Jednak nie możemy się spodziewać, że on nam powie zbyt wiele. My będziemy pytać, on grzecznie i bardzo spokojnie nam będzie odpowiadał, ale trochę tak jakby już dawno znalazł się w świecie, do którego dostępu nie ma nikt z nas. I wtedy też zrozumiemy, dlaczego Stanisław Płatek, emerytowany górnik, ani w jednym momencie naszej rozmowy ani jednym słowem nie wspomniał o bieżącej polityce. Ani nie pluł na Tuska, ani na Kaczyńskiego, ani nic nie mówił o wyborach, ani nawet nie narzekał na ogólną sytuację. Ten temat jakby w jego świadomości w ogóle nie istniał.
      Kiedy już zajmiemy się wszyscy sobą, znajdziemy w Sieci informację, że Płatek gardzi PiS-em. Co sądzi o Platformie, nie wiadomo. I nagle może też przyjdzie nam do głowy, że te 3 tys. ludzi, to nie byle co. To musiała być walka, jakiej współczesny świat nie widział. 3 tys. ludzi – takiego starcia nie było nawet w Powstaniu Warszawskim. I ten obraz Stanisława Płatka, jak go wyciągają z karetki, z tym rozpieprzonym w drobny mak ramieniem, i z tym wysokim dowódcą, który zamierza się na niego pałką i tym wojskowym lekarzem, odgradzającym tych dwóch od siebie.
     I co powiedzieć? Co powiedzieć? Wajda z tego filmu nie zrobi. A jak idzie o młodych – oni niech się lepiej za to nawet nie biorą, bo jeszcze im wyjdzie komedia. Może niech kręcą filmy o tym, jak to było w jakimś cholera Jaworzu czy gdzie to Wałęsa siedział? W Arłamowie?
     I to dopiero właśnie teraz  jest ten moment, kiedy musimy kończyć, bo czuję, że jeszcze jedno słowo, a zacznę wzywać do tego, by zacząć strzelać. A to mi na sucho nie ujdzie.




sobota, 14 grudnia 2019

Dlaczego ćmy płoną?


Wydarzyło się w tych dniach parę rzeczy, które zrobiły na mnie pewne wrażenie, wywołując dość dawne wspomnienia, a tym samym pokusę, by może jeszcze raz zwrócić uwagę na coś, co uważam za bardzo ważne dla nas wszystkich. Otóż najpierw posłanka Lewicy Senyszyn stwierdziła, że Krzyż w publicznej przestrzeni to „oznaczanie terenu przy pomocy dwóch zbitych desek”, a tuż po niej jej kolega poseł z Konfederacji, Jacek Wilk, wracając ni z gruszki ni z pietruszki  do zamierzchłej już bardzo kwestii Traktatu Lizbońskiego, zasugerował, że z wdzięczności za to, że śp. Lech Kaczyński „oddał obcym suwerenność Polski”, jego brat „wsadził go na Wawel”.
Jak mówię, zarówno owo „oznaczanie terenu” przy pomocy Krzyża, jak i „wsadzanie na Wawel” człowieka zamordowanego tuż po tym, jak ten podpisał wspomniany Traktat Lizboński, poruszyło mnie bardzo, no i mniej więcej w tym samym czasie, pewien zaprzyjaźniony na Twitterze ksiądz Radomski zasugerował nam, że Szatan nie wierzy w Boga. Ponieważ jeszcze całkiem niedawno miałem szczęście rozmawiać z naszym księdzem Rafałem, który choćby na przykładzie żony Hioba wykazał mi, że jest wręcz odwrotnie, a więc Szatan jak najbardziej wierzy w Boga, tyle że próbuje nam przy tym dowieść, że Bóg jest zdrajcą, zasługującym wyłącznie nasza pogardę, odpowiedziałem księdzu Radomskiemu, że Szatan, tak jak ateiści, wierzy, tylko za to, że Ten nim wzgardził, Go nie nawidzi. Ksiądz Radomski niespodziewanie się ze mną bez awantur zgodził, a ja sobie przypomniałem swój bardzo dawny tekst o ćmach. No i w związku z tym wszystkim pragnę go tu dziś przypomnieć.

      Proszę sobie wyobrazić, że obejrzałem dziś w TVN-ie krótki, może pięciominutowy fragment programu zatytułowanego Drugie Śniadanie Mistrzów. Program, o którym mówię, jest jedną ze sztandarowych pozycji sobotniej oferty stacji, ale – z jakiegoś powodu – dopiero dziś miałem okazję bliżej zobaczyć, o co w tym czymś chodzi. Piszę „bliżej”, bo, ogólnie rzecz biorąc, miałem na ten temat pewne pojęcie już wcześniej. Wiedziałem na przykład, że gospodarzem programu jest Marcin Meller, redaktor naczelny magazynu dla onanistów o nazwie Playboy. I również wiedziałem, że koncepcja programu polega na tym, że Meller zaprasza kilku aktorów, piosenkarzy, czy innych tzw. artystów, żeby oni gadali, a my żebyśmy wszyscy mieli okazję dowiedzieć się, co każdy z nich ma do powiedzenia na tematy, o których pojęcia mieć nie może z przyczyn, o których dalej. Może zresztą to właśnie był powód, dlaczego przez tyle tygodni nie miałem serca, żeby choćby rzucić okiem na tę audycję. W końcu, kogo może interesować opinia Wojciecha Pszoniaka, czy Maryli Rodowicz na jakikolwiek temat?
      Szczerze powiem, że nie bardzo wiem, jak to się stało, że od pewnego czasu, do udziału w najróżniejszego rodzaju debatach, zaczęto zapraszać przedstawicieli środowisk, których jedyna kompetencja zawsze ograniczała albo do odgrywania scen w teatrze, albo do tańczenia, albo do śpiewania, ewentualnie może do pokazywania magicznych sztuczek, czy choćby tylko do wyglądania. Mogę tylko spekulować, że ta moda pojawiła się wraz z opanowaniem przez kulturę popularną całej sfery publicznej. Myślę, że w momencie gdy okazało się, że w dobrym tonie jest, żeby profesor uniwersytetu chodził z kolczykiem w nosie i wytatuowanym smokiem na tyłku, ksiądz przebierał się w skórę i jeździł po parafii na motocyklu, a prezydent kraju biegał w majtkach po trawie i kopał piłkę, nie było też już żadnych przeszkód, żeby uznać, że każdy może wszystko, byle było fajnie i po linii. Premier zostanie piłkarzem, piłkarz premierem, a tancerz socjologiem.
      Kiedy dziś zatrzymałem się przez chwilę przy telewizorze, przed kamerami stacji TVN24, oprócz Mellera, występował pan którego nie znam, piosenkarka Peszek, gitarzysta Hołdys i konferansjer Urbański. Tematem debaty był zbliżający się występ piosenkarki Madonny w Polsce i zaplanowany inteligentnie na 15 sierpnia, czyli w święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Chodziło o to, że ponieważ część środowisk blisko związanych z Kościołem Katolickim uważa, że jest bardzo nieładnie, żeby akurat w dniu tak wielkiego religijnego święta, Polska wypełniona została widokiem piosenkarki o imieniu Madonna kopulującej z krzyżem na konfesjonale, TVN24 postanowił spytać Peszek, Hołdysa i Urbańskiego i tego pana, którego nie znam, co oni sądzą na temat katolickich obsesji.
      Jeśli wziąć pod uwagę, że Hubert Urbański głównie zasłaniał się talerzem i zapluwał z rozbawienia, Zbigniew Hołdys siedział z kamienną twarzą i uważał, żeby mu się nie przekrzywił kapelusz, Meller nastawiał ucha, co mu mówią do słuchawki, a nieznajomy mi pan coś mruczał pod nosem, to właściwie całą treść programu wypełniła piosenkarka Maria Peszek. Przyszła do studia zaopatrzona w wydrukowaną z Internetu listą najśmieszniejszych jej zdaniem imion ludzi świętych z całej historii chrześcijaństwa i odczytywała je z błyskiem w oku, wzbudzając – jak się domyślam – tumany śmiechu przed ekranami. I w ten sposób w naszej przestrzeni publicznej dokonał się swego rodzaju przełom. Oto w jednym z największych kanałów telewizyjnych, w samym środku sobotniego dnia, został w aurze pełnej bezkarności przedstawiony skecz, polegający na wyśmiewaniu największych męczenników chrześcijaństwa, bo pewnej piosenkarce wydało się bardzo śmieszne, że oni mieli takie komiczne imiona.
      Cóż więc można powiedzieć? Chyba tylko tyle, że w większości współczesnych religii, Maria Peszek za to co zrobiła, została by po prostu zamordowana, a siedziba TVN, wraz z jej swoimi pracownikami i właścicielami, zwyczajnie spalona. Ale o tym akurat, jak się dowiedziałem z opisanego programu, wie może nawet i sam Marcin Meller. Natomiast ja myślę sobie o czymś innym. W tej samej telewizji TVN24, niedawno pokazała się informacja, że do czasu gdy prezydentem Stanów Zjednoczonych został Barak Obama, coś takiego jak ekstremizm konserwatywny w ogóle nie istniało. Jeśli istniała prawdziwa wściekłość, to wyłącznie lewicowa. Ostatnio – prawdopodobnie częściowo w reakcji na pewne polityczne przesunięcia – coś bardzo niedobrego zaczyna się dziać. Na przykład niedawno, został zastrzelony lekarz dokonujący tzw. późnych aborcji. Coś się zdecydowanie dzieje.
     Czy ktoś może wie, jaki jest powód, że ćmy tak bardzo lubią płonąć?



    

piątek, 13 grudnia 2019

O sędziowskich ryjach, paszczach i facjatach


Dziś zapraszam do czytania mojego najświeższego felietonu z "Warszawskiej Gazety".
   
   Jak z pewnością czytelnicy „Warszawskiej Gazety” zdążyli się zorientować, w ostatnich tygodniach, czy nawet miesiącach, nie ma praktycznie dnia, byśmy się nie dowiedzieli o tym, że gdzieś w Polsce kolejny sędzia wydał decyzję, czy wyrok, tak oburzający, że normalny człowiek nie dość, że nie jest go w stanie przyjąć na spokojnie, to gotów się zbroić i całe to tak zwane sądownictwo rozgonić w drobny kurz. Przy okazji też, kiedy tych spraw się nazbiera już wystarczająco dużo, wielu z nas, niemych obserwatorów tego obłędu, zaczyna się zastanawiać czy za tym nomen omen szaleństwem nie stoi przypadkiem jakaś wyjątkowo parszywa metoda. No i w końcu nieuchronnie pojawia się myśl ostateczna, że tak to właśnie musi wyglądać; że w rzeczy samej te wszystkie wyroki są takie jakie są, ponieważ stanowią jedynie prowokację, która ma na celu pokazanie wszystkim tym, którzy stracili szacunek do sądów i nie dość że ów brak szacunku artykułują, to jeszcze wysuwają jakieś żądania, że tak naprawdę nie mają nic do gadania, a jeśli mimo to próbują gadać, to wspomniane sądy urządzą im takie piekło, że oni wreszcie zamkną swoje głupie ryje i się uspokoją.
      I dziś właśnie chciałem parę słów na temat wspomnianych ryjów. Otóż w tych dniach na Twitterze Polskiej Policji pojawiło się uzasadnienie wyroku w sprawie przeciwko pewnemu stadionowemu bandycie, który nagrywając telefonem legitymujących go policjantów, powiedział: „Pokażcie mi swoje ryje”. Oto fragment wspomnianego uzasadnienia, podpisaneIgo przez sędziego Sądu Rejonowego w Chorzowie, Wojciecha Krucińskiego:
      Należy stwierdzić, iż słowo ‘ryj’ to określenie na przedłużenie żuchwy, występujące u niektórych zwierząt jak świnie, dziki, itp., a chodzi tu głównie o zwierzęta ryjące w ziemi, w poszukiwaniu pokarmu. W wielu słownikach to słowo występuje również jako pospolite określenie ludzkiej twarzy (np. w powiedzeniu ‘zamknij ryj’), będąc synonimem takich słów jak: morda, pysk, facjata, japa, paszcza, itp., bowiem samo słowo ‘ryj’ jest jedynie synonimem nieokreślającym cech wyglądu”.
     Otóż ja miałem w swoim życiu okazję poznać kilku sędziów i muszę powiedzieć, że gdy chodzi o jakikolwiek poziom, oni znajdowali się znacznie poniżej standardów, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Niektórzy z nich byli tak głupi, że to się wydawało wręcz nieprawdopodobne. A zatem, ja nie mam w stosunku do nich większych wymagań. To jednak, co przedstawiłem wyżej, przekracza nawet i te wyśrubowane przecież granice, a zatem, ja zwyczajnie nie wierzę, że sędzia Kruciński może być aż tak zdefektowany, by coś podobnego powiedzieć w dobrej wierze. Moim zdaniem, on dobrze wiedział co robi i robił to z wielką frajdą.
     W tej sytuacji, w moim przekonaniu, jedyne co nam pozostaje, to poprosić kolejną osobę, która będzie słuchana przez owego sędziego, by w pewnym momencie zaapelowała do niego, by „zamknął ryj”. Wtedy też się dowiemy, jak to naprawdę z tymi sądami jest.





środa, 11 grudnia 2019

Imbrykiem w łeb, czyli Pani Pierdołka napada


        Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że co za dużo to niezdrowo i że czasem jedna zaledwie kropla więcej może sprawić, że to „za dużo”  okaże się wręcz nie do zniesienia, no ale chyba jednak podejmę to ryzyko i jeszcze trochę pohejtuję Olgę Tokarczuk i jej Nobla. To co mi daje pewną nadzieję, to fakt, że oczywiste propagandowe szaleństwo rozpętane w związku z ową nagrodą, stało się tak irytujące, że ono aż się prosi o jakąś odpowiednio mocną reakcję. Toteż i reaguję.
       Skomentowałem wczoraj wykład, jaki Olga Tokarczuk wygłosiła kilka dni temu w Sztokholmie, jednak przez fakt, że autentycznie nie byłem ani w stanie, ani też w chęciach, by zapoznać się z jego całością, ograniczyłem się do kilku zaledwie bardziej spektakularnych jak mi się zdawało fragmentów, tymczasem już po chwili znalazłem tam coś, co wczoraj przegapiłem, a co moim zdaniem zdecydowanie zasługuje na zupełnie osobne potraktowanie. Znów jednak zacznę od cytatu:
       Kobieta ze zdjęcia, moja mama, która tęskniła do mnie, choć mnie jeszcze było, kilka lat później czytała mi bajki. W jednej z nich, autorstwa Hansa Christiana Andersena, wyrzucony na śmietnik imbryk skarżył się, że okrutnie został potraktowany przez ludzi – pozbyli się go, gdy tylko oberwało mu się ucho. A przecież mógłby jeszcze im służyć, gdyby ludzie nie byli tacy perfekcyjni i wymagający. Wtórowały mu inne popsute przedmioty, snując prawdziwie epickie opowieści ze swojego małego przedmiotowego życia. Będąc dzieckiem słuchałam tej bajki z wypiekami na twarzy i ze łzami w oczach, bo wierzyłam głęboko, że przedmioty mają swoje problemy, uczucia i nawet jakieś życie społeczne, całkiem porównywalne do naszego, ludzkiego. Talerze w kredensie mogły ze sobą rozmawiać, sztućce w szufladzie stanowiły coś w rodzaju rodziny. Podobnie zwierzęta były tajemniczymi, mądrymi i samoświadomymi istotami, z którymi łączyła nas od zawsze duchowa więź i głębokie podobieństwo. Ale i rzeki, lasy, drogi także miały swój byt – były żywymi istotami, które mapują naszą przestrzeń i budują poczucie przynależności, tajemniczy Raumgeist. Żywy był też krajobraz, który nas otaczał, i Słońce i Księżyc i wszystkie ciała niebieskie. Cały widzialny i niewidzialny świat”. 
      Otóż jest tu parę rzeczy, na które nie można nie zwrócić uwagi. Przede wszystkim, każdy z nas – a myślę, że jest ich wcale nie mało – kto zna bajkę Andersena o imbryku, musiał z miejsca zauważyć, że Tokarczuk albo tej bajki w życiu nie czytała, albo nawet jeżeli ją czytała i się nią choć trochę przejęła, to z całą pewnością nie na tyle, by ją choćby w podstawowym sensie zapamiętać, że już nie wspomnę o owych wypiekach na twarzy i łzach wzruszenia. Opis jaki tu przedstawia ta kosmiczna bzdura, a w konsekwencji wszystkie mądrości, jakie ona z tej bajki wywodzi, są bzdurą równie potężną. W czym rzecz? Otóż, jak wszyscy wiemy, ów imbryk Andersena był przez lata nadzwyczaj młody, piękny, elegancki, z tą jednak skazą, że miał posklejaną pokrywkę i to ona nieustannie wszystkim rzucała się w oczy. Przez całe jednak lata służył dumnie swoim państwu, wierząc głęboko, że nawet z tym posklejanym wieczkiem jest lepszy od innych, aż któregoś dnia czyjaś „niezręczna rączka” upuściła imbryk, co spowodowało, że tym razem już nie tylko pokrywka rozpadła się w drobny mak, ale również i uchwyt i szyjka, i z pięknego imbryka został tylko smutny korpus. Jako że stał się tym samym biedny imbryk kompletnie bezużyteczny, najpierw przez pewien czas stał samotny i milczący w kącie, by wreszcie któregoś dnia trafić w ręce pewnej biednej kobiety, która nasypała do niego ziemi i zasadziła w nim cebulkę kwiatu. Bajka Andersena kończy się tak:
      Wstąpiło we mnie życie i siły; puls bił, cebulka wypuściła pędy; można było pęknąć od rozsadzających uczuć i myśli; wyrósł z niej kwiat, patrzałem na niego, dźwigałem go; patrząc na jego piękno, sam zapomniałem o sobie; to prawdziwe błogosławieństwo zapomnieć przez innych o sobie. Kwiat nie dziękował mi za to, nie myślał o mnie; podziwiali go i chwalili. Byłem taki szczęśliwy, że jemu jest dobrze. Pewnego dnia usłyszałem, jak mówiono, że kwiat zasługuje na lepszą doniczkę. Rozbito mnie na dwoje; bolało to okropnie, ale kwiat dostał lepszą doniczkę, a mnie wyrzucono na podwórze, gdzie leżę jako stara skorupa - zostało mi jednak wspomnienie, którego nikt mi nie może wydrzeć”.
       Więc tak wygląda owa bajka Andersena, dzięki której postanowiła się Tokarczuk zaprezentować światu jako wielki twórca, myśliciel i filozof. Przepraszam wszystkich bardzo, ale co tu się do cieżkiej cholery wyprawia? Z opowieści, która zawiera tak strasznie dużo głębi, ta stara wariatka zapamiętała tylko tyle, że imbrykowi urwało się ucho, a źli, głupi, „perfekcyjni” i „wymagający” ludzie, zamiast go dalej używać i parzyć sobie palce wrzątkiem, wyrzucili go na śmieci, gdzie on biedny skarżył się na swój nędzny los przed światem, a „wtórowały mu inne popsute przedmioty, snując prawdziwie epickie opowieści ze swojego małego przedmiotowego życia.
      Przepraszam raz jeszcze, ale ona tu pieprzy, jak potłuczony ruski imbryk, a świat jej słucha z nabożeństwem. Ale mamy tu coś być może jeszcze bardziej porażającego. W końcu niech będzie i tak, że Tokarczuk źle zapamiętała tę bajkę i owa najwyraźniej przyrodzona gnuśność nie pozwoliła jej a konto noblowskiego wystąpienia owej rzeczy sprawdzić. To czego jednak darować już się w żaden sposób nie da, to fakt, że z najbardziej kompromitującej pomyłki, ona gładko przechodzi do równie skandalicznej ekologicznej propagandy i plecie coś na temat świata, gdzie ludzie, zwierzęta, rzeki, lasy, rośliny, Słońce, Księżyc i galaktyki tworzą jedną wielką rodzinę, jak andersenowski imbryk z wyciągniętymi z przysłowieowej dupy talerzami i sztućcami w szufladzie, nad którym pochyla się ona, kobieta niosąca w sobie to wszystko w formie Słowa.
      A ja się tylko zastanawiam, czy to jest naprawdę możliwe, że oni wszyscy, poczynając od tych starych durniów, słuchających e ściśniętym gardłem wykładu Tokarczuk, przez wielkich specjalistów od literatury, oraz europejskie media, po rzekomo największych miłośników książek tu i tam, nie zauważyli tego niesłychanego przecież przekrętu, jakiego ona dokonała, w tym jedynie celu, by na samym końcu, już niemal jak ów Nowy Zbawiciel, zaprezentować się nam z tą swoją kosmiczną „Czułością”?
      No właśnie – czułością. Ona przez te upiorne 6 tysięcy słów opowiada nam najpierw o tych „delikatnych czułkach radiowych anten”, by następnie przejść do wspomnianej „Czułości”, której nie ma w Ewangeliach, a która wypełnia jej Myśl i Prozę, a ja sobie myślę, że stary dobry Norwid na to samo potrzebował zaledwie sześć prawdziwie skromnych linijek:

Czułość bywa - jak pełny wojen krzyk;
I jak szemrzących źródeł prąd,
I jako wtór pogrzebny...

I jak plecionka długa z włosów blond,
Na której wdowiec nosić zwykł
Zegarek srebrny - - -

       Cieszmy się więc może i radujmy, że tej cwaniarze nie przypomniał się tamten wiersz, że to niby jej mama czytała, kiedy ona była jeszcze dzieckiem, bo z tego mogło wyjść coś czego byśmy wszyscy zwyczajnie już nie przeżyli.




wtorek, 10 grudnia 2019

O tym czego nie ma w Ewangeliach, czyli sny i fikołki Pani Pierdołki


      Ponieważ akurat spędzałem czas we wrocławskiej Hali Ludowej i nie bardzo miałem czas śledzić tego co się dzieje na zewnątrz, o tym, że Olga Tokarczuk wygłosiła w Sztokholmie mowę, która automatycznie uczyniła z niej czołowego intelektualistę – przy czym określenia „intelektualistę” używam wyłącznie dlatego, by zwrócić uwagę na fakt, że ona podobno wygrała nie tylko w konkurencjach kobiecych, ale w ogóle, jako przedstawiciel gatunku – dowiedziałem się dopiero w niedzielę wieczorem, kiedy już było po wszystkim. Przeczytałem więc wszystko, co w tym temacie miał do powiedzenia portal tvn24.pl, włącznie z tym, że wystąpienie Tokarczuk było najwybitniejszym noblowskim wystąpieniem w całej historii nagrody i że zebrani w sali słuchacze do teraz nie mogą się ruszyć z wrażenia, no i w końcu odtworzyłem je sobie na youtubie. Jednak po to by nie zapomnieć się, nie zagapić i wyjść z mojego pociągu na stacji Katowice, po paru minutach, do których jeszcze to wrócę, puściłem sobie piosenki i tak już, ogłuszony i oniemiały z wrażenia, dojechałem do domu.
       Następnego dnia jednak znalazłem na Twitterze następującą ocenę owego wystąpienia:
       Przemówienie Olgi Tokarczuk było jak w świątyni. Ten jej głos, spokojny, ale brzmiący. Ten kosmos. Ziemia, holistyczne czucie świata w czasach, kiedy świat jest krojony na kawałki, na wynos. Krzesła, a na nich ludzie, którym zmieniają się miny, kiedy ona mówi. Ona była boginią”.
      Z tego co zdążyłem zauważyć, nie była to w żaden sposób ironia, a o tym, że faktycznie owa słowa mogły być wypowiedziane zupełnie na poważnie przekonałem się chwilę później, gdy okazało się, że w międzyczasie wspomniany portal tvn24.pl, nie dość że przedrukował w całości gadkę Tokarczuk, to jeszcze przeprowadził rekonesans po polskich szkołach, gdzie wszyscy zagadnięci nauczyciele jednogłośnie stwierdzili, że wielkość owych słów jest tak intelektualnie porażająca, że od dziś one będa tworzyły kanon programów szkolnych we wszystkich możliwych przedmiotach nauczania, zaczynając od języka polskiego, przez wiedzę o społeczeństwie, etykę, plastykę, informatykę, po biologię.
       Przeczytałem – przyznaję bez bicia, że niezbyt dokładnie – owo półtoragodzinne wystąpienie i chciałbym się dziś tutaj podzielić swoimi wrażeniami, a myślę, ze uczynię to najlepiej, przedstawiając jego wybrane fragmenty:
      Świat jest tkaniną, którą przędziemy codziennie na wielkich krosnach informacji, dyskusji, filmów, książek, plotek, anegdot”;
      Żyjemy w rzeczywistości wielogłosowych narracji pierwszoosobowych i zewsząd dochodzi nas wielogłosowy szum”;
       Życie tworzą wydarzenia, lecz dopiero wtedy, gdy potrafimy je zinterpretować, próbować zrozumieć i nadać im sens, zamieniają się one w doświadczenie. Wydarzenia są faktami, ale doświadczenie jest czymś niewyrażalnie innym. To ono, nie zaś wydarzenie, jest materią naszego życia. Doświadczenie jest faktem poddanym interpretacji i umieszczonym w pamięci. Odwołuje się także do pewnej podstawy, jaką mamy w umyśle, do głębokiej struktury znaczeń, na której potrafimy rozpiąć nasze własne życie i przyjrzeć mu się dokładnie”;
       Czytanie jest dość skomplikowanym psychologicznym procesem percepcji. Upraszczając: Najpierw najbardziej nieuchwytna treść jest konceptualizowana i werbalizowana, zamieniana w znaki i symbole, a potem następuje jej ‘odkodowanie’ na powrót z języka na doświadczenie. Wymaga to pewnej kompetencji intelektualnej”;
       Nie chcę szkicować tu jakiejś całościowej wizji kryzysu opowieści o świecie. Często jednak doskwiera mi poczucie, że światu czegoś brakuje. Że doświadczając go przez szyby ekranów, przez aplikacje, staje się jakiś nierealny, daleki, dwuwymiarowy, dziwnie nieokreślony, mimo że dotarcie do każdej konkretnej informacji jest zdumiewająco łatwe”;
         W natłoku informacji pojedyncze przekazy tracą kontury, rozwiewają się w naszej pamięci i stają się nierealne, znikają. Zalew obrazów przemocy, głupoty, okrucieństwa, mowy nienawiści, rozpaczliwie równoważone są przez wszelkie ‘dobre wiadomości’, ale nie są one w stanie ujarzmić dojmującego wrażenia, które trudno jest nawet zwerbalizować: Coś jest ze światem nie tak. To poczucie, zarezerwowane kiedyś tylko dla neurotycznych poetów, dziś staje się epidemią nieokreśloności, sączącym się zewsząd niepokojem”;
      Opowieść jest więc porządkowaniem w czasie nieskończonej ilości informacji, ustalając ich związki z przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, odkrywaniem ich powtarzalności i układaniem ich w kategoriach przyczyny i skutku. Biorą w tej pracy udział i rozum, i emocje”;
      Świat umiera, a my nawet tego nie zauważamy. Nie zauważamy, że świat staje się zbiorem rzeczy i wydarzeń, martwą przestrzenią, w której poruszamy się samotni i zagubieni, miotani czyimiś decyzjami, zniewoleni niezrozumiałym fatum, poczuciem bycia igraszką wielkich sił historii czy przypadku. Nasza duchowość zanika albo staje się powierzchowna i rytualna”;
      Jesteśmy wszyscy – my, rośliny zwierzęta, przedmioty – zanurzeni w jednej przestrzeni, którą rządzą prawa fizyczne. Ta wspólna przestrzeń ma swój kształt, a prawa fizyczne rzeźbią w niej niepoliczalną ilość form nieustannie do siebie nawiązujących. Nasz układ krwionośny przypomina systemy dorzeczy rzek, budowa liścia jest podobna do systemów ludzkiej komunikacji, ruch galaktyk – wir spływającej wody w naszych umywalkach. Rozwój społeczeństw – kolonie bakterii. Mikro i makroskala ukazuje nieskończony system podobieństw. Nasza mowa, myślenie, twórczość nie są czymś abstrakcyjnym i oderwanym od świata, ale kontynuacją na innym poziomie jego nieustannych procesów przemiany”;
      Czy zastanawialiście się kiedyś, kim jest ten cudowny opowiadacz, który w Biblii woła wielkim głosem: ‘Na początku było słowo’? Który opisuje stworzenie świata, jego pierwszy dzień, kiedy chaos został oddzielony od porządku? Który śledzi serial powstawania kosmosu? Który zna myśli Boga, zna jego wątpliwości i bez drżenia ręki stawia na papierze to niebywałe zdanie: ‘I uznał Bóg, że to było dobre’. Kim jest to, które wie, co sądził Bóg?”;
     Należałoby więc uczciwie opowiadać tak, żeby uruchomić w umyśle czytelnika zmysł całości, zdolność scalania fragmentów w jeden wzór, odkrywania w drobnicy zdarzeń całych konstelacji. Snuć historię, żeby było jasne, iż wszyscy i wszystko zanurzone jest w jednym wspólnym wyobrażeniu, które za każdym obrotem planety pieczołowicie produkujemy w naszych umysłach”;
      Kiedy piszę, muszę wszystko czuć wewnątrz mnie samej. Muszę przepuścić przez siebie wszystkie istoty i przedmioty obecne w książce, wszystko, co ludzkie i poza ludzkie, żyjące i nieobdarzone życiem. Każdej rzeczy i osobie muszę przyjrzeć się z bliska, z największą powagą i uosobić je we mnie, spersonalizować. Do tego właśnie służy mi czułość – czułość jest bowiem sztuką uosabiania, współodczuwania, a więc nieustannego odnajdowania podobieństw”...
     No i na koniec, żeby już nikt nie miał wątpliwości, z kim ma do czynienia, jeszcze o owej „czułości”:
     Czułość jest tą najskromniejszą odmianą miłości. To ten jej rodzaj, który nie pojawia się w pismach ani w ewangeliach, nikt na nią nie przysięga, nikt się nie powołuje. Nie ma swoich emblematów ani symboli, nie prowadzi do zbrodni ani zazdrości. Pojawia się tam, gdzie z uwagą i skupieniem zaglądamy w drugi byt, w to, co nie jest ‘ja’”. 
      Czy da się to jakoś skomentować? No nie. To są słowa, które każdy komentarz wyłącznie osłabi, a tego byśmy nie chcieli, prawda? Jest jednak coś w tym szczególnym wystąpieniu, w rzeczywistości długim na niemal 6 tysięcy słów, co na należne skomentowanie bardzo czeka. Otóż Tokarczuk zaczyna od opisu jakiejś starej fotografii swojej mamy, która jeszcze przed jej narodzeniem siedzi przy stole i słucha radia, i gada tak:
     Mama siedzi przy starym radiu, takim, które miało zielone oko i dwa pokrętła – jedno do regulowania głośności, drugie do wyszukiwania stacji. To radio stało się potem towarzyszem mojego dzieciństwa i z niego dowiedziałam się o istnieniu kosmosu. Kręcenie ebonitową gałką przesuwało delikatne czułki anten i w ich zasięg trafiały rozmaite stacje – Warszawa, Londyn, Luksemburg albo Paryż. Czasami jednak dźwięk zamierał, jakby pomiędzy Pragą a Nowym Jorkiem, Moskwą a Madrytem czułki anteny natrafiały na czarne dziury. Wtedy przechodził mnie dreszcz. Wierzyłam, że poprzez to radio odzywają się do mnie inne układy słoneczne i galaktyki, które wśród trzasków i szumów wysyłają mi wiadomości, a ja nie umiem ich rozszyfrować. Wpatrując się w to zdjęcie jako kilkuletnia dziewczynka byłam przekonana, że mama szukała mnie, kręcąc gałką radia. Niczym czuły radar penetrowała nieskończone obszary kosmosu próbując dowiedzieć się, kiedy i skąd przybędę”. 
      Otóż ja wiem, o co tu chodzi. Kiedy byliśmy dziećmi, a Kosmos, dzięki tym ciągłym lotom, czy to Rosjan czy Amerykanów, zajmował nasze myśli w sposób absolutnie pierwszorzędny, ktoś kiedyś nam powiedział, i ta wiedza towarzyszyła każdemu z nas, nawet najgłupszemu i najmniej zainteresowanemu Kosmosem, że ów szum dochodzący z radia to jest odgłos Kosmosu właśnie. Podobnie też, kiedy pojawiły się telewizory, wierzyliśmy że ów szumiący obraz, kiedy kończy się program, to też Kosmos. Czy to nas przerażało? Ależ skąd? Czy to wywoływało w nas dreszcze? W życiu. Czy to nas w jakikolwiek sposób czyniło mądrzejszymi, lub bardziej wrażliwymi? A niby z jakiej racji? Taka to była informacja i tyle wszystkiego. W końcu tak każdy z nas wracał do życia.
       Tymczasem dziś po latach, pisarka Tokarczuk jedzie do Sztokholmu odbierać swojego Nobla i opowiada jakieś farmazony, że jej mama nasłuchiwała tych szumów starając się w tych odległych galaktykach wypatrzyć swoje jeszcze nienarodzone dziecko. To jest, jak już wspomniałem, sam początek tego rzekomo wybitnego wystąpienia, ale to nam w pełni wystarczy, byśmy wiedzieli, że cała reszta nie może już być inna.
      I to tyle. Możliwe, że mogłem się w ogóle w tym temacie dziś nie odzywać, ale stało się i mam tylko nadzieję, że ten mój głos usłyszy któraś z gwiazd i kiedy ona będzie odbierała tę nagrodę, to spadnie gdzieś obok i ja tak przestraszy, że jej się odechce tego pajacowania na szkodę Bogu ducha winnych ludzi, tak strasznie dumnych z tego rzekomego polskiego sukcesu.



      

poniedziałek, 9 grudnia 2019

Czy Wrocław zagłosuje na Szymona Hołownię?


     Zakończył się tegoroczny sezon targowy i wypada mi go jakoś podsumować, z punktu widzenia, który dają mi te ostatnie cztery książki, jakie się jeszcze szczęśliwie nie sprzedały. Piszę „szczęśliwie”, bo wprawdzie zupełnie naturalnie chodzi o to, by się sprzedały, z drugiej jednak mam pełną świadomość, że kiedy z nich już zostanie tylko stale dodrukowywany „Listonosz”, to ja już raczej nie będę miał czego na jakichkolwiek targach szukać. A zatem siedziałem w tym Wrocławiu przez bity weekend i muszę powiedzieć, że, pomijając dawno już przez nas odpuszczone targi na Stadionie Narodowym, tak fatalnej publiczności nie znam. Dotychczas sądziłem, że gorzej niż Kraków i Katowice, rynek nas nie potraktuje, jednak wygląda na to, że, owszem, Wrocław, wchodzi na podium.
      W czym rzecz? Otóż to jest chyba jedyne miejsce z dotychczas przeze mnie odwiedzonych, gdzie ludzie przychodzą z bardzo ściśle określonym planem i nie ma ludzkiej siły, która by ich z tego planu mogła wybić. Oni, owszem, chętnie się zatrzymują przy stoisku, chętnie rozmawiają – i to niekiedy naprawdę bardzo długo – wyrażają swoje najwyższe zainteresowanie książką, a następnie mówią „dziękuję” i odchodzą. Powiem szczerze, że to jest sytuacja nieco podobna do tej opisanej przez Boba Greene’a, kiedy ten, podczas wyprawy po sklepach ze słynną kiedyś przez chwilę hollywoodzką gwiazdką Kristy McNichol, zaszedł do wielkiego sklepu z butami, ona się od wejścia rozejrzała dookoła, powiedziała: „Nope” i wyszła. Kiedy Greene zapytał ją: „What didn’t you see?”, ona odpowiedziała: „I didn’t see quality shoes”. I to było mniej więcej to, z czym ja i Coryllus mieliśmy do czynienia, jak to on pięknie określa, „od skowronka do żaby”. Ludzie przychodzili, brali książkę do ręki, albo on, albo ja wypruwaliśmy z siebie żyły, żeby opowiedzieć o tym, co tam jest w środku, a oni zwyczajnie „nie zauważyli tematu wysokiej jakości”. I daję słowo, że nie chodziło tylko o nasze książki. W ofercie Kliniki Języka były znakomite eseje wybitnego psychiatry, prof. Łukasza Święcickiego, napisane bardzo przystępnie i z niezwykłym humorem, a jednocześnie – jeśli uwzględnić pozycję Autora – na najwyższym poziomie profesjonalizmu, a ja już nie pamiętam, ile razy odwiedzający stoisko, brali tę książkę do ręki, przeglądali ją, Gabriel im, tak ładnie jak tylko on potrafi, opowiadał o tym, czemu ta książka jest absolutnym hitem... i ja wiem, ile osób ją kupiło? Trzy? Może cztery?
      Powiem coś jeszcze. Otóż w pewnym momencie pojawił się przy nas ktoś, kto nawet znał nazwę wydawnictwa i był tą ofertą zainteresowany na tyle poważnie, że spędził tam, zawracając nam głowę, jakieś trzy godziny. Opowiedział mi, że ma dwoje dzieci, które uczy w systemie domowym, również języka angielskiego, a więc opowiedziałem mu o moim „Listonoszu”, objaśniłem mu chyba każdą część tego, co tam jest, wykazałem, że im się ta książka z całą pewnością przyda, a on ostatecznie mnie poinformował, że akurat się skupia na uczeniu swoich dzieci amerykańskiej wymowy i nie chce ich rozpraszać gramatyką. Ostatecznie kupił dwa komiksy i obiecał, że za rok znów przyjdzie.
       Ale jest jeszcze coś. Otóż choćby w porównaniu z Warszawą, we Wrocławiu ludzie odwiedzali te targi wyłącznie po to, by kupić dwie może trzy książki, a poza tym sobie pospacerować i pogadać ze sprzedawcami. Jedyna osoba, na którą zwróciłem uwagę to pewien starszy pan, który niósł wielkie pudło z napisem „Remigiusz Mróz dzieła wszystkie. Niska cena”, czy jakoś tak. Tam widok kogoś, kto by, jak tydzień temu w Arkadach Kubickiego, wychodził z targów niosąc całe wielkie torby wypełnione książkami, musiałby wywołać powszechną panikę.
      No więc, raczej porażka. Gdyby nie tych kilkanaście osób – co warto zauważyć, i tak znacznie mniej niż w Warszawie – którzy w ogóle wiedzieli, kim jesteśmy, byłoby znacznie, znacznie gorzej. No ale jakoś tam z przysłowiową tarczą z tych targów wyszliśmy i wciąż wydarzenie sprzed lat ze wspomnianego Stadionu Narodowego, kiedy to po pokryciu kosztów za stoisko, Gabriel zarobił jakieś trzysta złotych, a ja nic, pozostaje do dziś niepobite. Z informacji jakie do nas dotarły na zakończenie, od targów wrocławskich lepszy wynik sprzedażowy osiągnęły tegoroczne targi w Katowicach, a to jest już news. Wygląda na to zatem, że w przyszłym roku przyjdzie się nam z Katowicami pogodzić. No ale zobaczymy.
      Na koniec, wciąż to samo pytanie, czemu tak? Nie mam pojęcia, ale chodzą mi po głowie pewne myśli, myśli, przyznaję dość niebezpieczne, jednak biorę pod uwagę taką możliwość, że warto ich nie lekceważyć. A wszystko zaczęło się od tego, że kiedy jeszcze rano w sobotę, gdy wysiadłem z pociągu i spod dworca postanowiłem poprosić taksówkę do Hali Ludowej, taksówkarz – jak najbardziej korporacyjny – powiedział, że owszem, on mnie może tam zawieść, ale za trzy dychy bez taksometru. Przepraszam bardzo, ale czegoś takiego nie doświadczyłem od PRL-u.     
      Druga rzecz jaka zrobiła na mnie wrażenie, to Msza Święta w kościele Św. Boromeusza, gdzie kościół był właściwie pełny, tyle że, rozglądając się na tyle na ile mi wypadało, nie mogłem nie zanotować, że jakieś 99 procent wiernych to byli ludzie jeszcze starsi ode mnie, a ksiądz – skądinąd całkiem sympatyczny – całe kazanie poświęcił napominaniu ich, że jeśli nie będą wystarczająco pobożni, to może się okazać, że nie zostaną zbawieni. Po tej też właśnie Mszy ów ksiądz, a za nim pewien starający się mówić po polsku brytyjski kaznodzieja, zaapelowali – jak rozumiem już po raz kolejny – o to, by parafianie zechcieli jednak przyjąć do siebie dzieci z zagranicy, które tuż przed Świętami przyjeżdżają do Wrocławia w ramach jakiejś pielgrzymki, będą mieli ze sobą karimaty i śpiwory i chodzi im tylko o dach nad głową i może śniadanie. Dzień ich przyjazdu zbliża się wielkimi krokami, a tymczasem, wedle słów księży, brakuje jeszcze miejsc dla siedmiu tysięcy dzieci. Jeszcze siedem tysięcy wrocławskich parafian nie uznało za stosowne zgodzić się przyjąć u siebie owych pobożnych dzieci ze świata
       No i rzecz ostatnia. Otóż, czego nigdy wcześniej nie zauważyłem nigdzie, ruch na targach w niedzielę był znacznie większy niż w sobotę. Podobnie zresztą sprzedaż. Znacznie większa. Bardzo zbliżona do Warszawy. Gdziekolwiek dotychczas byłem, niedziela była, jak to mawia śp. biskup Herbert Bednorz „Boża i nasza”. No ale tym razem wrocławianie się spisali. Tego się nie spodziewałem. W sobotę obawiałem się, że nie zwróci mi się nawet ten przyjazd, a niedziela mi tę sobotę wynagrodziła w pełni.
        A więc Wrocław. Coś jest jednak nie tak z tym miastem. Jeśli wolno mi coś zasugerować, dobrze by było, gdyby oni się jednak nieco ogarnęli, bo jeśli to nie nastąpi, cała Polska, zamiast się śmiać z Warszawy, będzie się śmiała z nich.


    
     

piątek, 6 grudnia 2019

Czy jednostka o nazwie Zespół Donalda Tuska wejdzie do słowników medycznych?


      Przyznam szczerze, że do dzisiejszego felietonu podchodzę trochę jak pies do jeża, a to z tego mianowicie powodu, że on powstał niejako z konieczności. Otóż po całej serii tekstów, które w czytelnikach „Warszawskiej Gazety” wywołały co najmniej niezadowolenie, pomyślałem, że może tym razem będzie dobrze zaproponować im coś bliższego ich sercom, no i padło na Donalda Tuska. No i w momencie gdy pomyślałem sobie, że tym razem zrobię wyjątek i ten akurat felieton sobie i czytelnikom tego bloga daruję, wspomniany Donald Tusk zrobił coś absolutnie porażającego, a mianowicie opublikował na swoim nowym twitterowym profilu zdjęcie ze spotkania z prezydentem Trumpem, na którym stojąc za amerykańskim prezydentem – tak jak to zwykle robią dzieci, kiedy się bawią w rewolwerowców – celuje mu w plecy z dwóch palców i – co widać bardzo wyraźnie – wykonuje paszczą dźwięk wystrzału. Kiedy ujrzałem tę scenę, w pierwszej chwili pomyślałem sobie, że to jest jeden z wielu internetowych fejków, a kiedy okazało się, że nie, przyszło mi do głowy, że ten cymbał faktycznie wyprodukował ten żart, tyle że ktoś go z boku podpatrzył i sfotografował. Tymczasem okazuje się, że nie; Donald Tusk ów gest wykonał w pełni świadomie, ktoś – kto wie, czy nie jego służący Graś – pstryknął mu to komórką, no a on, szalenie z tego grepsu dumny, wrzucił to na Twittera. Mało tego. On wręcz zaordynował, by, jak słyszę, wspomniane zdjęcie znalazło się na oficjalnym profilu owej europejskiej partii, której jest on aktualnie najświeższym przewodniczącym.
       No i w tym momencie pomyślałem sobie, że to jest faktycznie niezwykły wręcz zbieg okoliczności, kiedy ja w swoim felietonie, napisanym z myślą o czytelnikach „Warszawskiej Gazety”, przedstawiam Donalda Tuska jako odwiecznego głupka, a on tymczasem robi coś, na co już praktycznie nie ma nazwy. W tej więc sytuacji, z całkowicie czystym sumieniem chciałem tu dziś zaproponować ów tekst, tym razem jednak wyłącznie po to, by utwierdzić w Czytelnikach stare bardzo i dobre przekonanie, że tam nie ma naprawdę nic, poza, jak mawiał stary dobry osiołek Kłapouchy, szarym paprochem, który został wdmuchnięty do tego łba przez pomyłkę.


     Do wyborów prezydenckich jeszcze sporo czasu, przynajmniej z punktu widzenia tych, którzy są już do nich od dawna gotowi, natomiast niewątpliwie są miejsca, gdzie atmosfera robi się tak gęsta, jakby one miały się odbyć niemal za chwilę, a tu cholera wszyscy się gdzieś porozłazili i nawet nie wiadomo, czy uda się zdążyć na czas. Z drugiej strony natomiast, dobrzy ludzie patrzą na ten świński trucht i zachodzą w głowę, jak to jest w ogóle możliwe, że polityczne środowisko, które ma przecież pewne polityczne doświadczenie, a nawet przez pełne osiem lat sprawowało w kraju niemal absolutną władzę, nie jest w stanie się wziąć do kupy i zaproponować kandydata, który, nawet jeśli tych wyborów nie wygra, to przynajmniej zejdzie z placu broni z tarczą w ręku. Jak to się stało, że po tych wszystkich latach, jedyne co oni byli w stanie zaproponować, to jakąś kompletnie nierozgarniętą pańcię i człowieka znikąd, którego nazwisko potrafi zapamiętać może pięć osób na sto? A przy tym i tak, to są ci z samego topu.
         Myślę dziś o Platfromie Obywatelskiej, bo to oczywiście o niej dziś mowa, i siłą rzeczy przychodzi mi do głowy Donald Tusk, a więc w praktyce jedyny człowiek, który w tym towarzystwie zawsze stanowił wartość dodaną. To jest coś niezwykłego, że wśród tylu osób – jak głosi popularna opinia, doświadczonych, wykształconych i inteligentnych – nie można było znaleźć jednego człowieka, którego można by było posadzić na ławce rezerwowych. Mucha, Budka, Sikorski, Kidawa, Grupiński – można wymieniać i wciąż wraca ten jeden apel: Donald, wróć!
       A ja sobie przypominam Donalda Tuska jeszcze z roku 2008, kiedy to on najpierw udał się z żoną na słynną wyprawę do Peru, a kiedy wrócił do Polski i chciał od razu pojechać do  Austrii na Euro, okazało się, że nastroje społeczne odnośnie owego Machu Picchu są tak złe, że póki co on zwyczajnie nie jest w stanie się dłużej bawić, no i trzeba było siedzieć w Polsce.
      No i wtedy to też – pamiętam to dziś bardzo dobrze – z tej rozpaczy, że z piłeczki nici, Donald Tusk postanowił zwariować i ni z gruszki ni z pietruszki publicznie wygłosił następujący apel:
      Zwracam się jako ojciec do wszystkich ojców: prawdziwi Polacy uczą swoich synów i córki grać w piłkę. Lepiej grać z dzieciakami w piłkę, niż się bić. Lepiej wychowywać przez sport i miłość, niż przez przemoc”.
     Pamiętam tę wypowiedź do dziś i jednocześnie nie mogę przestać myśleć o Donaldzie Tusku jako kimś niespełna rozumu. I dziś też, kiedy widzę, jak ci biedacy kręcą się w kółko, zastanawiając się, czy Kidawa jest lepsza od Jaśkowiaka, czy może na odwrót, a jednocześnie spoglądają z utęsknieniem w stronę Brukseli, to myślę sobie, że może już lepszy będzie ten Jaśkowiak.

Chciałbym z przyjemnością poinformować ewentualnie zainteresowanych, że już jutro pojawię się we wrocławskiej Hali Ludowej we Wrocławiu, czy jak tam ona się aktualnie nazywa, by spotkać się z Czytelnikami. Jak czytam, stoisko Kliniki Języka oznaczone jest numerem 116, więc wystarczy tylko się rozejrzeć i już. Nie wiem, jak będzie z niedzielą, bo przede wszystkim nie czuję się zbyt zdrowo i nie wiem, jak to wytrzymam, a poza tym ze względu na brak noclegu, musiałbym wrócić do Katowic i w niedzielę przyjechać ponownie. No ale zobaczymy, może i tak to się właśnie skończy. Tak czy inaczej, wszystkich serdecznie zapraszam i mam nadzieję, do zobaczenia jutro między 11 a 20.



Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...