niedziela, 14 maja 2017

Spokojnie, to tylko reforma edukacji

Dziś, mam nadzieję, że nie tylko dla nabrania oddechu, najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety”. Może te skojarzenia nie są najbardziej uprawnione, ale kiedy wczoraj dotarł do sieci ten film, gdzie grupa gimnazjalistek próbuje zatłuc na śmierć swoją koleżankę, a reszta dzieci im w tym przedsięwzięciu kibicuje, pomyślałem sobie, że to jednak będzie w temacie.


Ostatnio, raz za razem, i jak się zdaje coraz intensywniej, powraca do nas kwestia reformy edukacji, jaką najpierw w kampanii wyborczej Prawo i Sprawiedliwość nam obiecało, a dziś konsekwentnie realizuje. Napięcie wokół owego tematu zostało podgrzane do takiej temperatury, że pojawiają się wręcz żądania rozpisania w tej sprawie ogólnokrajowego referendum. Tymczasem fakty są takie, że w rzeczy samej tak naprawdę, cokolwiek byśmy mówili dobrego o działaniach rządu Dobrej Zmiany, jakkolwiek byśmy nie bronili premier Szydło i jej ministrów, jeśli się na poważnie wsłuchać w słowa, które do nas docierają na temat szkoły, jaką dostaniemy w wyniku wprowadzanej reformy, to tam tak naprawdę nie ma nic. I ja się obawiam, że nie ma nic nie dlatego, że minister Zalewska jest zbyt leniwa, głupia, lub tym bardziej ma złe intencje, ale dlatego, że polska szkoła to coś, co się może już tylko zwijać i nawet zespół najwybitniejszych i najbardziej oddanych sprawie specjalistów nic tu nie pomoże.
Rzecz bowiem polega na tym, że poziom poszczególnych szkół nie dość że nie zależy od sposobu, w jaki system edukacji jest zorganizowany, od tego, czy nasze dzieci będą chodzić do podstawówki przez sześć, siedem, osiem lat i czy ich starsi bracia, czy siostry będą się przygotowywać do matury trzy, czy cztery lata, to w dodatku na ów poziom nie mają wpływu choćby i sami nauczyciele, bo oni akurat są wszyscy mniej więcej tacy sami, a wraz z upływem lat raczej gorsi niż lepsi. To czy szkoła jest dobra, czy zła, zależy wyłącznie od poziomu reprezentowanego przez uczniów, a ten z kolei zależy wyłącznie od indywidualnych, często wrodzonych, talentów, od domu rodzinnego, wychowania przez rodziców, od Kościoła, od kolegów z jakimi się spotykają, czy wreszcie od inspiracji, jaką czerpią z filmów, książek, czy piosenek. A zatem to, czy uczeń jest dobry, czy zły też nie zależy od nauczyciela, z tego prostego względu, że nauczyciel jedyne co może zrobić, to ucznia zepsuć, a i to praktycznie tylko w teorii.
Półtora roku temu doszło w Polsce do politycznej zmiany warty. Tak zwani „nasi” objęli władzę i, jak możemy to oglądać każdego dnia, wstrząsy, jakie po tym wydarzeniu nastąpiły, nie ustają. Przeciwko nowej władzy protestują praktycznie wszystkie środowiska, z nauczycielami niemal na pierwszym miejscu. Otóż ja mam dla nich wiadomość, która powinna ich uspokoić. Rzecz w tym, że nie ma najmniejszych powodów do obaw. Po pierwszych zawirowaniach wszystko wróci do normy, a wy nadal będziecie mogli robić to, co umiecie robić najlepiej, czyli w pokojach nauczycielskich obgadywać uczniów, sprawdzać klasówki oraz zadania domowe, no i oczywiście z większym lub mniejszym sukcesem udawać srogich. No i byłbym zapomniał. W momencie gdy tylko ZNP da sygnał do podjęcia obywatelskiej aktywności, będziecie mogli zorganizować kolejny nauczycielski protest.

PS. Ponieważ film z owego ataku, prawdopodobnie w trosce o dobre imię III Gimnazjum im. Jana Pawła II w Gdańsku i jego młodzieży, przez youtube został usunięty, wesprzyjmy solidarnie ten gest i pokażmy, że tam tak naprawdę dzieje się przede wszystkim dobro. Jak zresztą w większości polskich gimnazjów.




Przypominam, że nasza księgarnia została otwarta pod nowym adresem i w całkowicie nowej witrynie. Zachęcam serdecznie; basnjakniedzwiedz.pl

sobota, 13 maja 2017

Czy w Ministerstwie Kultury powstaje Departament Grzybów?

Przyznaję uczciwie, że to całe moje pisanie od czasu do czasu natrafia na mur, na który nie jestem w stanie znaleźć sposobu i ostatecznie stoję wobec niego bezradny, ze spuszczoną w pokorze głową. I wcale nie chodzi o to, że tego czegoś nie rozumiem, czy tym bardziej nie umiem znaleźć dla jego opisania odpowiednich słów. Wręcz przeciwnie: ja to coś rozumiem znakomicie, a odpowiednich słów jest dużo za dużo i właśnie przez to owa materia przybiera kształt plazmy, której początku ani końca nie widać, a przez to nie wiadomo nawet, z której strony można do niej próbować podejść. W tej oto zatem sytuacji często nie pozostaje mi nic innego, jak pozwolić, by owa plazma przemówiła sama za siebie.
Oto w komentarzu pod wczorajszą notką pojawił się link do następującej informacji:
Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie zaprasza do Muzeum nad Wisłą na premierę video Krainy Grzybów przygotowanego specjalnie na wystawę ‘Syrena herbem twym zwodnicza’.
W grudniu 2013 roku w serwisie YouTube pojawił się kanał Kraina Grzybów TV, który zainaugurował pierwszy odcinek ‘Poradnika Uśmiechu’ pod tytułem ‘Jak skutecznie jabłko’. Przez ponad 3 lata trwania projektu anonimowe materiały wywołały falę spekulacji na temat ich znaczenia, celu oraz tożsamości autorów, a Kraina Grzybów pomimo bariery językowej znalazła liczne grono odbiorców również w innych krajach Europy, Ameryki Północnej i Południowej oraz Azji.
Na program projekcji w Muzeum nad Wisłą złożą się filmy z kanału Kraina Grzybów TV oraz krótkie wideo przygotowane specjalnie na wystawę ‘Syrena herbem twym zwodnicza’. Po projekcji odbędzie się dyskusja z udziałem dr Magdaleny Kamińskiej (cyberkulturoznawczyni, autorki wielu publikacji, w tym „Niecne Memy. Dwanaście wykładów o kulturze internetu”) oraz autora Krainy Grzybów TV, Wiktora Striboga”.
(http://artmuseum.pl/pl/wydarzenia/co-kraina-grzybow-projekcja-i-spotkanie-z-autorem).
Czytelnicy tego bloga z całą pewnością rozumieją, że, pomijając wstrząsającą treść samej informacji, zwłaszcza w kontekście pojawienia się w niej nazwy warszawskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej, a więc instytucji jak najbardziej objętej państwowym patronatem, z naszego punktu widzenia najciekawszą wiadomość stanowiło owo szczególne imię, Wiktor Striborg. A w tej sytuacji zaglądamy do naszej ulubionej Wikipedii i oto czego, poza serią nazw przeróżnych zespołów grających muzykę black metalową, się dowiadujemy:
Strzybóg, Stribog – bóstwo wschodniosłowiańskie, wzmiankowane po raz pierwszy w 'Powieści minionych lat' w katalogu bóstw, którym Włodzimierz I Wielki wystawił posągi w Kijowie. Pojawia się także w Słowie o wyprawie Igora, gdzie wiatry unoszące strzały połowieckie nazywane są ‘wnukami Strzyboga’, na podstawie czego identyfikowano go jako boga wiatrów”.
Skoro nasza wiedza odpowiednio się już poszerzyła i pogłębiła, wróćmy na koniec do Muzeum Sztuki Nowoczesnej, gdzie, jak się okazuje, wspomniany na początku event miał swój początek zaledwie przedwczoraj. Wsłuchajmy się zatem w te słowa:
Publiczność odwiedzająca nowo powstały pawilon Muzeum obejrzy połączenie materiału historycznego – dzieł sztuki i artefaktów – z twórczością współczesnych artystów inspirowaną mitologicznym motywem. Celem wystawy jest pokazanie i uruchomienie potencjału tkwiącego w symbolu syreny. Jest to pierwsza tak duża wystawa współcześnie traktująca o syrenie, łącząca różne podejścia do zagadnień hybrydowości, tożsamości narodowej i mitologii”.
No i jako epilog tych skromnych bardzo rozważań niech nam służy przesłany przez jednego z trzymających tu stałą wartę czytelników film. W pierwszej chwili zamierzałem ostrzec bardziej wrażliwą część czytelników tego bloga, by może jednak tego nie oglądali, jednak po namyśle uznałem, że mamy fatalny czas na to by się popisywać naszym pięknoduchostwem. A zatem trzymajmy się foteli i nie spuszczajmy z nich oka:



Zauważyliśmy z pewnością przy okazji najpierw nazwisko niejakiej Aleksandry Waliszewskiej, artystki, której prace, jak się dowiadujemy, są wystawiane w jeszcze jednej kulturalnej instytucji Warszawy, czyli w CSW Zamku Ujazdowskim (tu: http://culture.pl/pl/tworca/aleksandra-waliszewska), ale, co może jeszcze bardziej frapujące, samego Szczepana Twardocha, jako autora owego szczególnego tekstu. Otóż fakt, że ów wybitny pisarz zechciał się nam objawić w tym szczególnym kontekście, świadczy niezbicie o tym, że zatoczyliśmy właśnie pierwsze koło. A ja już tylko chciałbym zwrócić uwagę ministrowi Glińskiemu, że jeśli jemu się wydaje, że jego pierwszym na dziś obowiązkiem jest zmiana dyrekcji Teatru Starego w Krakowie, jest w głębokim błędzie. I jeśli będzie dalej w owym błędzie tkwił, spłonie. Właśnie tak – spłonie. A w tej sytuacji, sukces, czy jego brak, rządu Beaty Szydło, którego przyszło mu być ministrem, pozostaje kompletnie bez znaczenia, zwłaszcza gdy jest oczywiste, że te płomienie sięgną znacznie dalej, niż oni wszyscy mogą się spodziewać.


Jak może część z nas wie, nasza księgarnia uzyskała nową odsłonę i dziś jest dostępna pod adresem basnjakniedzwiedz.pl. Zachęcam do kupowania moich książek.




piątek, 12 maja 2017

O biednej Magdzie i jej trzech fantastycznych kolegach, czyli Szatan Jest Nudny

Jak już tu niedawno wspominałem, żona moja została ostatnio zakwalifikowana do bardzo elitarnej grupy egzaminatorów międzynarodowej matury, a to, mimo że jest dla nas obojga i powodem do zawodowej dumy i również daje nadzieję na lekką poprawę naszej bieżącej sytuację finansową, to jednocześnie jednak sprawia, że maj, który nam powoli mija, stanowi dla niej okres fizycznego i intelektualnego wysiłku, wydawałoby się, nie do wytrzymania. Stało się więc tak, że żona moja wczoraj wieczorem oceniała te prace, ja sobie siedziałem przed telewizorem i oglądałem najnowsze doniesienia stacji TVN24 na temat zabójstwa Magdy Żuk, kiedy nagle żona się tu pojawiła, zapytała: „O co chodzi z tą kobietą?”, a ja nagle zrozumiałem, że jest nad wyraz prawdopodobne, że ona o tym, o czym mówi cała Polska, zwyczajnie nie wie.
I tu muszę się przyznać do tego, że i ja sam od czasu gdy jeszcze o sprawie Magdy Ż. informowała jedynie interia.pl i Coryllus, postanowiłem sobie, że na ten temat nie będę się wypowiadał, przynajmniej do czasu gdy albo się dowiemy czegoś w tej kwestii względnie sensownego, albo o wszystkim każe się nam zapomnieć i z tym wszystkim zostaniemy już sami. I oto wczoraj siedziałem przed telewizorem, słuchałem jak oni wszyscy na zmianę narzekają, jaki to wielki kłopot, że w wyjaśnienie śmierci Magdy Ż. włączył się Internet, „o którym wszyscy wiemy, jaki jest”, kiedy nagle żona moja zapytała mnie, o co chodzi, a ja nagle, gdy najlepiej jak umiałem objaśniałem jej wszystkie te zagadki, nagle ujrzałem w całej owej sprawy jaskrawości, że jeśli my tu nie powiemy tego, co nam leży na sercu, to niewykluczone, że z tego już nic nie będzie.
Nie będę tu w szczegółach przypominał, na czym polega problem. Jeśli ktoś nie wie, a jest zainteresowany i potrafi korzystać z Internetu, to sobie poradzi beze mnie. Z myślą o tych natomiast, co sprawę znają i podobnie jak ja mają z nią problem, chciałby zwrócić uwagę na jedną rzecz, która w oficjalnym przekazie praktycznie się nie pojawia. Otóż w materiale TVN-u dziennikarz rozmawia zarówno z Marcusem, jak i z jego kumplem, który cały czas był przy nim, gdy Magda umierała w egipskim szpitalu. Oddajmy więc głos pewnemu Michałowi, który nagrywając telefoniczną rozmowę Marcusa z Magdą, w pewnym momencie zwraca się do Marcusa: „Nie wyciągaj od niej...”, a poproszony przez dziennikarza o wyjaśnienie sensu tego apelu, odpowiada tak:
Nie chciałem, żeby wyciągał od Magdy wiele, bo wiedziałem, że ona nie powie. A jeżeli powie, to mogło się to wiązać z jakimiś konsekwencjami, ponieważ zostałaby zrozumiana, jeżeli faktycznie ktoś był winny z tamtej strony”.
Na to odzywa się Marcus i dopowiada:
Chodziło o to, byśmy cały czas robili taką bajeczkę, że wszyscy na nią tu czekamy, przekonując ją do tego, by ona chciała tu dobrowolnie wrócić”.
W dalszej części programu, Marcus tłumaczy, dlaczego oni to nagranie natychmiast wrzucili na youtuba:
„Chcieliśmy je zabezpieczyć. Było bardzo dużej pojemności, więc postanowiliśmy, że wrzucimy je na konto na youtubie”.
No, a teraz, skoro już przyjrzeliśmy się dokładnie tym dwóm, pozostał nam już tylko ostatni z tej trójki, pewien Maciek Solczak, który, kiedy ci robili tę swoją „bajeczkę”, siedział już w lecącym do Afryki samolocie, by wyrwać Magdę Ż. z rąk złych ludzi. Ponieważ jednak, jak się okazuje, Maciek to przy okazji też wybitny poeta, posłuchajmy może nie tego, co mówi jego język, lecz owa poetycka dusza. Dusza, należy przyznać nie byle jaka:

Palę dziewice na stosie, jedna za drugą, do ognia dokładam.
Wciągam ten miód w płuca, puszczam z dymem ich ciała, co nad punktem ogniska fale zatacza.
Morduję je wcześniej, w pożądania szczycie, rozczłonkowuję delikatne ich ciała.
Zazwyczaj ostrymi nożyczkami odcinam im głowy, ciacham, szatkuję dziewczęce członki w pełnym skupienia zachwycie.
Nic na to poradzić nie mogę, w przyjemności szale, przecinam jej właśnie system nerwowy.
Pękają pod naciskiem ostrzy nożyczek, z chrzęstem, na pół kruche trichomy.
Zagarniam na stos te zielone ciała, co los ich przypieczętowany, co straciły życie.
Przejdą materii ognia przemianę, w wyższym celu je poświęciłem.
Szaleństwo lecz znowu przykładam pochodnię, słyszę ciche ciał skwierczenie, gdy dym w nozdrza wdycham.
Wchłaniam dziewczęce ich dusze jak Kronos, boskie przymierze.
Gdy tylko jeden stos palić zakończę, drugi zawijam w bletę.
Mówią, że jestem morderca, co litości nie zna, nie cofnie się przed niczym.
Nie słucham, z Salamandrą znów ogień podkładam, zaciągam się dymem, twarz uśmiechniętą Jej widzę.
Płonie stos żarem wyraźnym, dym tłoczę w swe płuca, z powietrza tlenu dodaję, oczy zamykam.
Jestem zieleni killerem, bezwzględnym gangsterem, co morduje najlepsze topy.
Z fajki dym, gdy zawrzesz ze mną przymierze, na osobności, tak między nami: morduję tylko świadomości wierszami
”.

A tu, już na sam koniec, tym wszystkim, którzy mogliby nie do końca pojąć głębię owej metafory, Maciek sam osobiście wyjaśni, jak to jest naprawdę:



A ja może od siebie już tylko dodam, że współczuje bardzo naszym dzielnym prowadzącym tę sprawę prokuratorom, bo wiem z ponurą pewnością, że kiedy oni w końcu dojdą do momentu, gdy na obrazku pojawią się ci trzej artyści, to jednocześnie okaże się, że dalej ani rusz. Bo wszędzie już tylko Kraina Grzybów, gdzie ludzkie prawo nie sięga. Może dlatego oni tak bardzo się starają, by nie patrzeć w tamtą stronę.

Przypominam, że moje książki, w tym oczywiście i ta, w której palimy licho, są do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

czwartek, 11 maja 2017

Stanisław Krajski, czyli narodowe czytanie

Wprawdzie już wczoraj o sprawie wspomniał u siebie na blogu Coryllus, jako że jednak tak się składa, że to ja tu jestem owej sprawy pierwszym bohaterem, pomyślałem, że wypada mi się przynajmniej odezwać. Otóż poszło o to, że znany niektórym z nas łowca masonów, prof. Stanisław Krajski, wziął wspólnie z Grzegorzem Braunem udział w jednym z licznych ostatnio, a adresowanych przede wszystkim do prawicowej publiczności, spotkań i w pewnym momencie, dla zadania sobie odpowiedniego szyku, pomógł sobie znalezioną w opublikowanych przez mnie listach od Zyty Gilowskiej historią o tym, jak to Leib Fogelman lobbował na rzecz banku Unicredito (swoją drogą, jakież to znamienne, że Krajski nazwy owego banku przezornie „zapomniał”) i prowadzonych przez niego w Polsce interesów, i nie dość, że nie uznał za stosowne wymienić ani mojego nazwiska, ani tytułu wydanej przez Klinikę Języka książki ze wspomnianymi listami, to zachciało się akurat owemu cwaniaczkowi wspomnieć o tym, jak to w pewnym momencie syn prof. Gilowskiej sprzeciwiał się publikacji tej korespondencji. Wystąpił więc prof. Krajski z Grzegorzem Braunem gdzieś w Polsce, i w znacznej mierze zainspirowany uzyskanymi z mojej książki informacjami, zabawiał przez półtorej godziny zgromadzoną publiczność swoimi mądrościami, i żadnemu z nich nawet nie przyszło do głowy ani to, by ujawnić, który to „prawicowy bloger” opublikował wspomniane listy, gdzie je opublikował, no i ile go wysiłku kosztowało, by na tę publikację uzyskać ostateczną zgodę od rodziny.
Oczywiście pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, po tym jak dotarła do mnie informacja o owym szwindlu, była taka, że to jest przecież bardzo typowe. Krajski to część jednego i tego samego towarzystwa, a oni wszyscy mają tam bardzo stanowczo przykazane, by pewnych nazwisk i pewnych tytułów nie wymawiać pod żadnym absolutnie pozorem… no ewentualnie z wyjątkiem sytuacji, gdy jest okazja do oszczerstwa, tak jak to miało miejsce niedawno w przypadku wspominanego tu niedawno wystąpienia Rafała Ziemkiewicza w tygodniku „Do Rzeczy”. A zatem, powiem szczerze, że nawet się tym co usłyszałem, nie oburzyłem. Wręcz przeciwnie, od pewnego już czasu, ile razy mam do czynienia z tego rodzaju demonstracją, mam poczucie pewnej siły. Czy ktokolwiek z czytelników tego bloga byłby sobie w stanie wyobrazić, że moja niechęć do choćby i wspomnianego Krajskiego jest tak wielka, że ja bym sobie musiał dodawać animuszu przez udawanie, że on jest dla mnie osobą kompletnie nieznaną. A przecież mógłby być, czyż nie? W końcu nie oszukujmy się, kto to jest Krajski? Człowiek, który twierdzi, że Lecha Kaczyńskiego zamordowali masoni? Przecież gdyby on miał jakiekolwiek znaczenie, to by od rana do wieczora nie wychodził ze studia TVN24. A zatem rzecz w tym, że ja udawać, iż Krajskiego nie znam, nie muszę, a on z Braunem na nasz widok, owszem, zarzucają sobie na głowy mokre szmaty. I to jest coś.
Stało się jednak przy okazji coś, co mnie autentycznie zasmuciło. Otóż w trakcie dyskusji pod wczorajszą notką Coryllusa pojawił się głos jednej z czytelniczek jego bloga, która przyznała, że nie dość, iż była przekonana, że to do Coryllusa Zyta Gilowska pisała swoje listy, to w dodatku Toyah i Coryllus to jedna osoba. W momencie gdy zaczęliśmy sobie to nieporozumienie wyjaśniać, wspomniana czytelniczka przyznała, że ona właściwie swój czas spędza na blogu Coryllusa i, owszem, wiele razy widziała jak tam się pojawia owo imię Toyah, no ale, jak już zostało powiedziane, uznała, że ten Toyah to jest sam Coryllus, no i konsekwentnie też, że to do Coryllusa Zyta adresowała swoje listy.
No ale i to ja też jestem w stanie zrozumieć. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że wielu z nas żyje w tak strasznym zgnuśnieniu, że to co do nas dociera odbieramy zaledwie w ułamku procenta, bo albo mamy myśli zajęte czym innym, albo jesteśmy zwyczajnie całym tym zgiełkiem zbyt zmęczeni, albo po prostu – i to jest opcja najbardziej z mojego punktu widzenia ponura – uważamy, że i tak wszystko już wiemy, więc w tym co słyszymy, czy czytamy, szukamy głównie potwierdzenia naszych wcześniejszych podejrzeń. To co mnie natomiast martwi, to fakt, że owa komentatorka, osoba z pewnością bardzo zaangażowana w polskie sprawy i chętna, by o nich dyskutować, nawet nie uznała za interesujące zajrzeć do jego księgarni i zobaczyć, cóż jej ulubiony bloger ma tam do zaoferowania. Ona oczywiście słyszała, że on korespondował z Zytą Gilowską i nawet opublikował te listy, no ale nie uznała tej informacji za wystarczająco pociągającej, by się nimi głębiej zainteresować. Choćby je przeczytać. Dlaczego tak? Mogę się oczywiście mylić, ale mam bardzo mocne podejrzenie, że ona tam nawet nie zajrzała, bo bardzo dobrze zna listę lektur obowiązkowych i wie, że na niej nie ma miejsca dla jakichś nie wiadomo jakich wydawnictw.
Ostatnio Gabriel często wspomina o tym, że musimy z naszą ofertą wyjść poza środowisko czytelników naszych blogów, tak by informacja o tych książkach dotarła do tych, którzy tu jeszcze nie byli i nie mieli okazji dowiedzieć się, jakie tu się dzieją cuda. Serdecznie mu w tych planach oczywiście kibicuję i sam robię wiele, by ów krąg czytelników możliwie poszerzyć. Obawiam się jednak niekiedy, że póki co mamy jeszcze bardzo wiele do zrobienia tu na miejscu. Podejrzewam też, że to mogą być naprawdę bardzo grube tysiące osób, którzy, owszem, bardzo chętnie tu przychodzą, by poczytać o tym, jak to System próbuje nas oszukać, ostatecznie jednak i tak wracają do tego, czemu tak nieroztropnie zaufali w pierwszej kolejności, i o czym można powiedzieć dużo okropnych rzeczy, ale nie to, że tam jest zimno, brudno i ciemno. Bo choć tam kłamią na potęgę, to człowiek wie, że żyje.
Myślę, że w momencie gdy Krajski i reszta to zrozumieją, zaczną wreszcie spokojnie wymieniać nasze nazwiska, nie mając najmniejszych obaw, że to w jakikolwiek sposób może zagrozić ich interesom. W końcu uwierzą w człowieka i ta wiara pomoże im odnaleźć w sobie odwagę, której dziś jeszcze im tak bardzo brakuje. I to jest dopiero wiadomość okropna.



Mimo wszystko podaję adres księgarni: www.coryllus.pl i niesmiało zwracam uwagę, że te obrazki u góry po prawej to okładki książek. Mozna klikać

środa, 10 maja 2017

Marshall Helff Applewhite, czyli czekając na kometę

Od paru dni w kioskach można kupić kolejny numer miesięcznika „Polska bez Cenzury”, a w niej moją kolejną kryminalną historię, tym razem o pewnym Robercie Smithie, czyli jeszcze jednym Kowalskim, który sprzedał duszę diabłu. Tymczasem dziś proponuje byśmy sobie poczytali coś, co opublikowałem miesiąc temu, a co nas przeniesie niemalże w kosmos. Fascynująca historia.



Kiedy w roku 1997 wielu z nas przez szereg kolejnych miesięcy emocjonowało się przepięknym nocnym spektaklem w postaci tak zwanej komety Hale-Boppa, w międzyczasie zajmując się swoimi codziennymi zmartwieniami i radościami, już od jesieni poprzedniego roku, na Rancho Santa Fe w Kalifornii, 39 osób, pod „boskim” przewodnictwem człowieka nazwiskiem Marshall Applewhite, również obserwowało kometę, jednak przede wszystkim, jako zwiastun swojej ostatniej szansy na opuszczenie Ziemi. Applewhite – co warte podkreślenia, aktywny homoseksualista – pozostając w głębokim przekonaniu, że jego wieloletnia przyjaciółka Bonnie Nettles, zmarła na raka wątroby dziesięć lat wcześniej, znajduje się na pokładzie statku kosmicznego podążającego śladem komety, poinformował swoich wyznawców, że ów statek zabierze ich wszystkich do pozaziemskiego królestwa, ratując ich tym samym przed szykowanym przez rząd brutalnym atakiem.
Pod koniec marca roku 1997, kiedy kometa radośnie hulała sobie po rozgwieżdżonym niebie, grupa ostatecznie zerwała kontakt ze światem i przygotowując się do tak zwanego „ostatecznego wyjścia”, zaczęła nagrywać swoje pożegnalne oświadczenia.
Seria kolejnych samobójstw rozpoczęła się 22 marca. Członkowie sekty, ubrani w sportowe buty Nike, oraz czarne stroje z napisem „Drużyna Ewakuacyjna do Bram Niebios” zażyli śmiertelne dawki środków nasennych, zapijając je alkoholem, dodatkowo dla pewności, zakładając sobie plastikowe worki na głowę. Przed śmiercią większość miała przy sobie pięciodolarowy banknot plus trzy ćwierćdolarówki na ewentualne wydatki oraz identyfikatory z imieniem i nazwiskiem. Samobójstwa miały miejsce na przestrzeni trzech dni, natomiast sam Applewhite z trójką asystentów ewakuowali się na statek kosmiczny dopiero wtedy, gdy mieli pewność, że cała reszta owego dziwnego towarzystwa już nie żyje.
By zobaczyć, jak to się wszystko zaczęło, musimy sięgnąć do czasów bardzo dawnych, a więc do dnia 17 maja 1931 roku, kiedy to w bardzo pobożnej protestanckiej rodzinie z miejscowości Spur w stanie Teksas przyszedł na świat późniejszy przywódca owego szczególnego kultu, Marshall Herff Applewhite. Jako osoba od dziecka niezwykle aktywna intelektualnie, Applewhite poświęcał wiele czasu na różnego rodzaju studia mniej lub bardziej krążące wokół kwestii filozoficznych i religijnych. Mimo jednoznacznie homoseksualnych skłonności, ożenił się i nawet spłodził dwoje dzieci. Przez pewien czas próbował robić muzyczną karierę jako baryton oraz nauczyciel muzyki na uniwersytecie stanu Alabama, jednak po tym, jak wyszły na jaw jego homoseksualne skłonności, stracił zarówno pracę, jak i rodzinę i przeniósł się do Teksasu, gdzie jakimś cudem znów znalazł pracę jako stosunkowo popularny śpiewak, a jednocześnie szef wydziału muzycznego na Uniwersytecie św. Tomasza. W pewnym momencie jego muzyczna kariera doprowadziła go nawet na deski Houston Grand Opera. Niestety coraz bardziej nieposkromione skłonności homoseksualne i tu miały niszczący wpływ na wszelkie próby kontynuowania zarówno zawodowej, jak i czysto osobistej kariery, w efekcie czego zaczął Applewhite popadać w coraz częstsze i coraz bardziej intensywne stany depresyjne, w związku z czym stracił kolejną pracę. Mniej więcej w tym samym czasie zmarł mu ojciec, co go doprowadziło już do stanu kompletnej psychicznej ruiny, a w konsekwencji coraz większych długów i wreszcie nędzy.
Wszystko się zmieniło w roku 1972, kiedy to Applewhite poznał wspomnianą już wcześniej pielęgniarkę nazwiskiem Bonnie Nettles, która otworzyła przed nim bramę, za którą rozciągał się świat ostatecznego szaleństwa. Netttles wierzyła w to, że utrzymuje stały kontakt z pewnym XIX-wieczny mnichem imieniem Brat Franciszek, który z kolei udziela jej stałych porad i instrukcji. Jakby tego było mało, organizowała stałe cotygodniowe seanse spirytystyczne, oraz korzystała z usług wróżek. Któregoś dnia od jednej z nich otrzymała wiadomość, że już wkrótce pozna tajemniczego wysokiego mężczyznę o jasnych włosach i cerze. W ten oto sposób zwróciła uwagę na Applewhite’a. Już po kilku spotkaniach oboje doszli do przekonania, że są „boskimi posłańcami” i wyruszyli w wędrówkę po kraju, próbując bezskutecznie znaleźć wyznawców. W roku Applewhite trafił na pół roku do aresztu za kradzież wypożyczonego samochodu, jednak ów czas wykorzystał wyłącznie do pogłębienia swoich chorych przekonań.
Nie wiemy, w jaki sposób pobyt w więzieniu wzmocnił jego moce perswazyjne, faktem jest jednak, że kiedy oboje wyruszyli ponownie w drogę, już po krótkim czasie udało im się zebrać grupkę wyznawców, których poinformowali, że w najbliższym czasie spotkają istoty pozaziemskie, które wyposażą ich w nowe ciała. Systematycznie publikowali ogłoszenia dotyczące organizowanych przez siebie spotkań, podczas których, przedstawiając się odpowiednio, jako „Świnka” i „Morska”, swoich zwolenników określali mianem „załogi”. Początkowo sekta nosiła nazwę Kościoła Żyjących w Celibacie Anonimowych Sexoholików, po pewnym czasie jednak przekształcając się w Indywidualną Ludzką Metamorfozę. Wydaje się jednak, że ani ów szereg absurdów, ani nawet fakt, że wedle relacji świadków, głosząc swoje nauki, Applewhite i Nettles nieustannie korzystali ze słownictwa zapożyczonego z filmu „Star Trek”, nie przeszkodził im w zdobywaniu kolejnych zwolenników. Podczas jednego ze spotkań w Kalifornii w roku 1975 udało im się zwerbować połowę z 50 uczestników spotkania, natomiast mniej więcej w tym samym czasie, po spotkaniu w Oregonie około 30 osób, głównie studentów, porzuciło swoje domy, by udać się razem z Applewhitem i Nettles w drogę do lepszego świata.
W roku 1977, mając przy sobie zgromadzoną grupę około 70 wyznawców, oraz prowadząc niemal pustelnicze życie w głównie w rejonie Gór Skalistych, po raz kolejny zmienili imiona, tym razem na „Do” i „Ti”. Pod koniec lat 70. grupa otrzymała potężny zastrzyk gotówki z do dziś nie do końca ustalonych źródeł, co umożliwiło im wynajęcie kilku nieruchomości, najpierw w Denver, a następnie w Dallas. Mimo bardzo ścisłych, oraz niezwykle konsekwentnie stosowanych reguł panujących w sekcie, trzeba przyznać, że w odróżnieniu od wielu podobnych projektów, Applewhite stawiał bardziej na jakość, niż ilość, w związku z czym każdy kto chciał opuścić owe towarzystwo, nie dość, że miał tu pełną swobodę ruchu, to jeszcze był zaopatrywany w pewne wsparcie finansowe na drogę. Nawet w tych okolicznościach, w pewnym momencie liczba członków sekty sięgała aż 80.
W roku 1983 u Nettles zdiagnozowano chorobę nowotworową, w efekcie zaszła konieczność usunięcia jej oka, co pozwoliło jej żyć jeszcze przez dwa lata, po czym w efekcie serii przerzutów, kobieta zmarła w roku 1985. Zaniepokojony nową sytuacją Applewhite wyjaśnił wyznawcom, że ze względu na nadmiar posiadanej energii, dusza Nettles musiała opuścić Ziemię i przenieść się na „Następny Poziom”. Owo wyjaśnienie okazało się na tyle przekonujące, że zaledwie jedna osoba zrezygnowała z udziału w projekcie. Sam Applewhite jednak na tyle ciężko przeżył śmierć swojej partnerki, że przez pewien czas, to członkowie sekty musieli się troszczyć o jego dobry nastrój, na tyle jednak skutecznie, że już wkrótce mógł ich wszystkich z sukcesem przekonać, że jest nowym wcieleniem Jezusa. Jednocześnie też zmienił się jego pogląd na zapowiadane „wniebowstąpienie”. O ile wcześniej utrzymywał swoich uczniów w przekonaniu, że kiedy wreszcie nadlecą kosmici, oni wszyscy zostaną przeniesieni na pokłady ich pojazdów z duszą ciałem, kiedy wszyscy zdążyli zauważyć, że ciało Nettles jednak zostało na miejscu, wyjaśnił im, że plan się zmienił i ciała jednak będą musiały zostać na miejscu, a tam w kosmosie, każdy z nich będzie miał przydzieloną nową i o wiele piękniejszą powłokę.
W roku 1993 grupa przyjęła nową nazwę „Anonimowi Totalni Zwycięzcy”. Za całe 30 tys. dolarów Applewhite wykupił całostronicowe ogłoszenie w „USA Today”, w którym zapowiedział nadchodzącą katastrofę, co spowodowało, że około 20 byłych członków sekty zdecydowało się na powrót, a po serii wykładów liczba członków dodatkowo się podwoiła. To był też czas, kiedy Applewhite po raz pierwszy zaczął wspominać o samobójstwie i właśnie wtedy pojawiła się ostateczna nazwa sekty, czyli „Brama Niebios”. Od czerwca do października 1995 roku grupa mieszkała na wsi w Nowym Meksyku w posiadłości, którą Applewhite nazwał „Statkiem Ziemskim” i którą planował przekształcić w klasztor, jednak ze względu na zaawansowany wiek, ciągłe kłopoty ze zdrowiem i paniczny strach przed rakiem, musiał ze swoich ambicji zrezygnować i z całym towarzystwem przeniósł się w okolice San Diego.
Applewhite, który przez wiele lat utrzymywał, że seks stanowi jedną z najpotężniejszych sił, które uniemożliwiają ludzkiej duszy wyrwanie się z mocy ciała, nie mógł nie zauważyć, że zarówno on, jak i wielu innych członków sekty, chronicznie cierpią z powodu braku seksu. W tej sytuacji, wraz z niewielką grupą wyznawców, postanowił poddać się zabiegowi kastracji. Początkowo było im ciężko znaleźć chętnego do przeprowadzenia operacji chirurga, w końcu jednak znaleźli odpowiedni gabinet gdzieś w Meksyku. W samą porę na nadejście komety. Kiedy 26 marca 1997 roku na teren posiadłości na Rancho Santa Fe wkroczyła policja, znalazła ciało Applewhite’a w jego prywatnej sypialni w łóżku w pozycji siedzącej. Wyniki przeprowadzonych badań lekarskich nie stwierdziły zagrożenia nowotworem, lecz zaledwie początki miażdżycy, a więc czegoś, co, jak się okazuje, może się przydarzyć każdemu, nawet kosmicie.
Ktoś pewnie w tym momencie powie, że cóż to za kryminalna historia, gdzie nie ma ani bandziorów, ani rewolwerów, ani nawet sprężynowych noży. Jakiż to kryminał, gdzie rzekomy morderca od początku do końca porusza się wyłącznie w granicach prawa, a wszelkie odpowiednie służby znają jego każdy gest i krok. Jakaż to wreszcie zbrodnia, gdzie od początku do końca nikt nikogo do niczego nie zmuszał, a jeśli zginęło 39 osób to wyłącznie dlatego, że każda z ofiar nie marzyła o niczym innym jak tylko o tym, by umrzeć. Otóż w moim pojęciu nie ma żadnej różnicy między jakimś psychopatą, który wchodzi w grupę ludzi i każdemu z nich podrzyna gardło, a świrem, który robi dokładnie to samo, tyle że wykorzystując swoje skryte talenty, tych samych ludzi skutecznie zachęca do tego, by sobie te gardła poderżnęli sami.


Moje książki, gdyby ktoś był ciekawy, są do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Polecam serdecznie i szczerze.



wtorek, 9 maja 2017

O kłamstwie na długich nogach

Możliwe, że przez te wszystkie lata zdarzyło mi się ciągnąć jeden temat przez kilka kolejnych notek, mam jednak wrażenie, że nie. Tego typu sytuacji starannie unikałem. Tym razem jednak czuję bardzo silną potrzebę, by wrócić do sprawy listu, jaki nasze MSZ skierowało do dziś już prezydenta Francji, Macrona, a który cwaniacy z „Gazety Wyborczej” postanowili wykorzystać do ataku na rząd. Wiemy tu zapewne wszyscy świetnie, jak to działa. Po raz pierwszy mieliśmy okazję podziwiać tę myśl, kiedy ktoś bardzo przebiegły wymyślił, że z nazwiska „Kaczyński” da się wyciągnąć ową kaczkę, no i dalej już zupełnie bez ograniczeń prowokować najróżniejsze skojarzenia, typu „kaczyzm”, „kaczor”, „kaczafi”, czy po prostu „kaczka”. Proszę zwrócić uwagę na, jak się okazuje pozorną, absurdalność owego przekrętu. W polskiej polityce nazwisk, które można jakoś skojarzyć, nazbierało się całe mnóstwo, mimo to nikomu do głowy nawet nie przyjdzie, by się na tym poziomie popisywać jakąś szczególną inwencją. Nawet w tym moim skromnym przypadku – choć jak to niedawno pokazałem, okazji było naprawdę sporo – nikomu nie przyszło do głowy, by mnie przezwać osłem. Gdy chodzi jednak o Jarosława Kaczyńskiego, ktoś jednak wymyślił, że jeśli zaczniemy o nim myśleć jak o kaczce, może być ciekawie. Ciekawie do tego stopnia, że jeśli na kolejnych demonstracjach ludzie pojawią się z żółtymi pluszowymi kaczuszkami, część społeczeństwa być może będzie w przyszłości odpowiednio reagować nawet na kolor żółty.
A to był zaledwie początek. Potem pojawił się oczywiście „Borubar”, za „Borubarem” „Kartofel”, „Sraczka”, „Małpka”, by wreszcie dotrzeć do całkiem najświeższych bon motów, takich jak „San Escobar”, „broszka”, czy „Misiewicz”, które siedząc przed błękitnymi ekranami swoich telewizorów, pewien szczególny rodzaj polskiego wyborcy będzie w szczerym zapamiętaniu powtarzał tak długo aż padnie polecenie zmiany hasła.
Wiemy o co chodzi, prawda? Uczestniczymy w spotkaniu towarzyskim, z czyjejś obłąkanej zupełnie inicjatywy pojawia się kwestia bieżącej polityki i możemy być pewni, że lada chwila ktoś rzuci coś na temat „San Escobar”, „Misiewicza”, czy „Borubara”, by w ten sposób odeprzeć wszelkie ewentualne argumenty, które mogą się ewentualnie pojawić. No i w rzeczy samej, w ten sposób cała dyskusja zamiera i pozostaje tylko słodki rechot. W miniony weekend uczestniczyłem w jednym ze wspomnianych spotkań, no i nagle ktoś wspomniał o skandalicznych błędach w liście MSZ-u do Emmanuela Macrona. Kiedy próbowałem protestować, informując znajomego, że list nie zawiera błędów, a cała historia została sprokurowana przez antyrządową propagandę, w jednej chwili padł kontrargument: „No, to chyba Waszczykowski będzie musiał zwrócić się o interwencję do samego prezydenta San Escobar”. A ja już wiem, że przez najbliższe tygodnie, miesiące, czy lata, kwestia owych rzekomych błędów w liście MSZ-u stanie się tak samo elementem kultury popularnej, jak wspomniany „Misiewicz”, czy „Borubar”, tyle że tym razem będziemy mieli do czynienia z czymś daleko bardziej perfidnym i bezwzględnym. Sprawa Misiewicza faktycznie nie została przez obóz rządowy rozegrana zbyt inteligentnie, a sam Misiewicz nadaje się do tego, by wrzucać jego zdjęcia gdziekolwiek niemal tak samo dobrze jak Borys Budka, prezydent Lech Kaczyński faktycznie nie specjalnie dbał o dykcję i w ogóle o tak zwany wizerunek, a w nazwisku Kaczyński, faktycznie można znaleźć owo „kaczkę”, w tym jednak wypadku mamy do czynienia z atakiem pozbawionym jakichkolwiek podstaw, poza, z jednej strony, czystą nienawiścią, a z drugiej, bardzo jasnym politycznym planem. Jakim planem? Ano takim, by na hasło „list”, część wyborców natychmiast reagowało okrzykiem „San Escobar”. Pisałem już o tym, a dziś tylko powtórzę: list MSZ-u do Macrona jest w sposób oczywisty napisany poprawnie i tam nie ma się czego czepiać. A jednak oni postanowili stworzyć całkowicie fałszywą historię i korzystając z faktu, że języki obce stanowią właściwie samo centrum polskiego kompleksu, umieścić ją w kulturze popularnej. Widząc, jak bardzo sam MSZ jest bezradny wobec tego przekrętu, całkowicie bezkarnie i z wyraźnym sukcesem.
Rozmawialiśmy tu o tym liście parę dni temu i niestety w pewnym momencie pojawiło się jakieś legitymujące się tytułem magistra filologii angielskiej dziecko, całość problemu, czyli manipulacji „Gazety Wyborczej” skutecznie strollowało, a myśmy ostatecznie zostali z przekonaniem, że tak naprawdę to nie wiemy nic poza tym, do czego i tak mieliśmy swoje przekonania już lata temu, czyli że „Wyborcza” kłamie. Tymczasem ja nie mogę nie powtórzyć tego, że tym razem doszło do kłamstwa na skalę zupełnie niespotykaną i że na miejscu tłumacza z MSZ, któremu ów wynajęty przez „Wyborczą” Jacek praktycznie zniszczył reputację, a kto wie, czy i nie karierę, ja bym obu wytoczył proces i ich finansowo doprowadził do ruiny. A, daje słowo, że droga jest prosta. Proszę sobie wyobrazić, że mój syn – swoją drogą, również anglista – postanowił wrzucić ów poprawiony przez „Wyborczą” tekst na którymś z internetowych forów i zwrócił się do osób, dla których język angielski jest językiem ojczystym, z prośbą o ocenę. Proszę sobie wyobrazić, że nikt – dosłownie nikt – nie miał zastrzeżeń co do jakości omawianego tłumaczenia. Wręcz przeciwnie, wszyscy komentujący podkreślali pełną językową poprawność oryginału. Jedna osoba nawet wyraziła opinię (tu cytat): „Native speaker. Original is better communication than the corrected. It’s shorter and clearer”.
Obawiam się jednak, że nic z tego nie będzie. Przede wszystkim oni wszyscy mają kompletnie w nosie tego typu zdarzenia. Większość z nich nawet nie zna języka na tyle, by mieć w tej sprawie jakiekolwiek zdanie, a ci co język znają mają swoje plany i o nie przede wszystkim dbają. Nawet ów tłumacz prawdopodobnie jest tak szczęśliwy, że ma tę robotę w MSZ-cie, że nawet nie bierze pod uwagę, że to co mu zrobiła „Wyborcza”, może mieć jakikolwiek wpływ na jego zawodowe losy. Nawet ci cwaniacy z „Wyborczej” są przede wszystkim skupieni, by nie wylecieć z roboty, a poza tym i tak każdy z nich się zajmuje liczeniem uczestników marszu wolności. Kiedy się tak nad tym zastanowić, można naprawdę dojść do przekonania, że faktycznie my tu jesteśmy jedynymi, których to wszystko szczerze obchodzi. Niech więc tak zostanie. Nas to obchodzi.

Zapraszam do ksiegarni www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki. Naprawdę warto. Przy okazji zachęcam wszystkich do odwiedzania portalu www.papug.pl, gdzie od niedzieli wisi mój nowy tekst.

poniedziałek, 8 maja 2017

O wesołych Romkach z Platformy i żarcie, który nie wyszedł


I znów, po raz nie wiadomo już który, wraca problem Katastrofy Smoleńskiej i, również po raz nie wiadomo który, dochodzimy do wniosku, że, jak to swego czasu pięknie sformułował Bob Dylan, „coś się tu dzieje, a ty nie wiesz, co”. Gdy chodzi o mnie, to ja mam w tym temacie do powiedzenia dwie rzeczy. Pierwsza z nich, to ta, że dzięki pewnym naprawdę bardzo poważnym kontaktom, które zawdzięczam temu, że od wielu już lat siedzę tu i piszę wszystko, co mi chodzi po głowie, wiem, że mamy problem, który w pewnym momencie musi eksplodować i najprawdopodobniej owa eksplozja większości z nas się bardzo nie spodoba. Druga to moje głębokie przekonanie, że cokolwiek nam spadnie na głowę, fakt jest taki, że prezydent Kaczyński, a z nim już na zasadzie lawiny, cała reszta, zostali zamordowani przez ludzi gnuśnych i podłych. I Bóg mi świadkiem, że od samego początku jak ognia unikałem wchodzenia w szczegóły tego, co się dokładnie stało w Smoleńsku. Ani nie studiowałem tych wszystkich rysunków, ani nie śledziłem owych liczb, nie pisałem o mgle, brzozie, czy trotylu, nie cytowałem wypowiedzi ekspertów. Krótko mówiąc, nigdy nawet do głowy mi nie przyszło, by ze swoimi refleksjami wychodzić poza to, co i tak wiem bez niczyjej pomocy, a mianowicie to, że na początku tego wszystkiego stał zwykły sztubacki psikus. Niedawno na prośbę portalu papug.pl napisałem tekst zupełnie nowy, choć w pewnym wyraźnym bardzo sensie nawiązujący do pewnej refleksji sprzed lat. Myślę, że nie zaszkodzi go tu dziś zacytować.


Każdy z nas, kto interesuje się polityką, jako wydarzeniem przede wszystkim medialnym, od pierwszej już chwili mógł się spodziewać, że wygłoszona w Sejmie przez ministra Bartosza Kownackiego uwaga o krwi na rękach polityków Platformy Obywatelskiej musi się skończyć solidną awanturą. Nic tak bowiem nie jest w stanie doprowadzić ludzi złych i występnych do wściekłości, jak żywa prawda. No i stało się tak, że Kownacki powiedział to jedno zdanie o tym, że ktoś kto ma na rękach krew 96 osób zmarłych w katastrofie, którą sam, czy to przez swoje złe intencje, czy choćby przez swój parszywy charakter, sprokurował, powinien się nie odzywać, gdy chodzi o coś tak trywialnego, jak bezpieczeństwo na drodze, i podniósł się zgiełk, jakiego świat nie widział.
Powiem szczerze, że choć sam, podobnie zresztą, jak wielu z nas, ową teorię o krwi na rękach przynajmniej niektórych polityków Platformy Obywatelskiej od samego początku traktowałem z najwyższą powagą, zawsze też dopuszczałem tę oto ewentualność, że za katastrofą rządowego tupolewa w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku, nie koniecznie stoi czyjś brudny plan, ale że była ona wynikiem czegoś, co część mediów postanowiła określać mianem „przemysłu pogardy”, ja natomiast wolę nazywać „przemysłem nienawiści” i że to owa nienawiść połączona z czystą ludzka złośliwością doprowadziła do tego nieszczęścia. Pamiętam, że w tamtych dniach jeszcze, wspominając czas gdy politycy Platformy Obywatelskiej w ścisłej współpracy z reżimowymi mediami robili wszystko, co tylko im przyszło do głowy, by upokorzyć Lecha Kaczyńskiego w każdym możliwym wymiarze, jako prezydenta, polityka, czy wreszcie jako człowieka z krwi i kości. Nigdy nie zapomnę choćby sytuacji, kiedy Prezydent musiał odwołać któreś ze spotkań z powodu grypy żołądkowej, czy czegoś podobnego, a popularny rysownik Andrzej Mleczko narysował szalenie jego zdaniem zabawny obrazek, przedstawiający prezydencką limuzynę, ciągnącą za sobą budkę na kółkach z charakterystycznym napisem „toi toi”. Przepraszam bardzo, ale podobnie jak zastanawiam się, jak podły charakter musi stać za tego typu poczuciem humoru, nie mam też wątpliwości, że Andrzej Mleczko nie był tu żadnym wyjątkiem. No i nie mam wątpliwości, że od tego toi toia na kółkach droga do tego, co się w końcu zdarzyło w ów sobotni poranek bardzo prosta. Przyszła mi zresztą wówczas do głowy pewna przypowieść, którą pozwolę sobie tu przypomnieć.
Otóż wyobraźmy sobie, że mam znajomego, którego szczerze i w sposób jak najbardziej moim zdaniem uzasadniony nie znoszę, jednak przez to, że nic on sobie z moich odczuć nie robi, korzystam z każdej okazji, by mu dokuczyć. I wyobraźmy sobie, że ten mój znajomy zamierza zorganizować u siebie w domu przyjęcie z udziałem zaproszonych gości, do niego się przygotowuje i bardzo go wyczekuje. A ja wtedy sobie wymyślam, że będzie bardzo śmiesznie, jeśli ja mu włożę w zamek szpilkę i kiedy on będzie wracał do domu z tymi butelkami, chrupkami, serami i czym tam jeszcze, nie będzie mógł wejść do domu, będzie stał przed tymi drzwiami jak głupi z tym całym towarem, po pewnym czasie zaczną schodzić się goście i będą tak wszyscy stali w tych garniturach i sukniach, licząc na zabawę, której nie będzie, a on będzie się tak żałośnie szarpał z tymi drzwiami, wściekał i będzie w tej swojej bezradności taki beznadziejny. A ja będę stał w oknie i pokładał się ze śmiechu.
I wtedy, zupełnie niespodziewanie, kiedy oni wszyscy będą się tak bezradnie kręcić pod tym zamkniętym przy pomocy jednej malutkiej szpilki domem, obok będzie przejeżdżać ciężarówka, prowadzona nieszczęśliwie przez pijanego kierowcę, wiedzie w grupę niedoszłych balowiczów i wszyscy w jednej chwili zginą…
Przepraszam bardzo, ale czy ja może kogoś zabiłem? Czy może jestem winien zbrodni? Jak my w ogóle możemy mówić o zabójstwie? Czy to ja za dużo wypiłem i wjechałem w tych ludzi? O co więc do mnie pretensje? Że jestem człowiek wesoły, lubiący sobie zażartować?
Otóż ja nie mam najmniejszej wątpliwości co do tego, że nawet jeśli wszyscy ci ludzie, których stosunek do Lecha Kaczyńskiego tak znakomicie wyraził w swoim obrazku Andrzej Mleczko nie życzyli mu śmierci, mieli w ów sobotni ranek w głowie jedno tylko marzenie: żeby stało się coś, co doprowadzi do tego, że on tam w tym Smoleńsku będzie stał na tym lotnisku, albo gdzieś w lesie jak głupi, z tym swoim głupim przemówieniem, z tymi swoimi głupimi ambicjami i nawet nie będzie miał do dyspozycji tego toi toia, a ci jego głupi ministrowie będą nerwowo biegać po okolicy z komórkami w dłoniach, próbując się dodzwonić po jakąś pomoc, a my tu się będziemy pokładać ze śmiechu. I powtórzę raz jeszcze. Ta opcja to i tak dla nich rozwiązanie najbardziej łaskawe, zakładające, że żaden z nich coś tam przy tym samolocie nie postanowił podłubać.
A zatem załóżmy, że minister Kownacki rzeczywiście nie był tak do końca sprawiedliwy w swojej ocenie odpowiedzialności polityków Platformy Obywatelskiej, gdy chodzi o to co się zdarzyło siedem już lat temu – swoją drogą, ciekawe to bardzo, jak ten czas leci – w Smoleńsku i że oni mają jakieś tam prawo do tego, by się czuć dotknięci. Załóżmy, że tam akurat nikt z nich nie kiwnął palcem, by doprowadzić do tej katastrofy. Załóżmy, że oni się tylko modlili o ty, by się coś stało coś, przy czym się będzie można pośmiać. Tyle że nawet i wtedy nie da się nie zauważyć, że ten śmiech, który im zamarł w ustach, miał zdecydowanie kolor czerwony. A zatem to ich dzisiejsze oburzenie robi wrażenie co najmniej nieszczerego.


Zapraszam wszystkich do zaglądania do księgarni pod adresem www.coryllus.pl i do kupowania moich książek. To jest bardzo dobry wywór.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...