niedziela, 15 maja 2011

Kieliszek, czyli prezydent specjalnej troski

Moja niechęć do oglądania telewizji przybiera już postać jakiegoś szaleństwa. Weźmy wczorajszy wieczor. Pani Toyahowa poszła spać, moja jedna córka uczyła się historii, druga zapewne spędzała czas na Facebooku, a syn rozmawiał przez komputer (jak że by inaczej!) z pewną swoją ukochaną, a ja siedziałem jak ten debil w pustym pokoju, słuchałem cichutko muzyki, i gapiłem się w ścianę. Obok był telewizor, a ja nic – tylko te piosenki. No i myśli. Pełno różnych myśli.
Wygląda jednak na to, że to nie-oglądanie telewizji nie za bardzo mi szkodzi. Bo weźmy sprawę dwóch ostatnich wybryków prezydenta Komorowskiego. Jak mi donoszą ludzie życzliwi, ani sprawa lewego kotyliona, jaki Komorowski i jego towarzystwo sobie przypięli podczas uroczystości 3 maja, ani nawet numer z kieliszkiem Królowej, przez tak zawsze czujne media nie zostały nawet zauważone. A zatem, mogę podejrzewać, że gdybym oglądał telewizję, być może nie siedziałbym w tym czasie w necie, i nic bym o tym wszystkim nie wiedział. A tego – a już z całą pewnością sprawy kieliszka – bym nie przeżył.
O co chodzi z tym kieliszkiem? Przede wszystkim muszę wyjaśnić, że kiedy napisałem „Królowa”, nie miałem na myśli Królewny, lecz prawdziwą Królową. Nie jestem nawet, powiem szczerze, pewien, czy pani Dziadzia była na miejscu zdarzenia obecna. Mówiąc o Królowej, mam na uwadze królową Szwecji, która, jak już to było odpowiednio wcześniej zapowiadane, bawiła ostatnio w Polsce, towarzysząc swojemu mężowi, królowi. Karolowi XVI Gustawowi podczas jego wizyty. A teraz kieliszek. Otóż numer z kieliszkiem jest tak nieprawdopodobnie fantastyczny, że, kiedy już sam wiem, o co chodzi, mógłbym też mieć przekonanie, że wiedzą o nim wszyscy. Tymczasem, kiedy wspominałem o nim swojej żonie i swoim dzieciom, okazało się, że oni akurat nic nie słyszeli. A to musi świadczyć o tym, że sprawa została skutecznie wyciszona nawet w Internecie. A zatem, zanim przejdę do refleksji, opowiem dokładnie co się stało i tutaj.
Otóż było przyjęcie zorganizowane przez polskiego prezydenta dla królewskiej pary ze Szwecji. W środku siedział ubrany w elegancki garnitur z muchą nasz pan prezydent, po jego lewej stronie siedziała królowa Sylwia, po prawej jego stronie król Karol Gustaw, przed nimi, na białym obrusie stały talerze i zestaw kieliszków i kiedy w pewnym momencie przyszło do wygłaszania toastu, prezydent Komorowski wstał, złapał kieliszek Królowej i zaczął coś paplać. W tym momencie, jak donoszą nasi reporterzy, Królowa rzuciła dyskretne spojrzenie swojemu mężowi, ten błyskawicznie capnął kieliszek Komorowskiego i możliwie cichutko przekazał go swojej małżonce. Sytuacja została uratowana. Wprawdzie później, jak widać na zamieszczonych na blogach zdjęciach, Komorowski – kiedy już ciągnie tego szampana – stoi twarzą zwrócony do Króla i coś mu tam słodzi, natomiast królowa Sylwia jest samiusieńka obok, a na prawo od siebie ma wyłącznie dupę naszego pana prezydenta; a zatem, też nie najlepiej, jednak przyznać trzeba, że prawdopodobnie po pierwszej akcji, szwedzcy goście byli już tak odpowiednio przygotowani, że mogli się już nawet spodziewać pierdzenia i charkania.
Teraz pora na refleksje. Ich pierwsza część już była. Chodzi mi mianowicie o fakt, że całe to zdarzenie zostało przez ogólnopolskie media, w tym media internetowe, skutecznie albo przemilczane, lub tak zmarginalizowane, by większość osób, które mogłyby się nim zainteresować, pozostały ze swoją niewiedzą. Do tej sprawy zresztą jeszcze wrócimy, natomiast teraz chciałbym się skupić na kwestii moim zdaniem najbardziej interesującej.
Otóż wielu z nas miało okazję siedzieć przy stole w okolicznościach mniej lub bardziej oficjalnych. Znamy więc tę sytuację, kiedy to obok nas siedzą ludzie, przed nami stoją talerze, sztućce, filiżanki, kieliszki i diabli wiedzą, co jeszcze. Chodzi o to, zdarza się oczywiście czasami, że komuś się coś nagle w tym wszystkim pomyli, i albo się do kogoś zwróci, myląc imiona, albo się zagapi i czegoś nie dosłyszy, czy wreszcie coś niechcąco wywróci. Jednak – przynajmniej moje doświadczenie tak mi podpowiada – nie ma takiej możliwości, żeby przez pomyłkę komuś zabrać łyżeczkę, czy kieliszek. Przynajmniej nie w stanie podstawowej trzeźwości. Tego typu gest jest, z mojego punktu widzenia, równie nieprzytomny, jak zwędzenie komuś z talerza kawałka tortu, czy wsadzenia komuś do zupy swojej łyżki. Tymczasem Bronisław Komorowski, w sytuacji wymagającej od niego jak najbardziej przytomności i skupienia, fatalnie się zagapił, wyciągnął rękę poza swój teren i zabrał Królowej ten nieszczęsny kieliszek.
Niedawno wszyscyśmy się śmiali z Prezydenta, że wpisując się do księgi kondolencyjnej w japońskiej ambasadzie, nasadził te słynne już byki. Oczywiście, fakt, że on robi błędy ortograficzne, i to w dodatku błędy takiego kalibru, jest sam w sobie wystarczająco poruszający. Mnie natomiast najbardziej uderzyło to, że on, idąc do tej ambasady, nie przygotował się odpowiednio wcześniej do tego, co tam będzie robił. Gdybym ja miał iść w jakieś ważne miejsce i pozostawić tam swój ślad, czy to w formie podpisu, czy choćby wspomnienia, to jednak starałbym się uważać na każdy swój ruch, gest i słowo. Czasem zdarza mi się musieć podpisać coś ważnego. No, choćby jak idzie o tak zwane wzory podpisów. Przymierzam się do tej akcji, gimnastykuję rękę, ogólnie – staram się bardzo, żeby czegoś nie chlapnąć. Komorowski, jak wszystko na to wskazuje, albo szedł już tam w stanie kompletnego zamroczenia, lub też ewentualnie na miejscu dostał jakiegoś ciężkiego napadu zgłupienia. O czym to może świadczyć? No tylko o jednym. Z nim jest na sto procent coś nie tak. Pisałem o tym bardzo niedawno. Dziś te moje podejrzenia, wypadek z kieliszkiem tylko potwierdza.
Z całą pewnością część z nas zauważyła, że – ostatnio coraz częściej – w dyskusjach politycznych, mamy skłonność do używania argumentu w postaci zdania: „Ciekawe, co by było, gdyby coś takiego się działo za rządów PiS-u?”, lub „Ciekawe, co by się działo w mediach, gdyby coś takiego zrobił Lech Kaczyński?” Z taką oto sugestią, że oczywiście dziennikarze, kabareciarze i nakręceni przez nich obywatele urządziliby nam istne piekło. Powiem uczciwie, że tego typu argumenty mnie nudzą z jednego prostego powodu. Z tego mianowicie, że ten dylemat jest już tak zużyty, że bardziej chyba być nie może. Ale też właśnie z tego, że sugerowana reakcja jest oczywiście jak najbardziej oczywista. Po co się zastanawiać nad czymś, i dodatkowo jeszcze zadręczać się czymś, co jest jak najbardziej oczywiste? Nie ma najmniejszych wątpliwości, że gdyby to prezydent Kaczyński zabrał Królowej kieliszek, ataku jaki by na niego spadł, by nie przeżył. On się raz mocno zagapił z tym policyjnym psem, i rżenie z powodu tego zagapienia do dziś tłucze się o jego trumnę. Kieliszek zniszczyłby go w ciągu tygodnia.
A zatem, jak mówię, bardzo mi się nie podoba powtarzanie wciąż tego pytania: „Co by było gdyby?” Jednak w tej sytuacji, jakoś nie mogę się sam przed zadaniem go powstrzymać. Bo to faktycznie jest bardzo interesujące, spróbować sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby to prezydent Kaczyński zabrał Królowej ten kieliszek. Przede wszystkim pierwszy by się odezwał Palikot i zakomunikował, że to jest najlepszy dowód na to, że on chleje. Następnie TVN24 zaprosiłby do studia specjalistów od alkoholizmu, którzy by potwierdzili, że alkoholicy na widok flaszki, kieliszka, czy sklepu monopolowego tracą rozum i panowanie nad sobą, i ze reakcja Prezydenta jest tu zupełnie naturalna. Po tych ekspertach przyszliby inni eksperci i zasugerowaliby, że tu nie musimy mieć do czynienia z problemem alkoholowym, lecz ze zwykłymi zaburzeniami świadomości. A po tych ekspertach, zjawiliby się dziennikarze i politycy, i zaczęliby przekonywać, że to co zrobił nasz prezydent jest już tematem rozmów na całym świecie i Polska została sprowadzona do pozycji najbardziej zacofanych państw afrykańskich. W następnej kolejności Tomasz Sianecki przygotowałby reportaż-sondę wśród przechodniów, na temat tego, czy któremuś się zdarzyło ukraść komuś kieliszek, albo kanapkę z talerza. Na samym końcu, pojawiliby się oczywiście kabareciarze z całą już kulturą popularną, i już by się tam swoim talentem odpowiednio popisali. Krótko mówiąc, stałoby się dokładnie to samo, co się działo w przypadku afery z Irasiadem, czy Borubarem, tyle że bez porównania bardziej. Dlaczego? Dlatego, że tam mieliśmy do czynienia z nicnieznaczącym drobiazgiem, a nawet zwykłym kłamstwem – a tu mielibyśmy fakt. Fakt i bardzo poważny znak.
Muszę jednocześnie od razu tu zaznaczyć, że owa hipotetyczna reakcja, którą tu opisałem, nie jest dla mnie jakoś szczególnie oburzająca. Osobiście uważam, że gdyby Lechowi Kaczyńskiemu przydarzyło się coś tego typu, to przede wszystkim wszyscy mielibyśmy szczere podstawy do tego, by go podejrzewać o jakieś poważne problemy umysłowe. A gdyby on się wciąż nadymał, to byśmy mieli powód, by się z niego już tylko śmiać. Problem w tym, że Lech Kaczyński praktycznie wpadek nie miał, a już z całą pewnością nie tego kalibru. Jeśli się uczciwie zastanowić, to Lech Kaczyński na tym polu był czysty jak złoto. Kiedy Andrzej Mleczko dla powszechnej uciechy rysował ten prezydencki samochód, ciągnący za sobą ubikację na kółkach, to za tym żartem nie stały autentyczne zdarzenia, lecz zwykłe pomówienia, insynuacje, a przede wszystkim niepohamowana nienawiść. Problem w tym, że Lechowi Kaczyńskiemu coś takiego, co nam niemal codziennie pokazuje prezydent Komorowski, przydarzyć się zwyczajnie nie mogło.
No i wreszcie, problem w tym, że Komorowskiemu, nie dość, że się zdarza, to zdarza się w sposób tak systematyczny i oczywisty, że to już powoli nikogo nie dziwi. I teraz możemy wrócić do reakcji mediów na ten przypadek kieliszka Królowej. Czemu one nic na ten temat nie mówią? O tym „bulu” informowały. Czemu więc nic nie mówią o kieliszku? Uważam, że sa tego dwie przyczyny. Pierwsza to taka, że, jak już wspomniałem, owo otępienie, w jakim się niemal nieustannie znajduje Komorowski, staję się zwyczajnie medialnie nieciekawe. Drugi natomiast jest taki, że to jest autentyczne otępienie. I jest to prawdopodobnie fakt już powszechnie uznany. A skoro tak, to System wie, ze jeśli zacznie tę sprawę roztrząsać, to za tym będzie musiał pójść kolejny krok. Już bardziej praktyczny, i rozpoczynający de facto procedurę odsunięcia Bronisława Komorowskiego z urzędu. A tego oni bardzo, ale to bardzo nie chcą. Już pewnie wolą, by on zwyczajnie któregoś dni umarł. Wtedy przynajmniej gdzieniegdzie pozostanie bohaterem.
Czy tak będzie zawsze? Nie mam pojęcia. Myślę sobie, że gdyby podczas opisywanego wyżej ‘szwedzkiego’ przyjęcia, kiedy Król wziął kieliszek Komorowskiego i przekazał go dyskretnie swojej zonie, gdyby w tym momencie Komorowski złapał go za rękę i zawołał: „Niech mi król nie zabiera kieliszka” i jeszcze ten szampan, czy co oni tam pili, by się wylał na obrus, albo Królowej na twarz, to może jedna z tych kropel szampana byłaby tą własnie przysłowiową kroplą. No, ale z satysfakcją możemy to jedno Komorowskiemu przyznać. Jeszcze się jakoś trzyma. Widać to wyraźnie na poniższym zdjęciu. Gapi się w ten kieliszek i jest najwidoczniej bardzo rozbawiony. A zatem przynajmniej duch kniei go nie opuszcza.

Powyższy artykuł został wcześniej opublikowany w Warszawskiej Gazecie i dostałem za niego całe sto złotych. Gdyby komuś się ta refleksja spodobała, a chciałby się do tej stówy dorzucić, będę zobowiązany. Bo, jak wspominałem, ja teraz żyje już niemal tylko z tego bloga. Dziękuję.


sobota, 14 maja 2011

Coryllus: Mistrz i jego uczniowie

Być może, części stałych czytelników tego bloga, wyda się to niepotrzebne, lub wręcz podejrzane, jednak dziś będziemy tu czytać kolejny tekst Coryllusa. Oryginalnie miał być tekst tylko jeden, dzisiejszy, tyle że przez jakieś – przynajmniej przypominające cenzurę – działania administracji Nowego Ekranu, musiałem się wykazać obywatelską czujnością i stąd tekst poprzedni. A więc, ten dziwny układ zamykający miniony tydzień jest w dużym stopniu kwestią przypadku i wyjątku. Zapewniam że już jutro wrócimy na utartą ścieżkę.
A poniższy tekst znaleźć się tu musi. Dlaczego? Otóż, kilka ostatnich, zamieszczonych na tym blogu notek, poświęconych było – bardzo ogólnie rzecz ujmując – sytuacji na naszej scenie politycznej, ze szczególnym uwzględnieniem czterech partii, które obecnie tworzą polski parlament, a więc PO, PiS, SLD i PSL. Ale także prognozom, jakie mogą chodzić po głowie, w związku z nadchodzącymi wyborami. W ostatnich dniach, przy okazji przejścia Bartosza Arłukowicza do Platformy Obywatelskiej, a także w związku z jednoznacznymi już deklaracjami polityków PO i samego Donalda Tuska, wskazującymi na to, że ci szczególnie państwo postanowili pod swoje skrzydła przygarnąć wszystkich, którzy się zgłoszą, niezależnie od politycznych barw i wyznawanych światopoglądów, wydaje się, że wreszcie i ostatecznie rozpoczęto oficjalne domykanie czegoś co się powszechnie nazywa Antykaczystowskim Blokiem Porozumienia Dla Polski. W rezultacie tego wydarzenia, jest już niemal pewne, że będziemy mieli scenę podzieloną na dwa ugrupowania, a mianowicie PiS i Blok.W tej sytuacji, ktoś może postawić pytanie, co z ewentualnym blokiem po naszej stronie? Co z tymi wszystkimi zainteresowanymi, którzy sami jakoś się nie potrafili w tej kotłowaninie odnaleźć, a może bardzo by chcieli też coś w tę walkę wnieść Też pokazać, że Polskę kochają, o Polskę dbają i Polsce chcą służyć. Czy – biorąc pod uwagę, że przed nami jeszcze parę miesięcy – oni mogą liczyć, że wzorem premiera Tuska i Jaroslaw Kaczyński otworzy swe, jak wiemy, wielkie serce na ich wołania? Powiem szczerze, że nie wiem, jak to z nimi będzie. Wiem tylko, że wielu z nich bardzo by chciało. Ale czy Prezes też zechce utworzyć nasz, prawicowy i patriotyczny blok, czy uzna, że to co obecnie funkcjonuje pod nazwą Prawo i Sprawiedliwość, nam wystarczy? Czy może w dniu wyborów zmierzą się dwa bloki – Blok dla Polski i Blok dla Rosji? Otóż, jak o to idzie, nie mam bladego pojęcia. Natomiast mam nadzieję, że nie. Że wszyscy ci, co dotychczas się tylko kręcili po okolicy i najwyżej od czasu do czasu coś tam sobie popyskowali, albo na Tuska, albo na Napieralskiego, albo oczywiście na Kaczyńskiego, zostaną tam gdzie byli. Ewentualnie przejdą do bloku ruskiego. Tam ich z całą pewnością chętnie przyjmą. A my zostaniemy też tu, gdzie jesteśmy.Dla szerszego naświetlenia teoretycznych podstaw wyżej przedstawionej refleksji, pozwolę sobie, jak już zaznaczyłem we wstępie, skorzystać z tekstu naszego kolegi Coryllusa. Zapewniam jednak, że każde słowo, które on tam przekazuje, mogłoby być słowem wyjętym z moich też ust. Gdybym tylko tak potrafił.
Mając w pamięci kilka niewesołych doświadczeń własnych nieufnie bardzo podchodzę do relacji mistrz – uczeń. Bywa ona przedstawiana jako najdoskonalszy sposób przekazywania wiedzy i doświadczenia, jako creme de la creme pedagogiki, dostępny zresztą nielicznym tylko. Tym mianowicie, którzy dzięki swym zdolnościom w otocznie mistrza zostali dopuszczeni. Mistrzowie mają zwykle kilku uczniów i im przekazują swą wiedzę w czasie spotkań tajemnych, odbywanych w ustronnych miejscach, tak by nie dosięgły ich oczy profanów.
Konstrukcja ta jest jednym z największych i najpoważniejszych zakłamań funkcjonujących w naszej świadomości, jest to wręcz paraliżująca trucizna, która wcale niczego nie ułatwia, nie poprawia i nie przekonuje do niczego. Relacja – mistrz uczeń lub mistrz uczniowie to kłamstwo. Człowiek bowiem jest wobec otaczających go problemów i spraw samotny i tylko przez tą samotność może się czegoś naprawdę dowiedzieć. Jakieś podejrzane relacje z mistrzami czy nie daj Panie Boże z uczniami, to tylko jedno z doświadczeń, które czasem coś przybliży, ale częściej zafałszuje i zniszczy. Być może napiszę kiedyś o tym osobny tekst, ale dziś nie, dziś będzie o czym innym.
Niniejszy tekst będzie poniekąd kontynuacją wpisu wczorajszego, w którym padło nazwisko Tomasza Wołka. Nicpotem w jednym z komentarzy przywołał nazwisko jednego z najważniejszych w powojennej Polsce mentorów, wychowujących młode pokolenie intelektualistów – Henryka Krzeczkowskiego. Jeśli ktoś będzie chciał sięgnąć do komentarzy Nicpotem pod wczorajszym wpisem zachęcam. Ja nie będę ich cytował, bo chciałbym żeby pomiędzy nimi a tym co tu napiszę powstał pewien szczególny rodzaj napięcia. Zobaczymy czy to się uda.
Miałem kiedyś w ręku książkę z tekstami Henryka Krzeczkowskiego pod tytułem „Proste prawdy”, niestety kiedy przycisnęła mnie bieda musiałem ją sprzedać. Książka ta była gruba i zawierała felietony oraz różne inne opera minora pana Krzeczkowskiego. Zapamiętałem z niej tylko tyle, że często jeździł do Krakowa, żeby spotykać się ze środowiskiem literacko artystycznym, miał też podobno w Krakowie jakąś przyjaciółkę. Według pomieszczonych w tej księdze słów Tomasza Wołka był Krzeczkowski kimś w rodzaju Platona doby PRL-u, który próbował ocalić dla potomności to co najważniejsze, przekazując to, owe proste prawdy, swoim uczniom. Wśród nich zaś znajdowali się ludzie o nazwiskach bardzo znanych w latach dziewięćdziesiątych, a i dziś łatwych do przypomnienia. Byli tam więc: Tomasz Wołek, Kazimierz Michał Ujazdowski, Aleksander Hall, Wiesław Walendziak, Jacek Bartyzel i ponoć także Marek Jurek.
Żeby dowiedzieć się czegoś bliższego o Krzeczkowskim wpisałem jego nazwisko w Wikipedię. Cóż się okazało; oto Henryk Krzeczkowski urodził się w Stanisławowie, po zajęciu Polski przez Niemców i Rosjan został wywieziony na wschód, potem wstąpił do armii Berlinga. Znalazł się od razu w wywiadzie, albowiem znał biegle kilka języków. Wrócił do Polski i służył wojskowo do roku 1950. W roku tym – dostrzegając – jak podaje Wikipedia – postępującą sowietyzację Polski – sprowokował własne usunięcie z wojska i zajął się jedynie pracą literacką i tłumaczeniami.
Tutaj chciałbym się zatrzymać na chwilę – jakiż odważny musiał być Henryk Krzeczkowski, że widząc tę sowietyzację zrobił coś – nie wiemy co – przez co wyrzucili go z wojska. Rozumiem, że bez prawa do emerytury i różnych uposażeń, rozumiem że mieszkanie wojskowe w Warszawie także musiał oddać... To akurat chyba nie bo w latach dziewięćdziesiątych nakręcono o nim film pod tytułem „Wróżbita z ulicy Czackiego”. Mieszkanie więc zachował i to w nie byle jakim miejscu, przy Łazienkach. No, ale wojskowa emerytura i przywileje. To musiało być trudne dla człowieka, który przywykł do pewnej swobody. A tutaj – po rzuceniu wojska – trzeba było się utrzymywać z tłumaczeń, z książek wydawanych w „Znaku” i artykułów w „Tygodniku Powszechnym”. No i jeszcze ci uczniowie, przychodzili do domu, zapewne nie mieli ze sobą termosów z herbatą, trzeba było ich częstować. Młodzi ludzie już tacy są, że nie pamiętają o ważnych drobiazgach.
W kilku miejscach nazwany jest Krzeczkowski „wychowawcą polskiej prawicy” człowiekiem, który myśl narodową wprowadził znów do debaty i uczynił z niej przedmiot sporów i poważnych refleksji. Napisał Henryk Krzeczkowski trzy książki – musiały mieć, kurcze, wielkie nakłady, jeśli się z tego pisania rzeczywiście utrzymywał – tylko trzy. Oto ich tytuły: „Po namyśle”, „O miejsce dla roztropności”, „Polskie zmartwienia”. Tę ostatnią wydał pod pseudonimem Mikołaj Sawulak, a przedostatnią pod pseudonimem XYZ. Wszystko to można znaleźć w Wikipedii, nic nie zmyślam. Tak tam jest napisane.
Ach! Byłbym zapomniał, siedem lat po odejściu z armii zajmował się wraz z innymi wybitnymi intelektualistami pracą nad miesięcznikiem „Europa”. Nagrodzono go nagrodą polskiego PEN Clubu za wybitne przekłady.
Reżyserem filmu o Henryku Krzeczkowskim jest Mateusz Dzieduszycki, a recenzję książki „Proste prawdy” do której dotarłem napisał Artur Wołek. Nie wiem czy prócz pana Artura jacyś inni synowie uczniów Henryka Krzeczkowskiego przywracają pamięć o tym niezwykłym człowieku, ale możliwe, że tak.
Henryk Krzeczkowski zmarł w 1985, pochowano go w Tyńcu. Właściwie to dziwne, że w Tyńcu, a nie na Skałce. No, ale może takie było życzenie zmarłego.
Kiedy przeczytałem powyższe informacje w Wikipedii, i w ogóle kiedy czytam o takich, jakże poważnych przecież sprawach. Przypomina mi się mój tata. Przeszedł on drogę dokładnie odwrotną niż pan Krzeczkowski, a i intelektem oraz wyrobieniem towarzyskim nie dorównywał panu Henrykowi. Zdarzyło się kiedyś, że stojąc na podwórku przed domem w roku pańskim 1946, kiedy Henryk Krzeczkowski służył w wywiadzie armii, zauważył tata mój biegnącego w jego stronę człowieka. Był to niejaki Kajtek, jego kolega z oddziału. Kajtek był ranny a za nim biegli żołnierze pokrzykując coś i strzelając, już to w Kajtka, już to w powietrze. Tata mój miał wtedy osiemnaście lat. Porwał tego Kajtka na plecy i biegnąc przez opłotki próbował dostać się do miejscowości Patok, położonej kilka kilometrów dalej. Żołnierze ci, których tata zawsze nazywał resortem, biegli za nimi i cały czas strzelali. Pisałem już o tym, ale to ważne by ten tekst był spointowany właśnie w ten sposób, wybaczcie, że się powtarzam. Dopiero gdzieś przy patockim lesie, kiedy ojciec był już cały mokry od potu i krwi omdlałego Kajtka odezwały się rkm-y. Resort przywarł do ziemi i już się z niej nie podniósł. Później, w czasie jakiejś wiejskiej biesiady, kiedy mężczyźni wymyślają przyśpiewki na znane melodie, żeby dodać sobie animuszu i przypomnieć różne ciekawe epizody z przeszłości, ktoś wstał od stołu i na melodię znanej kolędy „Pasterze mili” zaśpiewał: pasterze mili, coście widzieli? Widzieliśmy mundroloka, jak uciekoł do Patoka z Kajtkiem pod rękę.
Tym „mundrolokiem” był mój tata, tak go przezywali, lubił bowiem dominować i narzucać otoczeniu swoją wolę. Nie był łatwym człowiekiem. Nie znał języków. Z trudem skończył technikum dla pracujących. Nie bardzo mu to jednak pomogło, pracował jako robotnik kolejowy i zarabiał bardzo mało, żebypodnieśli mu uposażenie musiał się w końcu zapisać do partii. Było to w roku 1967, miał wówczas troje dzieci na utrzymaniu i był już wdowcem. Właśnie, przeszukując domowe papiery, znalazłem jego czerwoną legitymację. W tym samym roku Henryk Krzeczkowski przetłumaczył 14 tom dzieł Marksa i Engelsa, nie pracował już w wojsku od dawna, nie wydawał także miesięcznika Europa. Żył tylko z tych tłumaczeń. Informacje o tym możemy znaleźć w Wikipedii.

piątek, 13 maja 2011

Coryllus: O faszyzmie, bolszewizmie i paru łajdakach

Plan był taki, by dziś zamieścić tu tekst naszego kolegi Coryllusa na temat polskiej prawicy i pewnych bardzo egzotycznych okoliczności, w jakich ona powstawała. Bardzo interesujący to tekst i, mam wrażenie, że świetnie uzupełniający dwa poprzednie wpisy, jakie się tu pokazały. Tak się jednak złożyło, że w międzyczasie Coryllus właśnie, zamieścił na Nowym Ekranie, absolutnie, moim zdaniem, wybitny tekst – możliwe, że w ogóle jeden z wybitniejszych tekstów jego autorstwa – stanowiący odpowiedź na kierowane ostatnio pod adresem Jarosława Kaczyńskiego oskarżenia o faszyzm,. Z jakiegoś powodu jednak, Administracja Nowego Ekranu tekst Coryllusa zbojkotowała, co sprawiło, że uzyskał on czytelność tak mniej więcej trzykrotnie niższą od oczekiwanej. Jednocześnie, antyfaszystowski front utworzony w celu obrony Polski przed Kaczyńskim, oczywiście nie dość że się nie zamknął, to wręcz przeciwnie, zaczął pyskować jeszcze głośniej i bezczelniej, tym razem w wieczornym programie Moniki Olejnik w telewizji TVN24. Jak na ironię, ustami Janusza Palikota – pierwszego bohatera wspomnianego wyżej wpisu Coryllusa.
W tej sytuacji, uznając, że nie ma co sprawy odwlekać, przepraszam wszystkich za to lekkie zamieszanie i proszę uprzejmie zapoznać się dziś ze wspomnianymi refleksjami. To jest lektura obowiązkowa. A jak idzie o Nowy Ekran, którego psim obowiązkiem było ów tekst wybić złotymi literami na samej górze ich głównej strony, a którego obowiązku oni nie dopełnili, mam w stosunku do nich już tylko jedno życzenie – niech się kiszą.
We wstępie do mojej nowej książki pod tytułem „Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie” napisałem, że dożyliśmy czasów kiedy katedry uniwersyteckie zamieniły się w punkty agitacyjne. Nie musiałem długo czekać na potwierdzenie tej opinii. Oto mam przed sobą tekst profesora Ireneusza Krzemińskiego pod tytułem „Zwierzęca nienawiść oszalałych paranoików”. Tekst ten, obrażający ciężko chorych ludzi, bo niby dlaczego paranoicy mają być gorsi od ludzi zdrowych, wymierzony jest w Joannę Lichocką, w PiS, no i w ogóle w tych wszystkich, którzy wierzą, że Smoleńsk to nie jest zwyczajna katastrofa jakich wiele zdarza się na świecie. Tekst pana profesora ilustrowany jest fotografią przedstawiającą jego samego jak siedzi wśród dzieci, w klasie i uśmiecha się miło. Taki dobrotliwy wujek. Na tym zdjęciem zaś mamy ów tytuł, z paranoją, nienawiścią i szaleństwem. Profesor Krzemiński jak widać nie należy do ludzi, których postanowił opisać. Jest inny. Dobry, miły, zrównoważony i mądry, a gwarancją tego wszystkiego jest fakt iż pozwolono mu siedzieć pomiędzy dziećmi w klasie. Gdyby był wariatem nikt przecież by go tam nie wpuścił. Ale są dzieci, jest klasa, i w porządku. Mamy pewność. Tracimy ją jednak kiedy zaczynamy zagłębiać się w panaprofesorki wywód. Czytamy tam bowiem, co następuje:
"Paranoja oznacza całkowicie nierealistyczny obraz świata, ale zawsze odwołujący się do jakiejś realnej cechy lub wydarzenia, które lokuje się w niedorzecznym kontekście. Cechą myślenia paranoidalnego jest to, że posługuje się ono żelazną logiką. Ta logika wyrażona jest w tekście Lichockiej niemal jak w tabliczce mnożenia, że tylko totalny bunt przeciwko władzom państwa i podstawowym, demokratycznym regułom naszego życia społecznego jest właściwą 'postawą patriotyczną'. Według takiej logiki działały totalitarne ruchy, które doprowadziły do największych tragedii XX wieku".
Zwracam uwagę na zdanie: "Cechą myślenia paranoidalnego jest to, że posługuje się ono żelazną logiką".
Oraz na fragment: "Według takiej logiki działały totalitarne ruchy, które doprowadziły do największych tragedii XX wieku".
I jedno i drugie jest fałszywe i nacechowane złą wolą. Pierwszego idiotyzmu mam nadzieję tłumaczyć nie muszę. Skupmy się na drugim. Totalitaryzm przez różnych fasadowych profesorków bywa tłumaczony zwykle dwutorowo – poprzez późnego Hitlera, to znaczy poprzez Hitlera po roku 1933, lub poprzez partyjną nowomowę. To się uprawia właśnie dlatego, że jest łatwe, przyjemne i pojemne. Można wrzucić tam dokładnie wszystko, z podobną łatwością, z jaką człowiekowi myślącemu można zarzucić paranoję, bo jego wywód jest logiczny. Totalitaryzm XX wieku niejedno miał jednak imię, ale o tych innych imionach pan Krzemiński, którego po przeczytaniu powyższego trudno mi doprawdy tytułować profesorem, woli nie pamiętać, lub po prostu nie pamięta, bo nie doczytał. Czytanie zaś książek po łebkach i bez zrozumienia, po to jedynie by potem powiedzieć komuś: "Przeczytałem", ma w Polsce długą tradycję. I pan Krzemiński właśnie w nią się wpisuje.
A teraz do ad remu czyli do Hitlera. Niestety nie da się opisać fenomenu Adolfa, oglądając stare kroniki filmowe, pokazujące jak on tam wrzeszczy z trybuny, jak się nadyma, jak demonstruje siłę i pewność siebie, jak fuka na współpracowników. Nie da się, bo wychodzi nam kłamstwo, które zostało wielokrotnie wykorzystane przez komunistów. Hitler nie był wcale takim człowiekiem. On to odgrywał. Dosyć, przyznajmy, malowniczo i skutecznie. Tak mu podpowiedzieli doradcy, tacy jak Speer na przykład, albo Goebbels.
Właśnie! Speer!!! Czy to nie ten, który napisał takie grube pamiętniki? Ależ tak! One nawet stoją na półce w bibliotece profesora Krzemińskiego, ale zasłoniły je dzieła wszystkie Adama Michnika i profesor jakoś dawno do nich nie sięgał. Poza tym – kto by tam czytał pamiętniki jakiegoś wybielające własną przeszłość faszysty. Otóż trzeba te pamiętniki przeczytać, żeby zrozumieć w jaki sposób Hitler pozyskał Niemców. Tylko bowiem idiota, paranoik i głupek uwierzyć może w to, że władza w Niemczech mogła być zdobyta i utrzymana poprzez zaktywizowanie niezadowolonych mas oraz przez narzuconą tym masą „mowę nienawiści”. Tylko nieuk skończony może porównywać dojście do władzy Hitlera z Joanną Lichocką i marszami pamięci. Hitler bowiem zaczął swoją karierę w piwiarni, to prawda, ale zaraz potem przeszedł do salonów bogatych, znudzonych i łaknących wrażeń dam, których mężowie byli milionerami. Na mityngi organizowane przez NSDAP nie przychodził wcale niemiecki robotnik, tylko niemiecki burżuj. Hitler zaś uwodził go swoim eleganckim wyglądem i miłym austriackim akcentem. Nie wrzaskiem, nie „żelazną logiką” paranoidalnej mowy, ale wdziękiem. Panie zaś po prostu za Adolfem przepadały, był bowiem bardzo męski, stanowczy i za nic miał te wszystkie ograniczenia środowiskowe i presje, którym ulegali ich mężowie. Był po prostu mężczyzną, który ma co prawda przejściowe kłopoty, ale idzie do politycznego sukcesu i na pewno go osiągnie, jeśli tylko uzyska jakąś pomoc. I Hitler taką pomoc uzyskał. Niemcy go poparły. Nikt nie protestował kiedy NSDAP niszczyło żydowskie sklepy, nikt tego nie robił, dlatego, że Adolf potrafił ów fakt odpowiednio naświetlić i wytłumaczyć jego konieczność w czasie wieczornych rautów i spotkań przy szampanie. O tym wszystkim pisze Albert Speer, i można mu nie wierzyć, można dalej upierać się, że wrzask, nienawiść, „żelazna logika” itp, ale trzeba brać pod uwagę, że mogą człowieka nazwać durniem.
I my mamy dziś polityka, który zachowuje się podobnie. I my również go lekceważymy, ponieważ ma on nikłe poparcie, a jego partia traktowana jest przez inne jako element folkloru, lub coś co może posłużyć jako straszak wymierzony w zwolenników Kaczyńskiego. I my mamy człowieka, który w programach telewizyjnych i spotkaniach uwodzi swoim emploi młodego Radowana Karadżicia matrony, pedałów, psy, koty, posła Nałęcza i Michnika, a nawet prezydenta Komorowskiego. Tym politykiem jest Janusz Palikot. To on robi rzeczy podobne do tych, które robił Hitler przed wyborami w 1933, to on zachowuje się tak jakby cały świat chciał przytulić do serca. To on wskazuje także wroga i podpowiada co z tym wrogiem zrobić. Wypatroszyć mianowicie. O tym jak reagują ludzie na słowa i przekaz Janusza Palikota mogliśmy się przekonać w filmie, który wyemitowała wczoraj niezależna. Te starsze panie i ten łysy buc, który chciał wyrzucić kamerę chłopakowi zadającemu pytania starczy za wszystko.
Wróćmy teraz do PiS-owskiej paranoi. Tego rodzaju argumentów co pan profesor używała hitlerowska propaganda wobec Żydów. Tylko nie chodziło wówczas o przedstawienie ich jako szaleńców dążących do zagłady kraju, ale jako ludzi którzy ten kraj niszczą podstępem, a do tego są brudni i śmierdzą. I w jednym i w drugim przypadku cel został wskazany i określony. Pozostała tylko realizacja, i dystyngowani Niemcy z milionami w kieszeniach powierzyli ją temu parweniuszowi w błękitnym garniturze, który przecież był nikim i którego łatwo mogli się pozbyć. Kiedy okazało się, że nie łatwo, było już za późno.
Czy Palikot to drugi Hitler? Nie, Palikot tylko stosuje jego metody. Nie może być drugim Hitlerem, bo jego narracja, tak samo jak narracja Krzemińskiego, nie trafiają na podatny grunt. Żeby zyskać na skuteczności, to znaczy rzeczywiście zdobyć władzę, trzeba mieć poparcie wewnątrz kraju. Takiego zaś Palikot nie ma, jedyne na jakie może liczyć to poparcie z zewnątrz. To jednak, póki co za mało. Będzie więc czynił ów pan dalej to, co czynił do tej pory, czyli w majestacie prawa lekceważył to prawo, rozbijając namiot na trakcie komunikacyjnym, żeby pokazać wszystkim obywatelom jak bardzo władza ma ich w dupie.

Jedenaste: Walcz! Choćby i w cieniu.

W związku z awarią www.blogger.com – awarią, co trzeba zaznaczyć, globalną – przez cały dzisiejszy dzień, i kawałek wczorajszego, byliśmy od siebie odcięci. Dodatkowo jeszcze, najnowszy tekst o naszej politycznej przyszłości, wyparował w międzygwiezdnej przestrzeni Sieci, i wbrew obietnicom specjalistów z Googla, nie został odtworzony. A więc, przede wszystkim, przepraszam za kłopoty, następnie przywracam ten – ważny przecież wpis z wczoraj – i od razu też nadrabiam zaległości. Niestety, nie pamiętam tytułu ostatniej notki. A więc dam jej taki, jaki mi dziś chodzi po głowie.
W poczcie mailowej, którą otrzymuję z zaprzyjaźnionych źródeł otrzymałem obrazek, który mnie jednocześnie i ucieszył i wzbudził pewne refleksje. Ucieszył mnie, ponieważ jest bardzo dowcipny, inteligentnie skonstruowany, a przede wszystkim pojawił się niezwykle szybko w reakcji na opublikowanie przez rząd Platformy Obywatelskiej tak zwanego logo polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Najpierw opowiem o logo. Otóż przedstawia ono kilka kolorowych strzałek skierowanych w górę i stykających się w taki sposób, że przypominają one trzymających się za ręce ludzi. Pomysł jak pomysł. Pewnie nie taki znowu najgorszy, tyle że, jak się zdaje, dla ludzi, którzy po tych czterech latach rządów Platformy i owego nieustannego, tak obrzydliwie pustego gadania o miłości, serdeczności i pozytywnych wibracjach, na każdy dodatkowy gest ze strony tych ludzi, niosący w sobie wspomnienie o owych wibracjach, mają już tylko ochotę się porzygać, mało raczej przekonujący.
W reakcji więc na ten projekt, reakcji ze strony, jak się domyślam wspomnianych rzygających, pojawiła się rysunkowa kpina z rządowego projektu. Mamy więc dokładnie te same skierowane w górę strzałki, tyle że pod każdą z nich widnieje odpowiedni, złośliwy opis, a więc, że oto idą w górę czy to ceny, czy to podatki, czy to wreszcie podsłuchy. Pierwsza z prawej, czerwona strzałka niosąca białoczerwoną flagę, natomiast informuje, że również bardzo w górę poszło samozadowolenie rządu. Bardzo to wszystko, jak wspomniałem, jest śmieszne, a jak by tego było mało, wczoraj jeszcze jakiś ktoś napisał do Szkła Kontaktowego esemesa z niezwykle błyskotliwą uwagą, że tak się dowcipnie składa, że na tym logo polską flagę niesie akurat nie żaden inny, tylko ten czerwony.
Proszę rzucić okiem:

Uważam, że żart jest przedni, w dodatku ani szczególnie chamski, ani ponury, natomiast to co mnie tu najbardziej ucieszyło, to wspomniana już wcześniej błyskawiczność tej reakcji. Właściwie w tej samej chwili, kiedy rząd przedstawił swój europejski projekt, znalazł się ktoś, kto go sparodiował, i do tego zrobił to tak skutecznie, że o ile się orientuję, ta kpina już w tej chwili obejmuje coraz szersze kręgi. A zatem, jeśli mam tu rację, sprawa jest zupełnie jasna – cały ów rządowy wysiłek, zarówno jeśli o jego wymiar propagandowy, jak i ściśle artystyczny, legł w gruzach. Jeszcze parę dni, a każdy kto będzie patrzył na te kolorowe strzałki, będzie ryczał ze śmiechu. A jeśli będzie ryczał ze śmiechu na widok tych strzałek, to z całą pewnością będzie też się śmiał ze wszystkiego innego, co rząd, pod przywództwem Donalda Tuska wyprawia. I tak już będzie do końca. Każdy nowy dzień będzie już tylko przynosił albo zniecierpliwienie, albo wściekłość, albo takie własnie kpiny. Dojdzie wreszcie do tego, że gdzieś się pojawi Donald Tusk, lub którykolwiek z jego towarzyszy, i nie będą już musieli ani nic mówić, ani robić, ani proponować, a ludzie będą i tak albo ziewać, albo żartować.
Teraz pora na refleksje. Myślę sobie, że strasznie szybko to wszystko poszło. Ani się obejrzeliśmy, a te cztery lat minęły, i z tego całego tromtadractwa sprzed lat nie zostało już nic. Oczywiście, wciąż gdzie niegdzie słychać jeszcze głosy, powtarzające jak jakieś najdurniejsze zaklęcia, że Jarosław Kaczyński, jeśli wygra wybory, podpali Polskę, tyle że ponieważ ze względu na drastyczny brak koordynacji, pojawiają się tuż obok też głosy inne, informujące o tym, że on już tę Polskę dawno podpalać zaczął, można odnieść wrażenie, że nawet wśród tych szaleńców coraz częściej dochodzi do głosu opinia, że skoro on już nas pali, to właściwie wszystko jedno. A więc jest bardzo prawdopodobne, że w wyniku jesiennych wyborów – jeśli nie dojdzie do jakiegoś bardzo drastycznego wyborczego fałszerstwa – Prawo i Sprawiedliwość uzyska większość konstytucyjną, a przynajmniej taką, która mu pozwoli na samodzielne rządzenie. A więc, że powtórzy się wariant węgierski.
Wspomniałem o ewentualnym fałszerstwie. Oczywiście jest ono jakoś tam prawdopodobne, natomiast – skoro już zacząłem spekulować – muszę przyznać, że, w moim odczuciu, ono jest prawdopodobne właśnie tylko „jakoś tam”. Wydaje mi się bowiem, że System nie ma ochoty podtrzymywać tego trupa, występującego pod nazwą Platformy Obywatelskiej, i to nie tylko dlatego, że oni są aż tak dramatycznie beznadziejni, ale również z innego, moim zdaniem bardziej istotnego powodu. Otóż System zapewne świetnie ma na uwadze fakt, że przyszły rok będzie dla Polski rokiem pod każdym możliwym względem trudnym, a wręcz tragicznym, i że jeśli Platforma Obywatelska jakimś cudem te wybory wygra na tyle, by w dalszym ciągu rządzić, w ciągu kolejnych lat straci nawet to gówno, które dziś ściska w garści i kręci się w kółko, kompletnie nie wiedząc co ma z nim zrobić. I że, jeśli to co dziś mamy potrwa jeszcze kolejne lata, to w następnych wyborach Prawo i Sprawiedliwość nie dość że zdobędzie większość, to większość stuprocentową. I to nie na kolejne cztery lata, ale na kolejne dekady. A wtedy z całego tego Systemu nie zostanie nawet pierze.
A zatem, to jest to, co może kalkulować sobie System. Nie jako rozwiązanie najlepsze, czy tym bardziej dobre, ale w ogóle rozwiązanie jakiekolwiek. Umożliwienie Prawu i Sprawiedliwości wygranie nadchodzących wyborów. Z jaką intencją? Z taką mianowicie, że nadchodzący rok, z całym tym finansowym krachem, który już dziś właściwie jest faktem, z katastrofą w służbie zdrowia, w emeryturach, z tymi rozkradzionymi autostradami i drogami, z załamaniem na kolejach, czy wreszcie z tymi nieszczęsnymi mistrzostwami w piłce nożnej, zwali się na łeb Jarosławowi Kaczyńskiemu i go wreszcie zmiecie ze sceny na zawsze. Oczywiście bez żadnej gwarancji na sukces, ale zawsze z pewną nadzieją. No i ze świadomością, że taka Platforma Obywatelska w tej chwili nie jest sobie w stanie dać już rady z niczym. Na pewno.
To tu to tam, dochodzą mnie głosy, pochodzące już nie od ludzi Systemu, ale już z naszych środowisk, że to my sami powinniśmy się dobrze zastanowić, czy nie powinniśmy się teraz skupić wyłącznie na organizowaniu szeregów i szykowaniu się do przejęcia władzy, gdy na polu walki nawet nie będzie już co sprzątać. Że przez najbliższe, powiedzmy dwa lata, mamy spokojnie robić co do nas należy i patrzeć z satysfakcją, jak Platforma Obywatelska i cła jej otoczenie zdycha. Że nic nam nie zastąpi satysfakcji, jaką będziemy mogli sobie poodczuwać, gdy w przyszłym roku przed naszymi oczami rozciągnie się widok tego upadku. Poza satysfakcją najwyższą. Z wygranych z konstytucyjną większością wyborów i Jarosławem Kaczyńskim witanym przez Polaków jak zbawiciel.
Jakkolwiek by ta wizja nie była interesująca, czy wręcz kusząca, jest coś, co każe mi się jej dramatycznie sprzeciwić. Obowiązkiem każdego uczciwego polityka i każdej uczciwej politycznej partii jest walka o władzę i to o władzę, która ma na celu pomyślność ojczyzny i jej obywateli. Nie może być tak, że poważny polityk, czy poważna partia w pewnym momencie zaczynają prowadzić politykę, której celem jest porażka. W dodatku jeszcze z tak podłego powodu, jak strach przed trudnościami. Ja już pomijam tu argument moralny. Że byłoby czymś wysoce nieuczciwym, obserwować jak Polska jest obracana w pył przez bandę durniów i zaprzańców, i jeszcze czerpać z tego powodu satysfakcję. Chodzi o najbardziej podstawowy kodeks. Politykę się prowadzi po to by zwyciężać, a im bardziej to zwycięstwo będzie okupione wysiłkiem i odniesionymi ranami, tym będzie ono większe. Nie ma wątpliwości, że wchodzenie w rok 2012 z całą tą odpowiedzialnością, jaką każdy rząd musi na siebie wziąć, to ryzyko największe. Można wręcz powiedzieć, że to jest ryzyko doskonałe. Zwłaszcza w sytuacji, gdy z jednej strony nie można w żaden sposób liczyć na Prezydenta, który w sposób już zupełnie oczywisty jest pozbawiony wszelkiej decyzyjności, a z drugiej cały kraj jest w łapach postsowieckiej agentury. Jeśli Prawo i Sprawiedliwość jesienią obejmie władzę, a Jarosław Kaczyński stanie na czele rządu, przed nimi stanie zadanie nieporównywalne z jakimkolwiek wcześniejszym. Trzeba będzie pokazać Polsce i Polakom, że wreszcie nasze sprawy znalazły się w naszych rękach i że warto być Polakiem i warto mieszkać w Polsce i warto tę Polskę pokochać. No i trzeba będzie pomaleńku, jak najbardziej skutecznie, te ruiny, jakie zostawia nam Platforma Obywatelska zacząć sprzątać. Jeśli się nie uda – trudno. Będziemy za to przepraszać samego Pana Boga. Jeśli natomiast wyjdziemy z tej walki z podniesionym czołem – to dopiero będzie satysfakcja, której już nic nie zastąpi.

czwartek, 12 maja 2011

O obowiązku sprzątania kup

W poczcie mailowej, którą otrzymuję z zaprzyjaźnionych źródeł otrzymałem obrazek, który mnie jednocześnie i ucieszył i wzbudził pewne refleksje. Ucieszył mnie, ponieważ jest bardzo dowcipny, inteligentnie skonstruowany, a przede wszystkim pojawił się niezwykle szybko w reakcji na opublikowanie przez rząd Platformy Obywatelskiej tak zwanego logo polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Najpierw opowiem o logo. Wiem, że ono jest już powszechnie znane, bo nawet załoga TVN24 się z niego nabija, ale dla porządku opowiem. Otóż przedstawia ono kilka kolorowych strzałek skierowanych w górę i stykających się w taki sposób, że przypominają one trzymających się za ręce ludzi. Pomysł jak pomysł. Pewnie nie taki znowu najgorszy, tyle że, jak się zdaje, dla osób, które po tych czterech latach rządów Platformy i owego nieustannego, tak obrzydliwie pustego gadania o miłości, serdeczności i pozytywnych wibracjach, na każdy dodatkowy gest ze strony tych ludzi, niosący w sobie wspomnienie o owych wibracjach, mają już tylko ochotę się porzygać, mało raczej przekonujący.
W reakcji więc na ten projekt – reakcji ze strony, jak się domyślam wspomnianych rzygających – pojawiła się rysunkowa kpina z rządowego projektu. Mamy więc dokładnie te same skierowane w górę strzałki, tyle że pod każdą z nich widnieje odpowiedni, złośliwy opis, a więc, że oto idą w górę czy to ceny, czy to podatki, czy to wreszcie podsłuchy. Pierwsza z prawej, czerwona strzałka niosąca białoczerwoną flagę, natomiast informuje, że również bardzo w górę poszło samozadowolenie rządu. Bardzo to wszystko, jak wspomniałem, jest śmieszne, a jak by tego było mało, wczoraj w Szkle Kontaktowym ktoś przytomnie zauważył, że na obrazku tym Polakom poobcinano głowy, a przedwczoraj jeszcze jakiś ktoś napisał do tego samego Szkła Kontaktowego esemesa z niezwykle błyskotliwą uwagą, że tak się dowcipnie składa, że na tym logo polską flagę niesie akurat nie żaden inny, tylko ten czerwony.
Proszę rzucić okiem:

Uważam, że żart jest przedni, w dodatku ani szczególnie chamski, ani ponury, natomiast to co mnie tu najbardziej ucieszyło, to wspomniana już wcześniej natychmiastowość tej reakcji. Właściwie w tej samej chwili, kiedy rząd przedstawił swój europejski projekt, znalazł się ktoś, kto go sparodiował, i do tego zrobił to tak skutecznie, że o ile się orientuję, ta kpina już w tej chwili obejmuje coraz szersze kręgi. A zatem, jeśli mam tu rację, sprawa jest zupełnie jasna – cały ów rządowy wysiłek, zarówno jeśli o jego wymiar propagandowy, jak i ściśle artystyczny, legł w gruzach. Jeszcze parę dni, a każdy kto będzie patrzył na te kolorowe strzałki, będzie ryczał ze śmiechu. A jeśli będzie ryczał ze śmiechu na widok tych strzałek, to z całą pewnością będzie też się śmiał ze wszystkiego innego, co rząd, pod przywództwem Donalda Tuska wyprawia. I tak już będzie do końca. Każdy nowy dzień będzie już tylko przynosił albo zniecierpliwienie, albo wściekłość, albo takie własnie kpiny. Dojdzie wreszcie do tego, że gdzieś się pojawi Donald Tusk, lub którykolwiek z jego towarzyszy, i nie będą już musieli ani nic mówić, ani robić, ani proponować, a ludzie będą i tak albo ziewać, albo żartować.
Teraz pora na refleksje. Myślę sobie, że strasznie szybko to wszystko poszło. Ani się obejrzeliśmy, a te cztery lat minęły, i z tego całego tromtadractwa sprzed lat nie zostało już nic. Oczywiście, wciąż gdzieniegdzie słychać jeszcze głosy, powtarzające, jak jakieś najdurniejsze zaklęcia, że Jarosław Kaczyński, jeśli wygra wybory, podpali Polskę, tyle że ponieważ ze względu na drastyczny brak koordynacji, tuż obok pojawiają się też głosy inne, informujące o tym, że on już tę Polskę dawno podpalać zaczął, można odnieść wrażenie, że nawet wśród tych szaleńców coraz częściej dochodzi do głosu opinia, że skoro on już nas pali, to właściwie wszystko jedno. A więc jest bardzo prawdopodobne, że w wyniku jesiennych wyborów – jeśli nie dojdzie do jakiegoś bardzo drastycznego wyborczego fałszerstwa – Prawo i Sprawiedliwość uzyska większość konstytucyjną, a przynajmniej taką, która mu pozwoli na samodzielne rządzenie. A więc, że powtórzy się wariant węgierski.
Wspomniałem o ewentualnym fałszerstwie. Oczywiście jest ono jakoś tam prawdopodobne, natomiast – skoro już zacząłem spekulować – muszę przyznać, że, w moim odczuciu, ono jest prawdopodobne właśnie tylko „jakoś tam”. Wydaje mi się bowiem, że System nie ma już wielkiej ochoty podtrzymywać tego trupa, występującego pod nazwą Platformy Obywatelskiej, i to nie tylko dlatego, że oni są aż tak dramatycznie beznadziejni, ale również z innego, moim zdaniem bardziej istotnego powodu. Otóż ludzie owego Systemu zapewne świetnie sobie zdają sprawę z tego, że przyszły rok będzie dla Polski rokiem pod każdym możliwym względem trudnym, jeśli nie wręcz tragicznym, i że jeśli Platforma Obywatelska jakimś cudem te wybory wygra na tyle, by w dalszym ciągu rządzić, w ciągu kolejnych lat straci nawet to gówno, które dziś ściska w garści i kręci się z nim w kółko, kompletnie nie wiedząc co ma dalej robić. I że jeśli to co dziś mamy, potrwa jeszcze kolejne lata, to w następnych wyborach Prawo i Sprawiedliwość nie dość że zdobędzie większość, to większość stuprocentową. I to nie na kolejne cztery lata, ale na kolejne dekady. A wtedy z całego tego Systemu nie zostanie nawet pierze.
A zatem, to jest to, co może kalkulować sobie System. Nie jako rozwiązanie najlepsze, czy tym bardziej dobre, ale w ogóle rozwiązanie jakiekolwiek. Umożliwienie Prawu i Sprawiedliwości wygrania nadchodzących wyborów. Z jaką intencją? Z taką mianowicie, że nadchodzący rok, z całym tym finansowym krachem, który już dziś właściwie jest faktem, z katastrofą w służbie zdrowia, w emeryturach, z tymi rozkradzionymi autostradami i drogami, z załamaniem na kolejach, czy wreszcie z tymi nieszczęsnymi mistrzostwami w piłce nożnej, zwali się na łeb Jarosławowi Kaczyńskiemu i go wreszcie zmiecie ze sceny na zawsze. Oczywiście bez żadnej gwarancji na sukces, ale zawsze z pewną nadzieją. No i ze świadomością, że taka Platforma Obywatelska w tej chwili nie jest sobie w stanie dać już rady z niczym. Na pewno.
To tu to tam jednak, dochodzą mnie głosy, pochodzące już nie od ludzi Systemu, ale już z naszych środowisk, że to my sami powinniśmy się dobrze zastanowić, czy nie powinniśmy się teraz skupić wyłącznie na organizowaniu szeregów i szykowaniu się do przejęcia władzy, gdy na polu walki nawet nie będzie już co sprzątać. Że przez najbliższe, powiedzmy dwa lata, powinniśmy spokojnie robić co do nas należy i patrzeć z satysfakcją, jak Platforma Obywatelska i cła jej otoczenie zdycha. Że nic nam nie zastąpi satysfakcji, jaką będziemy mogli sobie poodczuwać, gdy w przyszłym roku przed naszymi oczami rozciągnie się widok tego upadku. Poza satysfakcją najwyższą. Z wygranych konstytucyjną większością wyborów, i Jarosławem Kaczyńskim witanym przez Polaków jak zbawiciel.
Jakkolwiek by ta wizja nie była interesująca, czy wręcz kusząca, jest coś, co każe mi się jej dramatycznie sprzeciwić. Obowiązkiem każdego uczciwego polityka i każdej uczciwej politycznej partii jest walka o władzę i to o władzę, która ma na celu pomyślność ojczyzny i jej obywateli. Nie może być tak, że poważny polityk, czy poważna partia w pewnym momencie zaczynają prowadzić politykę, której celem jest porażka. W dodatku jeszcze z tak podłego powodu, jak strach przed trudnościami. Ja już pomijam tu argument moralny. Że byłoby czymś wysoce nieuczciwym, obserwować jak Polska jest obracana w pył przez bandę durniów i zaprzańców, i jeszcze czerpać z tego powodu satysfakcję. Chodzi o najbardziej podstawowy kodeks. Politykę się prowadzi po to by zwyciężać, a im bardziej to zwycięstwo będzie okupione krwią i potem, tym będzie ono solidniejsze. Nie ma wątpliwości, że wchodzenie w rok 2012 z całą tą odpowiedzialnością, jaką każdy rząd musi na siebie wziąć, to ryzyko największe. Można wręcz powiedzieć, że to jest ryzyko doskonałe. Wręcz modelowe. Więcej – to może być lot autentycznie samobójczy. Zwłaszcza w sytuacji, gdy z jednej strony nie można w żaden sposób liczyć na Prezydenta, który w sposób już zupełnie oczywisty jest pozbawiony wszelkiej decyzyjności, a z drugiej cały kraj jest w łapach postsowieckiej agentury. Jeśli Prawo i Sprawiedliwość jesienią obejmie władzę, a Jarosław Kaczyński stanie na czele rządu, przed nimi stanie zadanie nieporównywalne z jakimkolwiek wcześniejszym. Trzeba będzie pokazać Polsce i Polakom, że wreszcie nasze sprawy znalazły się w naszych rękach, że warto być Polakiem, warto mieszkać w Polsce i warto tę Polskę kochać. Trzeba to będzie pokazać tej Polsce i tym Polakom. No i trzeba będzie pomaleńku, jak najbardziej porządnie, te ruiny, jakie zostawia nam Platforma Obywatelska, zacząć sprzątać. Jeśli się nie uda – trudno. Jeśli przy tej robocie damy się zagryźć jakimś cmentarnym hienom – trudno. Będziemy za to przepraszać samego Pana Boga. Jeśli natomiast wyjdziemy z tej walki z podniesionym czołem – to dopiero będzie satysfakcja, której już nic nie zastąpi.

środa, 11 maja 2011

Panie Bartku, Pan się nie boi.

O ile się dobrze zorientowałem, pierwszą informacją dnia wczorajszego było przejście Bartosza Arłukowicza z SLD do Platformy Obywatelskiej, no i przy okazji jego udział w rządzie. Wbrew temu, o co mnie mogą niektórzy podejrzewać, wcale nie uważam, że jest to informacja nieistotna, lub że samo zdarzenie nie jest warte naszej uwagi. Wręcz przeciwnie. To że Bartosz Arłukowicz, dotychczas prominentny polityk związany z SLD, został członkiem Platformy Obywatelskiej i jakimś tam przytułkowym ministrem, jest, moim zdaniem, wydarzeniem pierwszej klasy.
Gest wykonany przez Arłukowicza uważam za ważny z kilku powodów. Przede wszystkim nie da się zaprzeczyć, że ów poseł, to nie jest postać drugiego szeregu. Arłukowicz jest politykiem w Polsce ważnym, i to nie tylko w zestawieniu ze swoimi partyjnymi kolegami, lecz w ogóle w odniesieniu do całej naszej politycznej sceny. Wydawałoby się więc, że ostatnią rzeczą, jaką ktoś o jego pozycji i autorytecie może wykonać, to podłączenie się do Platformy Obywatelskiej i przyjęcie tam stanowiska zbliżonego do, powiedzmy, Antoniego Mężydły. Wydawałoby się, że dla kogoś takiego jak Bartosz Arłukowicz nie może być nic gorszego, a jednocześnie niezrozumiałego, jak rezygnacja z własnych ambicji na rzecz trzymania się kawałka tonącej łódki. A jednak to własnie się stało. Arłukowicz – polityk ważny i szanowany – nagle odpadł.
Drugi powód, dla którego wczorajsze zdarzenie uważam za ważne i inspirujące nas do pewnych refleksji, to taki, że nastąpiło ono w pewnym bardzo znaczącym kontekście. Zdaje się że dzień wcześniej, chęć powrotu do PiS-u zadeklarował Adam Bielan. Bielan również, podobnie jak Arłukowicz, nie jest postacią bylejaką i, podobnie jak Arłukowicz, mogłoby się wydawać, zasługującą na coś znacznie większego, niż przytulenie się do PiS-u, dziś już pewnie gdzieś w okolicach drugiego, czy trzeciego rzędu. Ja rozumiem, że on się okazał na tyle inteligentny i przenikliwie myślący, a też przy okazji emocjonalnie opanowany, by zrozumieć, że cały ten projekt pod nazwą PJN okazał się porażką i nie ma co się tam dłużej kręcić. No ale, jak mówię, Bielan to jednak ktoś i jakoś trudno sobie go wyobrazić dziś w PiS-ie, jako jeszcze jednego polityka, starającego się o w miarę dobre miejsce na liście. A mimo to, Bielan stanął na baczność przed Jarosławem Kaczyńskim, grzecznie dygnął i poprosił o łaskę.
Uważam, że oba te transfery – mówię „transfery”, bo deklaracja Bielana w gruncie rzeczy też transfer stanowi, choćby i zaledwie potencjalny – mówią nam bardzo dużo o sytuacji politycznej w Polsce. Wygląda bowiem na to, że scena jest już w sposób jednoznaczny zabetonowana. Jest Platforma, jest PiS, i na tym koniec. Za kilka miesięcy odbędą się wybory i tu się wszystko rozstrzygnie. PSL, jak zwykle krąży na poziomie tych 5 procent i pewnie, jak zwykle, je przekroczy, niewykluczone, że dzięki poparciu rodzin i sąsiadów, i – jeśli nastanie taka potrzeba – odpowiednim manipulacjom na poziomie lokalnych komisji wyborczych, ale też jest faktem, że oni od dawna już nie mają absolutnie żadnych większych ambicji. To jest partia kilku politycznych liderów i paru tysięcy lokalnych urzędników. To jest ich interes i te 5, 6, czy 7 procent w skali kraju im zawsze doskonale wystarcza. Jak idzie natomiast o SLD, mieliśmy wprawdzie jakieś sondaże pokazujące, że SLD wzmacnia swoją pozycję i że już niemal dogania PiS, ale dziś widać wyraźnie, że sprawa komunistów jest na razie zamknięta.
Jest jednak bardzo poważna różnica w sytuacji obu tych partii na korzyść PSL-u. Mimo że SLD zdobędzie z całą pewnością więcej głosów od Pawlaka i jego ludzi, permanentny kryzys, w jakim partia się znajduje, po wyborach może się tylko pogłębić. A charakter tego kryzysu jest taki, że z niego droga wyjścia jest jedna – albo odzyskanie władzy, albo kompletna dezintegracja. SLD to nie jest partia zbudowana na lokalnych sitwach, które pomagają swoim członkom utrzymywać swoje rodziny i znajomych. SLD to projekt, który kiedyś był kolosem o ambicjach daleko przekraczających gospodarstwa domowe, a nawet pojedyncze, choćby nie wiadomo jak udane biznesy. SLD to grupa najbardziej wpływowych magnatów finansowych, którzy praktycznie przeprowadzili Polskę z komunizmu, to tego czegoś, co mamy dziś, a co nawet nie ma jeszcze odpowiedniej nazwy. To co członkom i przyjaciołom partii może dać te 50, czy 60 miejsc w parlamencie, oni już dawno mają i bez tego. Tam walka idzie o znacznie większe torty. A tymczasem, z jednej strony oni mają Platformę, która ich do tych tortów nie ma żadnego interesu dopuścić, a z drugiej PiS, który im już dawno dał do zrozumienia, że jeśli idzie o nich akurat, to plany są bardzo jasno sformułowane.
No i zbliżają się te wybory i część polityków szuka swojego miejsca. Przypadek Bielana i Arłukowicza jest, jak już powiedziałem, niezwykle wymowny. Dwóch bardzo wybitnych polityków bez przydziału i praktycznie bez szans. Oczywiście, każdy z nich – dzięki swoim zdolnościom i popularności – mógłby bez najmniejszego kłopotu znaleźć jakąś pracę, która by mu dała utrzymanie i podstawową satysfakcję. Tak to jednak jest z polityką, że przede wszystkim ona ma coś w sobie narkotycznego, czemu wielu nie potrafi się oprzeć, a poza tym – tu już opieram się wyłącznie na podejrzeniach – pieniądze, jakie przez nią idą, musza być znacznie większe niż poza nią. Tymczasem za wszystko trzeba płacić, kredyty trzeba spłacać, długi trzeba oddawać, a w dodatku życie też wymaga tego, by trzymać poziom. Wygląda na to, że jeśli idzie o politykę, tam nawet na niższych piętrach jest wystarczająco obficie.
Czemu zatem Bielan i Arłukowicz nie zostają tam gdzie są? Sytuacja Bielana jest tu dość jasna. On nie ma gdzie zostać. Jeszcze chwila, a z PJN-u nie zostanie nawet wspomnienie. Tym europosłem też wiecznie się nie będzie. A człowiek jeszcze jest całkiem młody. Wreszcie, cokolwiek by o Bielanie nie mówić, to on pewnie jakoś tam ideowy, choćby troszkę, jest. Co ma zrobić? Zadzwonić do Tuska i poprosić, by mu dał jakiś urząd w Kancelarii? Nie żartujmy. PiS natomiast, to jednak wciąż jego partia, tam ma też pewnie wciąż kolegów, którzy go lubią i szanują. Źle mu nie będzie. Inaczej jest już z Arłukowiczem. Przede wszystkim już na poziomie Szczecina on nie ma żadnych szans. Tam szefem jest Napieralski, mniejszymi szefami są ludzie Napieralskiego, i Arłukowicz tam nie ma nic do gadania. W dodatku jeszcze i przez swoje nieskrywane ambicje, i oczywiste talenty, przez całą tę komunistyczną bandę, on musi być tam szczerze znienawidzony. A jak idzie o poziom krajowy, tam w ogóle prawdopodobnie nie ma ani żadnej solidarności, ani przyjaźni, ani nawet koleżeństwa. To są ludzie, którzy albo chleją, albo na siebie wzajemnie donoszą. Taki Arłukowicz jest im do szczęścia w żaden sposób niepotrzebny.
Myślę, że poseł Bartosz Arłukowicz już wiele miesięcy szykował się do tego, by się gdzieś bezpieczniej zaczepić. Nie wykluczam, że był nawet taki moment, kiedy jemu po głowie chodził nawet i sam PiS. Przyznaję, gdybym ja decydował, kogo do partii przyjąć, a kogo wyrzucić, to ja bym pewnie na takiego Arłukowicza się zgodził. W końcu tam jest tyle dziwnych postaci, że on akurat w żadnym wypadku nie wyglądałby egzotycznie. Jednak prawdopodobnie i ze względu na sprzeciw samego Kaczyńskiego, który jest ode mnie znacznie bardziej ideowy, i zażartość polityków niższego szczebla, którzy akurat nowej krwi tam nie potrzebują, Arłukowicz nie miał na PiS szans. No więc poszedł do Tusk. Tusk się dowiedział przez jakichś umyślnych, że pan Bartek się kręci pod drzwiami, posłał po niego, ten przyszedł, no i dostał co dostał. Jak mówię, będzie teraz tak, że Tusk, ile razy się zdenerwuje na niedobry świat i brzydką pogodę, będzie Arłukowicza opierdalał, a jak akurat będzie w Sopocie, to go będzie opierdalał Arabski lub Graś, a on, żeby się wypłakać, zadzwoni do Mężydły i sobie porozmawiają.
Oczywiście, przez jakiś czas Arłukowicz będzie częstym gościem TVN24. Oni go tam wciąż lubią, a on sam też gwarantuje miłą atmosferę, tyle że już pewnie za jakiś czas, kiedy zrobi się nudno, zaczną go przepytywać ze starych wypowiedzi na temat Platformy, albo konfrontować z Niesiołowskim w sprawie pedałów i aborcji, a skończy się tak, że wreszcie on już będzie występował tylko w towarzystwie Palikota, który go z jakiegoś powodu nie lub i oczywiście – jak zawsze – będzie udawał, że nie wie, czy Arłukowicz się nazywa Arłakiewicz, czy Arłakowicz. Trudno. Jakoś to trzeba będzie wytrzymać. Przynajmniej jednak będzie kasa na kredyty, no i przynajmniej do jesieni. Bo po wyborach, już raczej będzie mu wszystko jedno.
Bartosz Arłukowicz, poseł lewicy, pediatra i zdolny polityk, już to z całą pewnością wie, lub przynajmniej się tego domyśla. I to jest coś, co pozwala nam spekulować na temat przyszłego układu sił w Polsce. Ale o tym już w kolejnej notce.

wtorek, 10 maja 2011

Kiedy podłość czuje ulgę

Od śmierci Osamy bin Ladena upłynęło już trochę czasu, a w dzisiejszych czasach, czas, jak wiemy, potrafi znacznie więcej niż przed laty. W związku z tym, istnieje zawsze niebezpieczeństwo, że przez to, że okres między samym zdarzeniem, a refleksją na jego temat jest tak długi, świat tak zawirowuje, że żadne słowo z owych refleksji nie jest już ani aktualne, ani nawet szczególnie ciekawe. W przypadku bin Ladena, mogło się okazać na przykład, że Osama wcale jednak nie zginął, lecz, wręcz przeciwnie, ma się świetnie, a Biały Dom jednak znalazł ten już prawdziwy akt urodzenia, bez błędów i nieścisłości. Cokolwiek jednak się stało, czy za moment się stanie, nic nie jest w stanie zakłócić naszej pamięci o tym, że kiedy w tamten poniedziałkowy poranek dotarła do nas informacja o tym, że bin Laden zakończył swoją dziesięcioletnią karierę, jako Wróg Publiczny nr2 – zaraz po Jarosławie Kaczyńskim – nasza polityczna elita z emocji aż zakrztusiła się poranną kawką. A to poruszenie, bez względu na dalszy rozwój wypadków, przejdzie do historii. Takiej niedużej, wręcz maleńkiej historii naszego opętania, a więc zawsze parę słów na ten temat warto powiedzieć.
Poruszony, jak wielu z nas, wiadomością o śmierci Osamy bin Ladena, zabrał głos również pan premier Tusk, i ogłosił co następuje: „Śmierć Osamy bin Ladena nie powinna być powodem radości. Ale wszyscy odczuwamy ulgę. Nie tylko dla tego, że nie ma już na świecie tego, kto kojarzy się z najbardziej okrutną formą terroryzmu, jaki zawisł nad światem w XX i XXI wieku. Wszyscy odczuliśmy ulgę,(...) bo zatriumfowała sprawiedliwość. Dobro nigdy nie może być bezbronne, a zło nigdy nie może być bezkarne”. Jakoś tak.
Deklaracja ta zrobiła na mnie wrażenie z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że z jej treści wynika niezbicie, że piarowscy doradcy pana premiera wciąż są przy nim. Mimo ciężkich czasów i wszelkich znaków na niebie i ziemi, że interes pod nazwą Platforma Obywatelska powoli się zwija, przynajmniej jeden z nich wciąż tkwi na posterunku. Dlaczego tak myślę? Otóż kiedy z samego rana najpierw przewodniczący Buzek, następnie minister Sikorski, a między nimi jeszcze jakiś bardziej podrzędny poseł PO oświadczyli, że zabójstwo bin Ladena ich nastroiło bardzo pozytywnie, można było sądzić, że tam już panuje kompletny chaos. Tymczasem, jak wiele razy wcześniej, po nich pojawił się pan premier i wszystkich przyjaciół Platformy uspokoił. Faszyzm nie przejdzie.
Drugi powód, dla którego moim zdaniem warto zwrócić uwagę na słowa Premiera, jest już związany ze sprawami bardziej uniwersalnymi, i jeśli dotyczącymi Platformy Obywatelskiej, to wyłącznie mimochodem. Wspomniałem już o tym na blogu, a tu tylko powtórzę, że pragnienie sprawiedliwości jest nieustannie związane z pragnieniem odpowiedniej kary. A pragnienie kary, zawsze wiąże się za praktycznym wymiarem tej kary. A zatem nie jest tak, że my sobie tylko tak od czasu do czasu o tym prawie, sprawiedliwości i o karze wspomnimy, a jak przyjdzie co do czego, to już nam w głowie zostaję wyłącznie jakaś kompletnie pokręcona paplanina o wybaczeniu i miłowaniu wroga, autoryzowana rzekomą nauką Jezusa. Jest bowiem tak, że w momencie gdy zło zostaje ukarane, dobry człowiek czuje radość, satysfakcję i wdzięczność w stosunku do tego, kto ową karę na złoczyńcę spuścił. Oczywiście, są ludzie, którzy albo sami są źli, i ich prawo i sprawiedliwość nie interesuje, albo nawet jeśli osobiście źli nie są, są tak pochłonięci robieniem interesów, że gotowi są przystać na wszystko, co im w tych interesach pomoże. Większość jednak reaguje w sposób naturalny. Ten jest dobry, tamten zły i zły ma zawsze przegrać. I tak jest dobrze.
Tu jednak nas interesują ci pierwsi, a więc źli. Czynią oni to swoje zło i jednocześnie stają na głowie, by nikomu do głowy nie przyszło, by ich za to zło ukarać. A więc wiją się, kręcą, wyślizgują – wszystko po to, by pokazać światu, że oni wcale nie są źli i pełni nienawiści, ale wręcz przeciwnie, że wszystko co robią wynika z ich miłości do człowieka i pragnienia harmonii. Donald Tusk, a raczej ci, co nim sterują, pokazali doskonale na czym ten plan polega. Otóż oni się nie cieszą, że bin Laden nie żyje. W życiu. Cieszyć się, że ktoś umarł, lub tej śmierci mu życzyć, mogą tylko tamci. Oni. Nie my. Czy Donald Tusk się cieszy ze śmierci bin Ladena? Oczywiście, że nie. On tylko czuje ulgę. W jaki sposób ta śmierć mu ulżyła? Oczywiście w żaden. Od tej śmierci świat nie stał się ani bezpieczniejszy, ani bardziej przyjazny. Jeśli ktoś – oczywiście że nie on – czuje ulgę, to wyłącznie dlatego, że przez tę śmierć zeszło z niego to napięcie, jakie powstaje, gdy okazuje się, że zło zostało jednak pokarane. Tusk zresztą o tym mówi, tyle że oczywiście musi się parszywie zastrzec, że się nie cieszy. On? W życiu. On czuje tylko ulgę. Lub pozytywne wibracje.
Jestem dziś pewien, jak nigdy wcześniej, że on również nie cieszył się, kiedy się dowiedział, że zginął Lech Kaczyński. Ani on, ani Komorowski, ani Schetyna, ani cała ta banda „dobrych ludzi i przykładnych chrześcijan” zaledwie pragnących sprawiedliwości. Oni tylko odczuli ulgę. Oni zaledwie poszli zrobić kupę. Tam nie było radości. Tylko ów słodki powiew spokoju. I tak samo jest na każdej innej płaszczyźnie, na której operuje ta banda ruskich żuli. Oni nigdy nikogo nie obrażali. Zaledwie wyrażali opinię. Nigdy na nikogo nie szczuli. Jedynie dzielili się swoimi spostrzeżeniami z opinią publiczną. Im nigdy, przenigdy się nie zdarzyło, by kogoś nienawidzić – w końcu nienawiść jest taka okropna i taka faszystowska. Oni wyłącznie napominali tych, co zło czynią. Nigdy nie kłamali. Co najwyżej żartowali. Czy którykolwiek z nich kiedykolwiek i komukolwiek uczynił jakąś krzywdę? Nigdy i nikomu. Może to coś czasem wyglądało jak krzywda, ale w rzeczywistości było wyłącznie dobrem, które zostało opacznie zrozumiane. I dziś jest podobnie. Oni się nie cieszą. Oni czują ulgę.
Żyję już na tym świecie wystarczająco długo, by wiedzieć, że nie ma tak złego człowieka, który by nie potrafił w sobie znaleźć jakiegoś usprawiedliwienia dla swojej podłości. I wiem też, ze nie ma człowieka tak podłego, by nie umiał zawsze w ten sposób się przedstawić – i w ten sposób przedstawić innych – by wyszło na to, że on nie dość, że nie jest człowiekiem złym, to wręcz odwrotnie – kimś bardzo na wszelkie zło wyczulonym. Ale też nie ma takiego wroga Chrześcijaństwa, który nie znałby na wyrywki wszystkich czterech Ewangelii, homilii Jana Pawła II, treści jego encyklik, czy rozważań najróżniejszych świętych. Zwłaszcza tych ich fragmentów, które dotyczą jednego tematu: miłości i przebaczenia. Uważajmy na fałszywych proroków. Jeśli przyjdzie do nas ktoś kto w pierwszych słowach zacznie nam tłumaczyć, jak zła jest nienawiść i jak dobry jest Pan, miejmy na niego oko. Bo kiedy już nam odpowiednio zawróci w głowie, w kolejnym kroku naśle na nas sforę wściekłych psów, by nas pożarły, a następnie wezwie kolejną, by się za nas pomodliła.

Tradycyjnie, proszę wszystkich, którzy jakoś dają radę, o wspieranie finansowe tego bloga. Jak już się wcześniej skarżyłem, ledwo ciągniemy.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...