czwartek, 8 stycznia 2009

O ogniu, łkaniu w kominie i dwóch kibolach



Pewnego razu, jechałem z najmłodszą Toyahówną pociągiem z Katowic do Warszawy. Było to kilka lat temu, więc i ja i ona byliśmy odrobinę młodsi, co akurat w jej wypadku ma tu pewne znaczenie. W przedziale z nami siedziało dwóch Belgów, z których jeden patrzył przez okno, a drugi oglądał film na laptopie, jakiś pan, który czytał Najwyższy Czas, inny pan, który sobie spał i dwóch absolutnie modelowych, łysych kiboli. I to nie kiboli na miarę rządu pana premiera Donalda Tuska. To byli kibole jak najbardziej klasyczni, takich których można zobaczyć na zdjęciach policyjnych podczas tłumienia boiskowych ekscesów. Ja kompletnie do dziś nie mam pojęcia, co oni robili w pociągu typu IC – w końcu nie takim znów tanim. Podejrzewam, że jechali bez biletów. Wyglądali zresztą na takich, którzy nie kupują biletów nigdzie i pod żadnym pozorem.
Jechali więc sobie kibole z nami w przedziale i zachowywali się jak najbardziej sportowo. Czyli pili piwo z puszek, omawiali ostatnie pojedynki z policją i jak najbardziej przeklinali. Przeklinali na poziomie absolutnie najwyższym, bez jakichkolwiek ograniczeń i bez jakiegokolwiek poczucia, że może nie są sami. Jeden z nich machał przy tym ręką, nieustannie zasłaniając panu z UPR-u poszczególne strony NC. Siedzieliśmy sobie z nimi w tym eleganckim przedziale, a ja miałem nadzieję podwójną. Przede wszystkim liczyłem na to, że oni pewnie wysiądą w Zawierciu, a – na wypadek gdyby jednak wybierali się do stolicy – że nie dojdzie do aktów przemocy. Przyznaję, cholera, że się normalnie bałem. Kiedy minęliśmy to Zawiercie, a im ani w głowie było wysiadać, zebrałem się w sobie, nachyliłem się grzecznie do tego łysego naprzeciwko mnie i grzecznie powiedziałem: „Bardzo przepraszam… ale widzi pan… małe dziecko… nie wypada tak przy niej…” Kibola jakby poraził prąd. Opluł się piwem, zaczął gwałtownie przepraszać, drapać się nerwowo po łysej pale i w końcu wydusił jedno prawie pełne zdanie: „Znowu nie takie małe, to prawie pannica”. Tak powiedział. Następnie przez chyba pięć minut obaj w ciszy żłopali te piwa, a później z tego napięcia wstali i się przenieśli do innej części pociągu.
Dziś, kiedy to wspominam, pragnę przede wszystkim przeprosić moja córkę za to, że jej narobiłem publicznie wstydu (co mi natychmiast nie omieszkała wypomnieć - „Mi to, jeśli chcesz wiedzieć w ogóle nie przeszkadzało”), ale jednocześnie muszę jej powiedzieć, żeby znowu się tak nie nadymała, bo i tak się bardzo ograniczyłem. Początkowo bardzo chciałem kibolowi powiedzieć, że to co on robi to grzech. I że Pan Jezus jest bardzo zawiedziony. To by jej dopiero było wstyd.
I proszę się ze mnie nie śmiać. Ja ten tekst mam bardzo skutecznie przećwiczony. Kiedyś, jeszcze dawniej, w pewien Wielki Piątek szedłem sobie pod moim domem i napotkałem na mej drodze człowieka bardzo, bardzo pijanego. Taki klasyczny ‘dziad’, jakby to określił pan Prezydent. Szedł sobie więc ten dziad, pijaniusieńki jak nie wiem co i wrzeszczał z wściekłością na cały świat, klął, pluł, bluzgał. A ja zatrzymałem się i powiedziałem: „Panie, przecież to Wielki Piątek! Jak pan może? Jakiż to straszny grzech. Chrystus umiera na krzyżu, a pan w takim stanie. I jeszcze te słowa”. Efekt był dokładnie ten sam, co kilka lat później, w Intercity z Katowic do Warszawy. Powiem tylko, ze do dziś mam wyrzuty sumienia, ze może powinienem był być bardziej delikatny. Powtarzałem jednak ten numer jeszcze parę razy, zawsze z identycznym skutkiem.
Ale do czego zmierzam? Do tego mianowicie, że dobrzy ludzie grzechu się boją. Dobrzy ludzie nie chcą być źli. Dobrzy ludzie czują ten wiatr nawet w czasie największego upadku. I myślę sobie, ze można by było właściwie tu skończyć. Jest wystarczająco mocno. Więc jeśli komuś już wystarczy, to się nie obrażę. Róbcie to co macie i tak zaplanowane. Ale ja jednak troszkę jeszcze poopowiadam, bo w sumie piszę to w bardzo mocno zdefiniowanym celu.
Napisałem już dziś w którymś z komentarzy, że bardzo mi się podoba tekst pewnej piosenki Skaldów (był kiedyś taki popularny zespól – bardzo dobry). Początek leci tak: „Oj dana, dana, nie ma szatana, a świat realny jest poznawalny. Oj dana!” Ale najlepsze jest później: „Życie jest formą istnienia białka, ale w kominie coś czasem załka.” Chodzi mi właśnie o ten komin. Ja jestem absolutnie przekonany, że coś takiego jak lęk i podziw dla Najwyższego jest zupełnie autentycznym i wręcz przyrodzonym stanem każdego ludzkiego bytu. Jestem pewien, że każdy człowiek, choćby niewiadomo jak był przekonany o tym, że nie ma nic, w najgłębszych pokładach swojego serca wie, że to nieprawda. Wie że są sytuacje, kiedy żartów nie ma. Sytuacje wobec których nawet on zaczyna drżeć.
To jest moim zdaniem reguła. Oczywiście, od reguły – jak mówią ludzie uczeni – są wyjątki, więc zakładam, że i od tej reguły są wyjątki. Zakładam więc też, że może i kilka dzisiejszych komentarzy, jakie pojawiły się pod moim poprzednim wpisem były wklepane przez owe wyjątkowe zupełnie umysły i serca. Przez ludzi, którzy, gdyby ich spotkał taki atak, jaki z mojej strony spotkał tych dwóch młodocianych bandytów i tego biednego pijaczka, po prostu najpierw by opluli mnie, a następnie najbliższy mijany kościół. Inna sprawa, że ja nie od dziś mam głębokie przekonanie, że jeśli już na kogoś mogę liczyć, to bardziej na tego dziada i tego łysola, niż na wykształconego absolwenta wydziału prawa na którejś z renomowanych polskich uczelni. Dlaczego? Dlatego, proszę sobie wyobrazić, że ich umysły może i są zatrute, ale przynajmniej zatrute ekologicznym i czystym gnojem, niż wysoko oczyszczoną kokainą, albo czymś podobnym (jak ktoś chce się obrazić, to uprzedzam – to tutaj to była czysta figura retoryczna).
Jestem pewien bowiem, że ludzie potrafią być bardzo mężni, bardzo silni i bardzo szlachetni. Potrafią też jednak upadać, a kiedy już upadną, to potrafią jeszcze się potoczyć, czasem bardzo daleko, w bardzo nieprzyjemną ciemność. A kiedy upadną, niektórzy z nich potrafią się podnieść, czasem bardzo wczesne, ale czasem dopiero na samym, samiusieńkim końcu. A jak już się podniosą, to często o wiele wyżej niż ktokolwiek z nas. Dlaczego tak się dzieje? Dlatego że przez całe ich życie, tli się w nich to poczucie, że jednak świat realny nie jest do końca poznawalny. A ten ogień potrafi i palić i oświetlać drogę, jak nic innego.
I powtarzam raz jeszcze. Wolę tych meneli i tych bandytów o wiele bardziej, niż wielu z tych, którzy, przynajmniej we własnym mniemaniu, złapali prawdziwą tajemnicę za największy palec u nogi. Wolę te dzieci, rozkołysane wewnętrznym przekonaniem że Boga nie ma, a już że na pewno nie ma Szatana, od tych wszystkich którzy mówią to samo i zachowują się dokładnie tak samo, jak te dzieci, tyle że jeszcze na przykład z prawdziwa pasją zaczytują się w horoskopach i wierzą autentycznie i głęboko, że jeśli puścić porządną rakietę w sylwestrową noc, to następny rok będzie lepszy.
Wolę tych którzy w życiu nie zajdą do kościoła, bo ksiądz to pijak, a pani z plebanii to jego kochanka, ale jak zagrzmi, to robią znak krzyża, niż tamtych, którzy uważają, że to całe gadanie o dzieciach z Fatimy, to idiotyzm, oszustwo i że jeśli nawet coś tam się działo, to można to bardzo ładnie i naukowo wyjaśnić, natomiast wieczorem, jak wrócą z pracy, to pieczołowicie wycinają z gazet wszystkie możliwe informacje na temat tych wszystkich niewyjaśnionych przypadków lądowania na Ziemi pojazdów kosmicznych.
W moim wpisie, do którego się tu wciąż odwołuję, wyraziłem satysfakcję z tego powodu, że mój Kościół jest tak cierpliwy i tak kochający. Że nikogo nie odrzuca i że jest zawsze gotowy na przyjęcie tych, którzy nagle zostali porażeni tym światłem. Ale tu już zbliżam się bardzo niebezpiecznie do najbardziej oczywistych oczywistości, że zacytuję klasyka, więc najlepiej już skończę.

środa, 7 stycznia 2009

Może księdza dla miłych państwa?

Już wiele miesięcy temu, po tragicznej śmierci Bronisława Geremka, pozwoliłem sobie na kilka słów na temat Kościoła, oczekiwań wobec tego Kościoła, tego Kościoła zadań, oraz na temat relacji między tym Kościołem a ludźmi – zarówno znajdującymi się wewnątrz, jak i trzymającymi się z dala od Kościoła http://toyah.salon24.pl/85947.html . Tekst mój spowodowany był ciężkim zdziwieniem, że nader często, ludzie deklarujący przez całe życie wręcz programową wrogość do Kościoła, a często nawet religii jako takiej, raz po raz – w sytuacjach które uznają za dramatyczne, czy po prostu szczególne – potrzebują się do tego, zwalczanego przez siebie, Kościoła, zwracać o różnego razu przysługi.
To co moją irytację jeszcze powiększało, to fakt, że wielokrotnie owe żądania przybierają formę ultymatywną. Zupełnie jakby ludzie zachowujący wobec Kościoła wrogość na płaszczyźnie religijnej, jednocześnie traktowali go jak instytucję usługową, która dopóki działa sprawnie i realizuje zlecenia, może sobie działać dalej, ale w momencie ‘awarii’, ma albo przeprosić i się poprawić, albo się na dobre zamknąć. Rozważałem sobie więc te kwestie i stopniowo doszedłem do wniosku, że całe to moje gadanie nie ma większego sensu z dwóch prostych przyczyn. Pierwsza to taka, że Kościół – cokolwiek by sobie o nim nie myśleli ludzie występni – i tak jest jedyną instytucją, która posiada odpowiednio poważny i uroczysty zestaw ofertowy na specjalne okazje, takie jak narodziny, ślub, czy śmierć, i wszystko co poza Kościołem, jest albo parodią, albo pustką. A więc praktycznie każdy człowiek, pomijając kompletnych wariatów, i tak w pewnym momencie swojego życia będzie musiał do Kościoła przyjść, a Kościół – który, jak najbardziej słusznie, jest ponadto – oczywiście go nie wyrzuci na twarz.
Drugi powód jest może nawet bardziej istotny. Otóż cokolwiek napiszę, ci do kórych moje słowa byłyby adresowane, albo nie będą tego czytać, albo jakimś cudem przeczytają i dojdą w swej przebiegłości do wniosku, że ja, jako bulterier księdza biskupa, kombinuję, żeby może kazać sobie płacić, albo nawracać ogniem i mieczem. Czyli efekt tego mojego pisania będzie taki, że zwykły apel o minimum wstydu, zostanie odebrany jako moralny terror i tyle.
Przestałem więc się mądrzyć i, w imieniu mojego Kościoła, oświadczyłem, że stać nas na ten gest wielkoduszności i jeśli już niektórzy tak fatalnie się znaleźli, że nie mają co z sobą zrobić, niech już tu lezą. Wytrzymamy.
Czy od tego czasu coś się ruszyło. Ależ skąd! Oczywiście że nie. Bezczelność unosi się dokładnie na tym samym poziomie co dotychczas, i w dalszym ciągu rodzice, którzy normalnie podczas kolędy udają że ich nie ma w domu, ślą swoje dzieci – z flaszką pod ręką i petem w ustach – do bierzmowania. W dalszym ciągu bandy zbzikowanych rodziców chrzestnych fałszują podpisy by pokazać, jak bardzo oczywiście są wyspowiadani i spokojnie móc sobie pojeść komunię. A kiedy dziadkowi się zejdzie, szukają po okolicach czegoś, co się nazywa ‘parfaja’, czy jakoś tak, żeby zapytać, gdzie mieszka ksiądz, bo chcieli się o coś spytać.
A niech ktoś któremuś z nich spróbuje zasugerować, że może trzeba było się wcześniej zainteresować, albo ktoś się ich spyta, po cholerę im to całe zamieszanie, to zrobią najczęściej wielkie oczy i w najlepszym wypadku będą się znacząco pukać w czoło. Że niby trafili na jakiegoś pomyleńca, który nie rozumie najprostszych rzeczy.
Jednocześnie, oni wszyscy – zarówno ci kompletnie otumanieni od nadmiaru życia, jak i ci, noszący tytuły doktorów i profesorów – okropnie się denerwują, jeśli druga strona zaczyna zbyt blisko podchodzić do tego, co oni uważają za swoje. Uważają się oni przy tym za szczególnie uprzywilejowanych z tego prostego powodu, że za swoje mają dokładnie wszystko co obejmuje szeroko pojęta domenę państwową. Kościół – mówią – jest wasz, więc sobie tam siedźcie. A jak wam się nie podoba u nas, to won. Też do Kościoła. Powie ktoś, że mu się nie podoba telewizja TVN – oglądajcie sobie Rydzyka. Komuś się nie spodoba Woodstock – idźcie słuchać piosenek religijnych. W telewizji Viva czterech debili szydzi sobie z pieśni religijnej „Panie dobry jak chleb” – jak chcecie mieć na poważnie, to do kruchty. Człowiek zaproponuje, żeby nie zmuszać ludzi do pracy w niedzielę – jak nie chcesz to nie kupuj.
Ostatnio w Salonie, najwyraźniej zniecierpliwieni przedłużającym się panoszeniem po miejscach jak najbardziej publicznych najczystszego kuglarstwa pod nazwą Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, niektórzy z moich kolegów – a ja i sam nie mniej aktywnie – wystąpili przeciwko autorowi tego projektu, Jerzemu Owsiakowi. Reakcja ‘niedzielnych samarytanów’ była jednakowa – jak wam się nie podoba, to nie wychodźcie w niedzielę z domu.
Jak zwykle, najbardziej oryginalny był Galopujący Major, który najwyraźniej uznał, że jeden dzień bez intelektualnych ekscesów na odpowiednim poziomie będzie dniem straconym i wezwał wszystkich tych, których oburza przedłużająca się aktywność Jerzego Owsiaka w dotychczasowym kształcie do złożenia oświadczenia następującej treści:
„W związku z faktem, iż uważam Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy za przedsięwzięcie przynoszące więcej szkody niż pożytku, rozdmuchane medialnie i prowadzone przez osobę, co najmniej, kontrowersyjną, oświadczam publicznie, iż nie chce aby w jakimkolwiek przypadku ja bądź któreś z moich dzieci lub wnuków było leczone przy pomocy sprzętu, zakupionego przez tę szkodliwą fundację” http://galopujacymajor.salon24.pl/379063.html .
Czyli w praktyce wykonał Galopujący Major gest, o praktykowanie którego, między innymi on sam oskarża od dawna Kościół w Polsce i jego członków. Czyli zaproponował eliminację całej grupy osób, które nie podzielają jego poglądów. Dodatkowo eliminację nie na poziomie ideologicznym, ale na poziomie życia jak najbardziej codziennego.
Nie będę tu się wdawał w dyskusję z Galopującym Majorem. Już kilka razy w jego wypadku miałem uczucie, że gadam do ściany. A po przedostatnim jego wybryku, kiedy porównał Powstańców Warszawy do terrorystów z Hamasu, doszedłem do wniosku, ze ta ściana zaczyna przypominać plazmę.
Zamiast tego, chciałem wszystkim osobom, które w jakikolwiek sposób podzielają pogląd jakoś odzwierciedlony przez ten kuriozalny żart Galopującego Majora, przedstawić pewien eksperyment. Otóż wszystkim tym, którzy uważają, ze Kościół Katolicki w Polsce to banda pazernych i głupich księży, którzy to księża zajmują się albo uprawianiem pedofilii, albo kolekcjonowaniem kochanek, a przy okazji Bóg nie istnieje, chciałem zaproponować złożenie specjalnego oświadczenia:
„W związku z faktem, że uważam Kościół Katolicki w Polsce za przedsięwzięcie z gruntu fałszywe i żerujące wyłącznie na ludzkiej naiwności, prowadzone w większości przez ludzi nieuczciwych i głupich, oświadczam publicznie, iż nie chcę, aby w jakimkolwiek przypadku ja, bądź któreś z moich dzieci, lub wnuków korzystało z usług instytucji tegoż Kościoła”.
Mam nadzieję, że pierwszy to oświadczenie podpisze Galopujący Major.
A ja mu tylko powiem, że to tutaj, to był żart, ironia i szyderstwo. My, Szanowny Kolego, nie mamy fioła. My nie żyjemy naszymi kompleksami. My mamy luz. Niech się Kolega nie boi. Jak trzeba będzie, będzie mógł Kolega przywołać zarówno siostrę zakonną w szpitalu, jak i księdza z kropidłem na cmentarz. Nawet może Kolega zagwizdać.

wtorek, 6 stycznia 2009

Dwa listy

Pisałem o Owsiaku parokrotnie. Parę miesięcy temu, na poważnie i bardzo szeroko. Ostatnio, w konwencji żartobliwej i w sumie nawet nie bardzo w związku ze zbliżającym się dniem narodowego terroru w postaci Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Z komentarzy, które pod moim wpisem zechcieli umieścić czytelnicy, wnioskuje jednak, że przede wszystkim nikomu nie jest za bardzo do śmiechu, a poza tym – i może przede wszystkim – odnoszę wrażenie, że kłopoty, jakie w tym roku wydają się zbierać przed projektem Jerzego Owsiaka, nie ograniczają się ani do ogólnoświatowego kryzysu, ani nawet posunięć czysto politycznych. Najwyraźniej, po tych wszystkich latach zbiorowej psychozy, nadchodzi zmęczenie i najbardziej pospolita nuda. Nie zdziwiłbym się, gdyby ten rok okazał się ostatnim podskokiem tego niezwykłego przedsięwzięcia.
Ponieważ, jak uczy doświadczenie, okres tuż przed tą „świąteczna” niedzielą i tuż po, będzie wypełniony najczystszą medialna histerią, a za rok może się okazać, że wreszcie będzie można spokojnie wyjść z domu do kościoła, dotrzeć na mszę i wrócić do domu bez konieczności przepychania się z bandą spragnionych przygody dzieciaków, pozwolę sobie przedstawić Wam coś, co parę dni temu otrzymałem w prezencie od spóźnionego Dieduszki Maroza. Dwa listy, które zrobiły na mnie takie wrażenie, ze postanowiłem ich już dłużej nie trzymać tylko dla siebie.
List pierwszy:
Drogi Jurku! Przepraszam, że tak dawno nie pisałem. Powiem szczerze, że nawet nie wiedziałem, co u Ciebie słychać i jak Cię szukać. Owszem, słyszałem od naszych dawnych kolegów, że powodzi Ci się nienajgorzej, a nawet, że odnosisz jakieś lokalne sukcesy. Ale nic konkretnego. Jak wiesz, u nas w Nowej Zelandii życie płynie w swoim tempie, a Polska też nie jest miejscem, o którym się dużo mówi.
U mnie właściwie wszystko po staremu. Od czasu, jak tu przyjechałem siedzę w branży budowlanej i jakoś idzie. Teraz, jak wiesz, kryzys, więc zamówień trochę mniej, ale nie narzekam. Od pięciu lat mieszkam z Kaśką (pamiętasz – to ta czarna z czwartej c). Myślałem, żeby się ożenić, ale jakoś mi się nie chce. Znajomi mówią, że do sześciu razy sztuka, ale czy ja wiem? Może i się zdecyduję. Zwłaszcza, że ona nalega.
Ale dość o mnie. Napisz, jak tam po Twojej stronie. Co porabiasz? Słyszałem, że robisz w witrażach. U nas w Nowej Zelandii to by nie przeszło, ale Polska to religijny kraj, Kościół ma kasę, więc może i masz zbyt. Kiedyś widziałem Cię w telewizji. Śmiesznie wyglądałeś. Miałeś czerwone spodnie, takie śmieszne okulary i coś krzyczałeś. Ale nie za bardzo potrafiłem się połapać. Jak mówię. My tu na Antypodach jesteśmy praktycznie na końcu świata, więc nie zabieram głosu.
To tyle. Napisz koniecznie.
Władek”
List drugi:
Cześć Władziu! Siemka!
Cieszę się, że u Ciebie wszystko w porządku jest. Nowa Zelandia to piękna kraj (ha-ha). Byłem tam wiele razy na wakacjach, albo jak mi coś do głowy strzeliło, i zawsze chętnie lubię zrobić sobie wypadzik. Szkoda, że nie wiedziałem, że tam Cię rzuciło. Moglibyśmy się spotkać i pokręcić po okolicy. Może tym razem strzelimy sobie piwko, albo coś mocniejszego. W tym roku planuję pospędzać trochę czasu na Polinezji, więc w sumie jakby blisko. Jeśli się nie uda to jeszcze jesienią wybieram się do Japonii, to też mógłbym w sumie wpaść. To przecież parę kroków. Się zobaczy. Z tymi witrażami to już tak raczej na pół gwizdka. Niby coś tam się dzieje, ale sam nie za bardzo mam czas nad tym panować. Od kilku dobrych lat siedzę że tak powiem w branży charytatywnej. Znaczy, rozkręciłem taki na początku mały interesik i – wyobraź sobie – wypaliło. Tak żebyś miał pojęcie to Ci powiem, że ogólnie zbieramy pieniądze na chore dzieci. Raz do roku robimy akcję, żeby tam niby wiesz… takie tam akcja dobrych serc i tak dalej. Cały dzień zapierniczam, jak mały samochodzik, ale warto. Ostatnio zebraliśmy parędziesiąt baniek, z czego część oczywiście poszła na sprzęt i takie tam, część musiałem odłożyć na Woodstock, no a reszta… sam wiesz, żyć trzeba. Wspomniałem o tym Woodstocku. Pewnie nie wiesz, ale też parę lat temu wpadło mi do głowy, żeby zrobić taki niby festiwal… no wiesz – polska odpowiedź na Woodstock. Gówniarze przyjeżdżają, kapele grają właściwie za friko, ale jest trochę szumu i można liczyć, że ta moja fundacja też jakoś z tego pożyje. To co mówisz, że mnie widziałeś w TV, to musiała być impreza jeszcze w zeszłym roku. Pewnie, wyglądam idiotycznie w tych spodenkach. W końcu wiesz, jak się jest pod sześćdziesiątkę to pewnie mało wypada, ale dotychczas jakoś mi to działało to nie mam powodu żeby się wycofywać. A drzeć się też muszę, bo to jest taki pomysł. Poza tym powiem Ci, że ostatnio nawet mi się to zaczyna podobać. Ma się wiesz poczucie, że po coś ten człowiek żyje. A te dzieci też coś z tego w końcu mają. Ostatnio widziałem w telewizorni takiego jednego, to sam mówił jak mi jest wdzięczny. Pewnie się będziesz ze mnie śmiał, ale Ci powiem, że fajnie jest poczuć że człowiek jest dobry. A co? Nie? Będę na razie kończył, bo zbliża mi się impreza i muszę jeszcze wykonać kilka szybkich ruchów. Bruździ mi tu kilku takich od Ziobry. Żałują wiesz gotówki jakby nie wiedzieli że tu chodzi o poważne rzeczy. Czasem nawet o zdrowie albo i życie. No to tyle słuchaj bo się spóźnię a trzeba działać. Napiszę znowu pod koniec stycznia, jak już policzymy pieniądze i posprzątamy. A później to już chwila i może się wreszcie spotkamy. Bo tu kurde zimno jak od lat nie było, a ja lubię słońce i ciepło. Przywiozę Ci serduszko. Pozdro, Juras.”
Nie do końca mam pewność, że te listy są autentyczne. Może być, że to zwykła tzw. wrzutka od kogoś, kto udawał tylko tego Dziadka. Ale, na wszelki wypadek, wklejam je tu, żebyście mogli sobie wyrobić pogląd na tematy, co do kórych zdanie lepiej mieć, niż go nie mieć.

poniedziałek, 5 stycznia 2009

O pomoc dla Jurka

Nie pisałem – ponownie – nieco dłużej, bo znów musiałem przemyśleć swoją postawę wobec rzeczywistości. Tym razem jednak do refleksji nie zmusił mnie okres świąteczny, ale niezwykle rozsądna postawa Administracji Salonu. Kiedy pisałem swój poprzedni tekst, w którym tak niesprawiedliwie, a jednocześnie z tak niepotrzebna brutalnością, opisałem Szanownego Pana Ministra Radka Sikorskiego, w mojej beztrosce sądziłem, że postępuję słusznie. Jakże się myliłem!
Oczywiście może być tak, że tekst, który tak niefortunnie przedstawiłem do oceny Pana Administratora, został nie wpuszczony w jakiejkolwiek formie na główną stronę Salonu, bo Pan Administrator się pomylił i uznał, ze użytkownik to ya to ja, czyli toyah i zamiast toyah, dał to ya. Myślę jednak, że nie. Że za roztropnym działaniem Pana Administratora stało zwykłe poczucie przyzwoitości i troska o utrzymanie wysokiego poziomu debaty, przynajmniej tu w Salonie. Więc oczywiście jestem wdzięczny, że, dzięki niezwykłemu refleksowi osoby odpowiedzialnej, mój paszkwil na ministra Sikorskiego został zamknięty w miejscu, na który sobie zasłużył, czyli na moim blogu.
Jest mi jednak bardzo przykro, że postąpiłem tak nieodpowiedzialnie, przede wszystkim z tego powodu, że – jak wszystko na to wskazuje – przez to wiadro pomyj, jakie wylałem w takim miejscu i na taką głowę, Salon dotychczas nie może się pozbierać i jakże bardzo od wczoraj cierpi na płaszczyźnie technicznej. Na szczęście tylko technicznej. Moralnie jest okay. Na przykład z prawdziwą radością zwróciłem dziś uwagę na to, w jak piękny i inteligentny sposób Galopujący Major zechciał porównać warszawskich powstańców do dzielnych bojowników Hamasu.
Żeby jednak nie ograniczać się do słów ubolewania, chciałbym – z wykorzystaniem całego mojego talentu publicystycznego – zrehabilitować się za to co uczyniłem i przedstawić Panu Administratorowi tekst, który i jego samego usatysfakcjonuje, a jednocześnie – w co głęboko wierzę – przyczyni się do poprawy jakości samego Salonu. Jednocześnie obiecuję, że już będę grzeczny, a moje teksty będą wyłącznie wyważone i eleganckie.
Dziś chciałem oddać hołd Szanownemu Panu Jurkowi Owsiakowi. Ze szczerym bólem dowiedziałem się w dniu dzisiejszym, że pan Jurek Owsiak, który jak co roku planuje przynieść radość tylu osobom i w związku z tym potrzebuje aktywności wszystkich ludzi dobrej woli, spotkał się z brutalną odmową pomocy ze strony prezydenta Wrocławia. Z prawdziwą trwogą odebrałem wiadomość, ze prezydent Dutkiewicz, z jakiegoś niezrozumiałego powodu, nie chce udostępnić Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy wrocławskiego rynku, żeby pan Jurek Owsiak i jego młodzi przyjaciele, mogli się tam wesoło bawić.
A każdy, kto uważnie śledzi najważniejsze wydarzenia w naszym kraju, wie, ze problemy, jakie pan Jurek ma z prezydentem Wrocławia, nie są w tym roku jego jedynymi problemami. Ze względu na światowy kryzys gospodarczy, wielu majętnych ludzi, którzy dotychczas byli bardzo hojni co do projektu pana Jurka, nagle jeden po drugim zaczęli ogłaszać, że tym razem poskąpią pieniążków. A tu już robi się bardzo niewyraźnie. Przede wszystkim trzeba stwierdzić z całą stanowczością, że kryzys, który rzeczywiście dotknął cały świat, Polskę szczęśliwie ominął. Sam pan premier Donald Tusk stwierdził wielokrotnie, że jest dobrze, a ostatnio też ze strony odpowiedzialnych przedstawicieli rządu otrzymaliśmy solidne zapewnienie, że nic złego nam nie grozi. Ani w tym roku, ani w przyszłym, ani nigdy.
Więc czego się bać?
Ale nie mówmy o rzeczach oczywistych. Skupmy się na samym sednie problemu. Otóż żaden wrażliwy i inteligentny człowiek nie może zbyć milczeniem tego do czego może doprowadzić ta znieczulica ze strony ludzi pozbawionych wyobraźni, jeśli idzie o indywidualny i osobisty los Szanownego Pana Jurka Owsiaka. Czy któryś z tych panów, którzy dziś odmawiają pomocy człowiekowi o takim sercu, pomyślał choć przez chwilę o tym, jak bez odpowiedniego wsparcia finansowego, ten właśnie człowiek będzie spędzał swoje wakacje w rozpoczynającym się roku. Jak sobie pan prezydent Dutkiewicz wyobraża przyszłość Jurka Owsiaka w kwestii wypoczynku? Czy on choć przez moment się zastanowił, gdzie pan Jurek spędzi w tym roku urlop? Jak bez odpowiedniego wsparcia finansowego ma ten człowiek poradzić sobie z dwunastoma wycieczkami do egzotycznych – przecież nie tanich znowu tanich – miejsc? Przepraszam za drastyczne pytanie, ale muszę je tu postawić. Czy może pan prezydent Dutkiewicz uważa, że Jurek Owsiak ma spędzać wakacje w Polsce? Nie bądźmy śmieszni. Przecież są granice przyzwoitości. Niedawno tygodnik Wprost przedstawił sylwetki najwspanialszych, najbardziej utalentowanych młodych Polaków, którzy stanowią przyszłość tego narodu. Wszyscy oni, bez wyjątku, stwierdzili, że każde wakacje spędzają za granicą. Domyślam się, że ich na to stać. Czy możemy nagle odwrócić się tyłem do kogoś takiego, jak Jurek Owsiak i pozbawić go jedynego źródła utrzymania? Na to pozwolić nie można.
Żeby jednak nie ograniczać się do głoszenia oczywistości, a nawet do pokazywania zła palcem, chciałem wystąpić z inicjatywą. Proponuję, żeby, biorąc pod uwagę dramatyzm sytuacji, w jakiej – bez swojej w końcu winy – znalazł się nasz narodowy bohater i największy żyjący autorytet moralny, w pierwszy weekend po Święcie Orkiestry, proponuję zorganizować kolejną imprezę, tym razem na rzecz wakacyjnej pomocy dla Jurka Owsiaka. Jeszcze raz trzeba to powiedzieć – nie można dopuścić do tego, żeby ktoś taki jak Szanowny Pan Owsiak przez kolejne dwanaście miesięcy błąkał się po polskich opłotkach.
Panie Administratorze! Tak będzie ładnie?

sobota, 3 stycznia 2009

Maj nejms Sikorski

Wygląda na to, że tematy – jak transport miejski za komuny – chodzą stadami. To już trzeci wpis na temat czegoś, co nazywam kompleksem Europy. Dziś jednak dałem się sprowokować bezpośrednio przez kogoś, kto jest mi jak szef, jak kierownik, jak dyrektor, a mianowicie przez Igora Jankę. Napisał pan Igor dla Rzepy artykuł, zatytułowany "Między Oksfordem a watahą" http://www.rp.pl/artykul/61991,242802_Miedzy_Oksfordem__a_wataha__.html.
Tytuł zgrabny, temat jeszcze zgrabniejszy – rzecz mianowicie o ministrze Radku Sikorskim. Dlaczego uważam, że minister Sikorski stanowi nośny temat? Najprościej byłoby powiedzieć, że dlatego, bo tak jest. Ale ktoś może spytać, dlaczego tak jest, więc odpowiem. Jest tak dlatego, bo w tej naszej politycznej nędzy, Sikorski błyszczy jak ruski sputnik. Polską rządzi w tej chwili grupa amatorskich piłkarzy i kilku jeszcze większych amatorów, tyle że specjalizujących się głównie w podawaniu piłki zza boiska. Co bardzo ciekawe – i jednocześnie niezwykle śmieszne – akurat oni własnie postanowili uczynić z tak zwanego stylu, elegancji, europejskości, znajomości języków, coś w rodzaju religii. Pisałem o tym w tekście poprzednim i jeszcze wcześniejszym. Nie będę się więc powtarzał.
Jednak zanim przejdę do rzeczy, muszę zwrócić uwagę na pewien bardzo ważny szczegół. Wraz z publicznym sukcesem odniesionym przez tych zakompleksionych piłkarzy, pojawili się tak zwani styliści, eksperci od elegancji i publicyści, dla których jedynym tematem jest własnie roztrząsanie tego, jaki kto nosi garnitur, jaki kapelusz, jaką suknię i czy jedno pasuje do drugiego. Oni wszyscy mają jedno zadanie: z jednej strony rozpropagować kompletną ludzką pustkę, jako coś co podobno ma faktyczną wartość, a z drugiej strony dokonać publicznego uwiarygodnienia głównych reprezentantów tej pustki.
Oczywiście wszyscy, z wyjątkiem tego buractwa, które dało się wciągnąć w tę grę pozorów, doskonale zdają sobie sprawę, że te wszystkie garnitury, te języki, te gładkie zdania, te uśmiechy, to wszystko bzdura, szczególnie przy tak tandetnym wykonaniu, jednak plan został przedstawiony, zaakceptowany i, choćby nie wiadomo co, musi już być konsekwentnie realizowany. Na tle tego nieszczęścia, należy przyznać, Radek Sikorski wypada stosunkowo nienajgorzej. Po angielsku mówi tak sobie. Wprawdzie dla każdego w miarę zdolnego maturzysty jest rzeczą niezrozumiałą, jak, będąc absolwentem Oksfordu, można mieć tak fatalną angielską wymowę, ale fakt pozostaje faktem – Sikorski językiem angielskim posługuje się lepiej niż niejaki Borat, a już na pewno lepiej niż Donald Tusk, czy Sławomir Nowak. A to już w tym towarzystwie się liczy bardzo. Na tyle bardzo, że w ich pojęciu, Sikorski mówi po angielsku „świetnie”.
Sikorski, oprócz znajomości jednego języka obcego na poziomie upper-intermediate, chodzi lepiej ubrany od któregokolwiek przedstawiciela owego eleganckiego salonu. Wprawdzie gdyby go postawić na londyńskiej ulicy, zginąłby w tłumie, ale ma przynajmniej tyle – nie wyróżniałby się. Nowak, czy Schetyna, czy Marcinkiewicz naturalnie robiliby wrażenie turystów. I to turystów właśnie z Europy Wschodniej. Sikorski wygląda, jak przeciętny Anglik. Kupił sobie swego czasu ten jeden jedyny płaszcz, w którym lansuje się przed telewizyjnymi kamerami, tę jedną czy dwie angielskie marynarki, parę swetrów pod te marynarki, parę koszul i proszę! Oto mamy polską odpowiedź na Oxford.
Jest jednak jeszcze coś, co Sikorski ma, a wielu jego aspirujących kolegów nie ma – żonę o nazwisku Applebaum i pieniądze. Pieniądze wprawdzie ma i Palikot i Schetyna i Drzewiecki, nie mówiąc już o Rostkowskim, czy o kilku innych przyczajonych piłkarzy ze stajni Donalda Tuska, ale w tym towarzystwie – jak wiemy – pieniędzmi się nie gardzi nigdy. Więc państwo Sikorscy pozycję mają.
Czy jednak jest jeszcze coś, co Sikorski ma? O tym w swoim artykule pisze Igor Janke. I niestety, już zaczynając od samego tytułu, wpada w bardzo trywialna pułapkę. Otóż panu Igorowi zdaje się, ze istnieje jakikolwiek dysonans między Oksfordem a tą symboliczna już „watahą”. Otóż przypadek ministra Sikorskiego świadczy o tym, że wcale nie koniecznie. I ja bym się raczej trzymał tej prawdy. Jeśli Radek Sikorski faktycznie – jak twierdzi – skończył Oksford, to on właśnie jest najlepszym dowodem na to, że ten fakt nobilituje człowieka, przynajmniej w pewnym stopniu, jedynie pod względem odpowiedniego wdzianka, bo – co już wspominałem – nawet nie umiejętności posługiwania się językiem angielskim na poziomie zaawansowanym. To byłby własnie ten 'Oksford'. O 'watahach' wspominałem niejednokrotnie tu w Salonie, więc nie bedę się dublował.
Więc, jak mówię, sam już tytuł tekstu Janke jest niezbyt fortunny, natomiast cała reszta artykułu, to już wyłącznie szarpanie się z rzeczywistością, która ani na moment nie chce ustąpić. Komplementując Sikorskiego, Janke przede wszystkim wspomina o tym, że jest on – według odpowiednich badań – najbardziej popularnym politykiem rządu Tuska, że „prestiżowy The Economist napisał, że Sikorski jest kandydatem na szefa NATO, że jest Sikorski politykiem bardzo ambitnym, że umie się zakręcić i że cały czas się uczy.
Oczywiście, gdybym się mieli skupiać na samych zaletach Sikorskiego, wymienianych to tu to tam przez red. Janke, to napisałbym jeszcze jeden akapit, w którym bym zwrócił uwagę na to, że bycie popularnym w takim rządzie, to naprawdę żaden wyczyn (zwłaszcza że jak twierdzą źródła dobrze poinformowane, salonowy lud akurat częściej wybiera Palikota), że wskazywać kandydatów na szefa NATO - nawet jak się pracuje w redakcji Economista - można dokładnie z takim samym skutkiem, jak wskazywać następnego noblistę w dziedzinie literatury, że Lepper ambitny też jest, a biorąc pod uwagę drogę, jaką przeszli jeden i drugi, to akurat Lepper odniósł znacznie większy sukces, a uczy się każdy – nawet ja. Napisałbym ten akapit, podsumował wszystko ładną puenta i tyle.
Ale problem w tym, że każdy w miarę uważny obserwator, włącznie z piszącym swoje refleksje Igorem Janke, widzi, że Sikorski to najzwyklejszy buc z prowincji, który – jak naprawdę wielu innych w swoim czasie – wykonał parę skutecznych ruchów i mu się jakoś powiodło. Sam Janke pisze, że z wszystkich przepytywanych na okoliczność fenomenu Sikorskiego osób, tylko rzecznik ministra Paszkowski, upiera się, żeby Sikorskiego chwalić. Cała reszta, w mniej lub bardziej oględny sposób, twierdzi, że Sikorski jest po prostu do niczego. Że jest niesympatyczny, fałszywy, złośliwy, nieskuteczny, pusty, głupio w sobie zakochany, po prostu byle jaki. Jak już podliczyć w artykule Igora Janke wszystkie wady i zalety Sikorskiego, to po stronie zalet znajdziemy jedynie to że ma tę swoją żonę i się uczy, się uczy, się uczy.
Niestety, przez te nieszczęsne, nasze post-komunistyczne kompleksy, wciąż nie umiemy popatrzeć na coś tak oczywistego i tak oczywiście nijakiego, jak Radek Sikorski, czystym spojrzeniem i powiedzieć sobie, ze naprawdę pod tą angielska marynarką i tymi butami nie ma dokładnie nic więcej niż pod marynarką i butami – ja wiem? – Waldemara Pawlaka, Marka Goliszewskiego, czy Aleksandra Kwaśniewskiego. Bo Radosław Sikorski jest dokładnie takim samym jak oni prowincjonalnym karierowiczem, z tą różnica, że oni osiągnęli ciut więcej, nawet jeśli to ciut więcej oznaczać miałoby to, że mają więcej szczerych przyjaciół.
Uważam, że jeśli idzie akurat o Radka Sikorskiego, to poza jedną rzeczą, absolutnie nie ma o czym mówić. Jeśli idzie o niego, interesujący jest tylko ten fenomen. Jak łatwo można było temu niemal czterdziestomilionowemu narodowi pokazać faceta przebranego za Anglika, udającego Anglika, naśladującego nieudolnie angielską mowę i angielskie maniery, faceta, według wszelkich relacji, będącego nikim innym jak tylko pełnym kompleksów narcyzem i spowodować, żeby aż tak wielu z nas uznało, że faktycznie wyszło słońce. Podczas gdy to tylko ktoś zapalił peta.

piątek, 2 stycznia 2009

Europa

Dla każdego z nas, kto żyje wystarczająco długo i z w miarę otwartym sercem, jest jasne, że grzebanie w języku i w znaczeniach, może postawić wiele spraw na głowie, a jeśli komuś szczególnie zależy na tym, żeby wszystko stało na głowie, to warto i o to czasem powalczyć. Najwybitniejsi specjaliści z Ministerstwa Kłamstwa i Propagandy (znanego inaczej pod nazwą Ministerstwa Prawdy i Edukacji) doskonale wiedzieli, że kontrolując przeszłość, kontrolujemy przyszłość, ale – być może nawet i lepiej – że kontrolując język, kontrolujemy człowieka.
Jeśli mamy wystarczająco dużo lat, by pamiętać czasy, które nam było przeżyć pod komunistycznym butem, doskonale wiemy, jak słowo potrafiło stać się ciałem. I wcale tu nie szydzę. Jestem jak najbardziej poważny, ponieważ nigdy nie miałem wątpliwości, że to co nam tu wprowadzono, to była prawdziwa religia, z prawdziwymi rytuałami, prawdziwymi mszami, w czasie których modlono się do autentycznego Dzieciątka, tyle że o nazwisku Lenin. Ci co pamiętają to zdjęcie, to je pamiętają. Oni tak to sobie własnie zaplanowali. Dać nam coś w zamian. I jeśli dzisiaj głupi ludzie śmieją się z kościelnych rytuałów, tych pieśni, tych szat, to ani im do głowy nie przychodzi, że padli ofiarą najbardziej perfidnego kłamstwa. I że jeśli któregoś dnia będą kpić z Pierwszej Komunii, że to zupełnie jak Pasowanie na młodzika, to są jeszcze tacy, którzy będą z nich autentycznie dumni.
Bo jest własnie tak, że - czasem w większym, czasem w mniejszym stopniu - najbardziej słowa liczą się i znaczenia, jakie im nadamy. Proszę zwrócić uwagę, że najczęściej z manipulacją tego typu mamy do czynienia na poziomie ideologii, albo tego, co się ideologią stało. Od czasu jak ideologią stał się sex i generalnie robienie sobie dobrze, możemy zapomnieć o używaniu – we wszystkich językach świata – w tradycyjnym znaczeniu, słów takich jak gumka, impreza, trawa czy sex właśnie. A słowo miłość? Czy ono przypadkiem nie otrzymało nowego sensu? Jeśli któraś z moich czytelniczek myśli, że mi się pomieszało we łbie, niech spróbuje zwrócić się do swojego kolegi w pracy z pytaniem „czy masz gumkę?” Nie do wiary! Tak jakby ktoś bardzo sprytny doszedł do wniosku, że wystarczą zaklęcia, a wszystko nabierze odpowiedniego kształtu.
Swój poprzedni wpis postanowiłem poświęcić tak zwanej Europie i tak zwanemu buractwu. Czyli w gruncie rzeczy jednemu słowu i jednemu znaczeniu. Pamiętam jak jeszcze wiele, wiele lat temu, mój wciąż dobry kolega opowiadał mi, że wracał pociągiem z Niemiec i w przedziale siedziała jedna pani, która relacjonowała swojemu towarzyszowi wrażenia z pobytu w wielkim świecie i w pewnym momencie krzyknęła: „A tych taksówek to tam tyle, że aż strach wyjść na szosę!” Pamiętam, że bardzośmy się wszyscy śmiali z tej pani, ale – z perspektywy lat – jeśli się dobrze zastanowić, to zobaczymy, że, jakkolwiek jej zachwyt nie był komiczny, ona przynajmniej nazywała rzeczy po imieniu. Ona zwyczajnie opisała stan faktyczny. Stwierdziła fakt – że w Niemczech jest bardzo dużo samochodów, i że dla kogoś nieprzyzwyczajonego, nie jest łatwo się w tym zgiełku poruszać. Jakkolwiek jednak byśmy byli rozbawieni zachwytem tej pani, jedno jej przyznać trzeba. Nie wrzasnęła: „Ależ tam jest Europa!”
Z punktu widzenia dzisiejszych czasów i emocji, jakie nam przyszło odczuwać, ta pani zachowała się jednak jak burak na widok tzw. cywilizacji. Dla niej ulica była szosą, a samochody taksówkami i wszystko działo się bardzo szybko. Ale ja bym bardzo chciał podkreślić raz jeszcze. Ona przynajmniej nie uznała, że własnie miała kontakt z Europą. A nawet, jeśli gdzieś w głębi swojej świadomości czuła, że była w Europie, to z pewnością słowo Europa rozpoznała w jego dosłownym, zgodnym z prawdą, znaczeniu. A nie zrobiła tego, co niestety robi notorycznie, dzień w dzień, aż do tak zwanego ‘porzygania” wielu z nas. Pierwszy raz wyjechałem za granicę bardzo późno, kiedy już miałem 25 lat. I tak nie najgorzej. Kiedy pracowałem w szkole, miałem kolegę polonistę, który – nawet dziś, w czasach, które nie dają człowiekowi za dużo szans – wyjechał ze służbowo do Francji i w ten sposób zainicjował swój kontakt ze światem. Jeśli przypadkiem to czyta – a nie jest to wykluczone – to go bardzo pozdrawiam. On wie. Więc wyjechałem do tego Frankfurtu (prawdziwego) i najpierw poczułem zapach, którego nigdy wcześniej nie czułem i nigdy nie zapomnę. Dziś wiem, że to był zapach towarów w sklepach. Ci którzy są zbyt młodzi, żeby wiedzieć, mogą nie uświadamiać sobie tego faktu - sklepy pachną. Więc poczułem najpierw zapach, a następnie zauważyłem, że ludzie są mili. Że sprzedawczynie w sklepach odzywają się do klientów śpiewnym tonem, Że na ulicach nie widać pijaków i tzw. hołoty. No i oczywiście te „taksówki”. Spodobała mi się Europa. Do tego stopnia mi się spodobała, ze w pewnym momencie postanowiłem się tam przenieść, ale dzięki Bogu (!!!) wybuchł stan wojenny i jestem tu gdzie jestem.
Europa mi się spodobała, choć – muszę przyznać – nie potrafiłem ani na moment wyzbyć się pewnego napięcia. Na przykład bardzo byłem rozczarowany, że kiedy poszedłem do kina na film Easy Rider, który w Polsce z jakiegoś powodu był niedostępny, wszyscy palili papierosy i gadali, a film oczywiście był zdubbingowany. Uznałem wówczas, że w Polsce mi się podoba lepiej. Nie podobało mi się też, że ludzie – owszem – byli bardzo sympatyczni, ale nie mogłem ani na chwilę przestać myśleć, że oni są jak automaty. Tutaj też Polska podobała mi się bardziej. Pamiętam, kiedy pewien kolega pokazał mi pewnego studenta medycyny, kory z przepracowania najzwyczajniej w swiecie stracił zmysły. Bo medycyna w takim swiecie to nie byle co. Ale i tak mi się podobało. Bo to była Europa, a nie ruskie chamstwo.
Ponownie wyjechałem do Europy po 15 latach, do Anglii i do Walii. Było cudownie. Ale już – tym razem – do głowy mi nie przyszło, że chciałbym tam żyć. A przynajmniej nie tak do końca na poważnie. Później zdarzyło mi się być w Anglii parę razy, raz we Francji (pewnie tego nie czytasz, Mariuszu, ale – na wszelki wypadek – pozdrowienia) i zawsze byłem zachwycony. Nie zmienia to faktu, że z pięknego Avignonu pamiętam głownie te bandę młodych idiotów, drących mordy w samym środku tego cudownego miasta, wściekłych, pełnych nienawiści. I pamiętam, jak patrzyłem na nich i nie mogłem pojąć, jak to możliwe, że los rzuca człowieka w takie miejsce, a ten odwraca się do tego losu plecami.
Dziś bardzo tęsknię za południem Francji, za Londynem, a nawet może i za tym Frankfurtem, a jednocześnie czytam na TVN-owskim pasku, że w Berlinie spalono kilkanaście eleganckich samochodów, a we Francji kilkadziesiąt. A oprócz tego oczywiście przyswajam wszelkie inne wiadomości. Wczoraj, mój kolega LEMMING, nie do końca chyba zrozumiawszy, mój ‘anty-europejski’ wpis, przypomniał mi, że wielka Hiszpania zeszła do piekła. Ja to wszystko, Mój Drogi, wiem. Ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co z tą naszą Europą zrobiła ta banda, ten obślizgły gang barbarzyńców. Ja świetnie zdaję sobie sprawę, co tam się wyprawia. Ale jednocześnie wiem, że w momencie, jak przekroczymy naszą zachodnią granicę, pierwsze co spotkamy to przemili, grzeczni ludzi.
Młody Toyah spędził ponad miesiąc w Hiszpanii tego lata. Chciał znaleźć jakąś pracę. Byliśmy pewni, że nie będzie z tym najmniejszego kłopotu. On, według wszelkich, powszechnie obowiązujących standardów, wygląda bardzo dobrze. Jest mądry, grzeczny, wykształcony, no i zna świetnie hiszpański. Niestety, Hiszpania przeżywa ciężki kryzys i tam gdzie on akurat był, bezrobocie sięga ponad 20%. Jak idzie o Hiszpanię, wiemy – jak już wspomniałem – coś znacznie więcej. To jest piekło. Mimo to, młody Toyah tęskni za Hiszpanią dzień w dzień. On tęskni za tymi ludźmi, za tą Europą. Za tym kosciołem, z tym niezwykłym księdzem. Za ta prawdziwą Europą, która – mimo wszystko – wciąż jakoś sobie radzi.
I teraz trzeba nam wrócić do języka i do tego kłamstwa. Ja wiem, co to jest Europa. Ja wiem co to jest europejskość i co to jest dzicz. Jeśli dziś, po tych wszystkich latach moich doświadczeń, moich nadziei i moich zawodów, muszę słuchać z ust ludzi zakłamanych, fałszywych i złych jakieś niestworzone bzdury na temat Europy i buractwa, to ja bardzo dziękuję. Ja doskonale się orientuję, co jest wielkie w Europie i dlaczego należy do tej Europy niestrudzenie zmierzać. Ja doskonale wiem, jak nam bardzo ta Europa jest potrzebna. Ale ja też doskonale zdaję sobie sprawę z tego, do czego tę piękną Europę doprowadzili zwykli tandeciarze, najzwyklejsza sowiecka hołota. Jeśli ja dziś słyszę w mojej ulubionej telewizji o brytyjskich nożownikach, o tych rozbitych rodzinach, o tej wiecznie dostępnej aborcji, o tych bandach faszystów i zwykłych debili niszczących swoje piękne miasta, to ja doskonale wiem, co się w mojej Europie wyprawia. Jeśli ja dzień w dzień muszę słuchać, jak ta banda kretynów próbuje mnie naciągnąć na najbardziej tandetny numerek, to ja proszę, żeby mnie z tego wyłączyć. Bo ja wiem, czym jest Europa. I wiem, że to, co mi proponujecie, to nie jest żadna Europa. To zwykła ruska gra w trzy karty. Na koniec, chciałbym – jeszcze raz – zwrócić uwagę na to towarzystwo, z którym mamy do czynienia. Oto ludzie, którzy nie mogą nam dać spokoju nawet na chwilę z tą swoją niby-Europą. Od rana do nocy, zawracają nam głowę, swoimi głupkowatymi uwagami na temat tego co europejskie, a co zaściankowe. No ale niech będzie. Może faktycznie im chodzi o Europę autentyczną, o Europę piękną, Europę szlachetną? Tyle że to akurat nie jest prawda. Wystarczy im się przyjrzeć. Wystarczy popatrzeć, jak się zachowują, posłuchać co mówią. Pozwolę sobie znów pokazać na nich palcem: Donald Tusk z tą swoja gumą do żucia i w piłkarskich gatkach, Kazimierz Kutz z tymi swoimi przekleństwami, ten Piotr Najsztub, czy Waldemar Kuczyński, którzy nie wiadomo, czy się nie umyli, czy zapomnieli zmienić ubranie. A przecież mogę tak wymieniać jeszcze przez pół strony. Oni, kiedy nas ciągną do tej swojej ‘Europy’, mają na mysli cos bardzo szczególnego. Oni, uznawszy, że Wielki Sowiet zdechł, obstawili coś, co im akurat wydało się interesujące. Ta banda ruskich chamów nie ma na uwadze Europy naszych marzeń. Im chodzi o cos dokładnie przeciwnego.
Oni są jak ci bohaterowie sondy najnowszego Wprost, kompletnie obojętne, bezmyslne, ogłupione dzieci, spędzające swoje życie między siłownią a lekcjami angielskiego, a na wakacje wyjażdzający wyłącznie do "Europy Zachodniej", o korych Wprost spekuluje, ze to oni sa nasza przyszłością.
Otóż nie. Przyszłośc nie będzie taka. Bo ten 'europejski' wypadek, to był w rzeczywistości tylko wypadek. I teraz wreszcie przychodzi czas na to, żeby dać świadectwo. Żeby pokazać, żeśmy się nie dali nabrać na ten nowy język. Żeby pokazać, a przede wszystkim powiedzieć, że w tej sytuacji, przy tych akurat propozycjach, przy tym poziomie kłamstwa, my pozostaniemy wierni sobie. My postanawiamy zostać burakami.

czwartek, 1 stycznia 2009

Mars napada, czyli wojna światów

Po raz kolejny potwierdziła się święta zasada, że planować nie warto. I wcale nie chodzi mi o kwestie ostateczne. Nie warto planować nawet czegoś tak niepoważnego jak koniec starego roku i początek nowego, bo jedyne co można z czystym sumieniem przewidzieć, to ta zmiana daty. Reszta będzie, albo nie będzie. Więc przede wszystkim muszę poinformować, że młody Toyah ze starszą Toyahówną ostatecznie nie pojechali do Krakowa. Wymyślili sobie, że nie warto, skoro jedyną przyjemnością będzie pewnie tylko ta godzina w McDonaldzie w oczekiwaniu na imprezę i druga godzina, w oczekiwaniu na pociąg.
Więc zostali z nami w domu, i jedyną osobą, która zadośćuczyniła tradycji, była najmłodsza Toyahówna, która wieczorem sobie poszła i wróciła dziś na obiad. Ale musimy pamiętać, że ona jest w ogóle inna. Wystarczy, że przypomnę, że ta dziwna osoba na przykład twierdzi, że jest tylko dwóch polityków na naszej scenie – Kurski i Niesiołowski – którzy zasługują na sympatię. Reszta, jej zdaniem to ’nudne buce’. Więc sami widzicie.
Ale jest jeszcze jedna rzecz, która nie wypaliła, mianowicie nalewka. Okazało się, ze kiedy zapowiadałem, że będziemy pili nalewkę, to nie wiedziałem, że podczas wielotygodniowych przygotowań, wypiłem całość i na tę ‘radosną noc’ pozostała nam tylko whisky.
Siedzieliśmy więc przed telewizorem – myśmy pili to whisky, dzieci piły colę (słowo daję – w nie nie wchodzi nawet szampan), jedliśmy ciasto i bigos – i oglądaliśmy film z DiCaprio i Winslet (zgadnij, koteczku, który to, jeśli nie Titanic?), z przerwą na jedną krótką, ale za to bardzo poważną wizytę (pozdrowienia, Piotrze!). Film się skończył i nastrój się zrobił taki, ze nie pozostało nam nic innego, jak włączyć telewizję i popatrzeć, jak jednak jest wesoło. Niestety, od razu, na pierwszy rzut poszedł Zbigniew Hołdys, który poinformował, że u Prawosławnych nowy rok dopiero się zacznie za tydzień, a po nim zobaczyliśmy red. Kuźniara, który w swojej rozchełstanej koszuli powiedział coś na temat „burdelu”. Więc zrobiło się jeszcze smutniej.
Młody Toyah, jak może tu już wspominałem, uczy się w takiej szkole, gdzie się im każe mówić głównie po hiszpańsku. Widząc, że TVN24 raczej nas nie rozerwie, przełączyliśmy na telewizję hiszpańską TVE i już do końca patrzyliśmy, jak się bawi Hiszpania. Prowadzący pan i pani byli w czerni i bieli, pan miał muszkę, pani elegancką suknię, śpiewał Tom Jones i Take That i Craig David i bardzo sympatyczne kapele z Hiszpanii i było elegancko i podniośle, młody Toyah tłumaczył na polski, a Hołdys ze swoim „prawosławnym nowym rokiem” i Kuźniar z „burdelem”, z każdą chwilą odchodzili w zeszłoroczny niebyt.
Dziś więc tylko krótka refleksja połączona – w pewnym sensie – z życzeniami dla nas wszystkich na ten rok, który się właśnie zaczął. Otóż, jak wiemy, od pewnego czasu popularna opinia każe nam wierzyć, że nasze społeczeństwo dzieli się na tak zwane ‘buractwo’ i na Europę. ‘Buractwo’ to przede wszystkim PiS i Radio Maryja, a poza tym „starsi, niewykształceni ludzie ze wsi”, „mohery”, Arka Noego, Jan Pospieszalski i Andrzej Lepper (o ile akurat nie trzyma z Europą). Europa to Platforma Obywatelska i TVN24, a poza tym „młodzi, wykształceni z dużych miast”, ‘Rodzina Szkła Kontaktowego’, Radek Sikorski, Zbigniew Hołdys i Waldemar Pawlak (o ile akurat nie jest po drugiej stronie).
Wczoraj w nocy, kiedy patrzyłem przez ułamek chwili na Jarosława Kuźniara i słuchałem, jak coś plótł o tym „burdelu”, a później już do końca miałem okazję oglądać Sylwestra w telewizji hiszpańskiej, pomyślałem sobie, że całe to gadanie, którego jesteśmy świadkami od lat, na temat starcia dwóch cywilizacji – europejskiej i zaściankowej – to najbardziej czytelny przejaw najgorszych ‘burackich’ własnie kompleksów naszych elit.
Ja zdaję sobie sprawę z tego, że istnieje coś takiego jak starcie cywilizacyjne między światem demokratycznym, a światem post-komunistycznym. Do dziś pamiętam, jak jeden mój angielski kolega, jeszcze w latach 90-tych, opowiadał mi, ze on się bardzo dziwi, jak widzi z pozoru normalnych, nawet pewnie dobrze wykształconych Polaków, jak bez cienia wstydu kupują w kiosku Playboya. W Anglii, twierdził mój kolega, jeśli ktoś kupuje Playboya, to wszyscy wiedza, ze to wanker. Więc konflikt cywilizacyjny oczywiście jest. Nie ma co do tego wątpliwości. Natomiast nie mam też najmniejszych wątpliwości, że ci, którzy najwięcej krzyczą o doganianiu Europy i o naszym ciężkim i wstydliwym zapóźnieniu, to jednocześnie ci, którzy przynoszą nam na co dzień najwięcej wstydu właśnie na poziomie kulturowym. Przed chwilą była mowa o młodym Mellerze i tym, czym on się zajmuje. Ale wspominałem tu też jakiś czas temu o niejakim Januszu Józefowiczu, tak zwanym artyście, który swego czasu publicznie się chwalił, jak to on za komuny, podczas pobytu w Szwecji, kradł w supermarketach. Niedawno wspominałem o pośle Kutzu, którego w TVN24 bardzo chwalili, jak to on potrafi przez dziesięć minut kląć i nie powtórzyć przy tym jednej obelgi. Pisałem o ministrze Sikorskim, który podczas konferencji prasowej z Prezydentem, gadał z Tuskiem jak najbardziej nieprzytomny gimnazjalista. Toż oni wszyscy, to najprawdopodobniej kwiat polskiej, nowoczesnej, europejskiej elity. I teraz okazuje się, ze to ja mam się wstydzić? Za kogo? Za posła Kurskiego? Za Ojca Rydzyka? Nie żartujmy.
Czasem, kiedy oglądamy telewizję, trafimy na postacie w typie Krzysztofa Daukszewicza, Piotra Najsztuba, czy Piotra Niemczyka. Kiedy oni pokazują się w studio telewizyjnym, pani Toyahowa się zawsze bardzo denerwuje, bo – jak twierdzi – gdyby jakakolwiek kobieta przyszła do telewizji w takim stanie, jak ci trzej – niewymyta, rozczochrana i śmierdząca – to przede wszystkim by ją straż wyprowadziła na ulicę. A gdyby udowodniła, że ona tylko się tak lansuje, to by jej kazali przed wejściem do studia doprowadzić się do porządku. Tymczasem nasi Europejczycy robią z siebie codziennie publiczne pośmiewisko, jednocześnie bezczelnie tłumacząc zwykłym, porządnym i skromnym ludziom, że powinni się za siebie wziąć, bo inaczej będzie wstyd przed światem.
Niedawno bardzo, mój kolega z Salonu LEMMING, zapewniając o swoim szacunku dla Lecha Kaczyńskiego, zaznaczył, że jemu się nie bardzo podoba, jak Prezydent udaje kibica, bo on w ogóle na kibica nie wygląda. Że jemu z szalikiem jest nie do twarzy, że kiedy siedzi w tłumie kibiców, to wygląda głupio i niewiarygodnie. Dziś w telewizji widziałem Donalda Tuska na swoim lokalnym stadionie, w jakimś takim wdzianku, które piłkarze noszą po meczu, żeby się nie przeziębić. Wyglądał świetnie. Brakowało mi tylko takiego typowego truchtania w miejscu i podskakiwania. I tej gumy do żucia, którą tak uroczo próbował pewnego dnia ukryć. Wówczas premier Tusk wyglądałby idealnie. Kiedy widzę Donalda Tuska w garniturze, za stołem, jak udaje poważnego państwowego urzędnika, uważam, że wygląda głupio. Równie głupio, jak – nie przymierzając – Lech Kaczyński na trybunach wśród kiboli.
Jestem gotów dziś zgodzić się z moim kolegą LEMMINGIEM. Każdy powinien pilnować swego miejsca. Tusk, Niemczyk, Kutz, Daukszewicz, Kuźniar, Najsztub, Hołdys, Sikorski – wszyscy oni powinni wziąć do rąk łopaty i budować Orliki. Za każdym razem, jak już zapalą skutecznie te światła, będą mogli wypróbować, czy dobrze widać piłkę. My, z prezydentem Kaczyńskim i Ojcem Rydzykiem, spróbujemy załatwić sprawy europejskie. Jestem pewien, że pójdzie nam o wiele zgrabniej. A przy okazji nie narobimy Polsce wstydu.
I tu własnie mam życzenia dla nas wszystkich. Nie dajmy sobie wmówić, że my jesteśmy ci gorsi. Jest wręcz przeciwnie. My jesteśmy własnie ci lepsi. My jesteśmy tymi, którzy wbrew tym wszystkim ciężkim latom komunizmu, kiedy próbowano nas – w wielu wypadkach skutecznie – oderwać od tego, co się składa na kulturę europejska i chrześcijańską cywilizację, ale również wbrew tym niemal już 20 latom post-komunizmu, kiedy – tez czasem bardzo skutecznie – tłumaczyło nam się, że prawdziwa kultura jest po stronie tych, co to zło budowali, my jesteśmy tymi, którzy zachowali postawę wyprostowaną.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...