czwartek, 8 maja 2025

Papież – czyli jak się znaleźć między producentami Coca-Coli, a piekarzami.

 

Przez te dwa dni, jakie upłynęły do zakończenia Konklawe, wszystko to co się tam działo obserwowaliśmy na youtubie, w formie transmisji na żywo z Watykanu, bez wsłuchiwania się w jakiekolwiek komentarze, spekulacje i rozważania. Tak samo też chwilę temu, gapiliśmy się w obraz przekazywany na youtubie i jedyne co rozumieliśmy z tego co widzimy i słyszymy, to to, że cały Kościół Powszechny jest niesiony radością, niezależnie od tego, czy papieżem zostanie ten, który przez media został określony jako posłaniec Chrystusa czy Szatana, ale że będzie to ten jeden jedyny, którego wskaże Duch Święty. Widzieliśmy ludzi zgromadzonych na Placu Św. Piotra, tak bardzo wiernych, pełnych miłości i nadziei, a przez to wszystko przede wszystkim i radości, i po raz nie wiem który, ujrzeliśmy ową nieprzeniknioną wielkość Kościoła. I dopiero po tym wszystkim, kiedy przełączyliśmy się na język polski i dowiedzieliśmy, że nowym papieżem został Amerykanin, który zdecydował się przyjąć imię Leona XIV, to pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy była ta, że ów niezwykły egzorcyzm do Św. Michała Archanioła, który przy każdej kolejnej okazji odmawiamy na zakończenie Mszy Świętej, został napisany właśnie przez papieża Leona XIII, po którym Robert Prevost przejął swoje imię.

Oglądaliśmy tę transmisję, przeżywaliśmy każdy jej moment i w tym samym mniej więcej momencie nasz duszpasterz ksiądz Rafał Krakowiak przesłał mi tekst, który napisał jeszcze w oczekiwaniu na ogłoszenie imienia Leona XIV, ani nie wiedząc, kim będzie nowy papież, ani w tej kwestii nie spekulując, ani nawet o to się nie modląc. Czytajmy więc.


Swego czasu, po abdykacji Benedykta XVI, napisałem na prośbę Toyaha tekst o papiestwie, który – tak mi się przynajmniej wydaje – był w zasadzie tekstem o minerałach i skałach (toyah1.blogspot.com/2013/02/don-paddington-o-sw-jadwidze-i-pewnym.html). Notkę tę, opublikowaną w dwóch częściach, zakończyłem w sposób następujący: „Kto będzie nowym papieżem? Trzeba się modlić o dobrego człowieka. Ale nawet jeśli następcą św. Piotra zostanie ktoś zły i przewrotny, to i tak nie wstrząśnie Kościołem do tego stopnia, by ten się rozpadł.

Kto będzie nowym papieżem? Trzeba się modlić o dobrego człowieka. Ale nawet jeśli następcą św. Piotra zostanie ktoś zły i przewrotny, to i tak nie będzie w stanie oderwać się od Chrystusa.”

Jak wiadomo, kardynałowie podczas konklawe w 2013 roku, wybrali papieżem Jorge Bergoglio, który przybrawszy imię „Franciszek” przez 12 lat kierował Kościołem. W tym momencie narzuca się pytanie, czy uważam, że owo stwierdzenie ze wspomnianego wyżej tekstu – „jeśli następcą św. Piotra zostanie ktoś zły i przewrotny” – odnosi się do argentyńskiego papieża, czy też nie?

Od razu odpowiadam: Nie. Nie uważam, że papież Franciszek był zły i przewrotny.

Oho! – powie ktoś – wyszło szydło z worka. Don Paddington… Niby taki porządny ksiądz, a okazał się neomodernistą opowiadającym się za opcją bergoliańską! Za linią Franciszka!! Cóż za upadek!...”

Opcja bergoliańska? Linia Franciszka? Neomodernizm? Co to w ogóle jest? To są sprawy nie na moją głowę i nie będę się do nich szczegółowo odnosił (bo w szczegółach tkwi diabeł, a przyrzeczenia chrzcielne zobowiązują mnie do tego, by trzymać się jak najdalej „od szatana i wszystkich spraw jego”). Nie będę tego czynił tym bardziej, że w porównaniu z rozmaitymi zacnymi teologami i jeszcze bardziej zacnymi ekspertami jakże dokładnie znającymi Kościół, moje zdanie nie ma tutaj zbyt dużego znaczenia. Dlaczego w takim razie w ogóle wypowiadam się na ten temat? Otóż tylko dlatego, że:

  1. Toyah zanudzał mnie prośbami, bym coś o tym napisał i mam już dosyć jego natarczywości;

  2. czuję się zmuszony do złożenia hołdu tym wszystkim, którzy ku mojemu podziwowi w sposób zdecydowany, z wielką dozą pewności w głosie potrafili i potrafią powiedzieć (choć jeszcze marne 100 lat nie minęło od śmierci papieża), że miniony pontyfikat „był najgorszy w historii Kościoła”, lub „był prawdziwie rewolucyjny, dający dobrą nadzieję na nowe otwarcie”;

  3. tak naprawdę nie obchodzi mnie Franciszek, ani żaden inny papież (którego można lubić, albo nie lubić, popierać, albo nie popierać, itd.); interesuje mnie papiestwo, a mówiąc ściśle, treść starożytnej zasady: „Gdzie jest Piotr, tam jest Kościół!”

Bardzo więc proszę Czcigodnych Czytelników, aby poniższe moje wynurzenia zechcieli potraktować jako wypracowanie pisane „na odczep” (by zadowolić pana Osiejuka), wszelkie moje opinie o Franciszku zweryfikowali nawet nie za 100, lecz najlepiej za 200 lat, gdy już odpowiednio do jego rządów w Kościele będziemy zdystansowani, oraz by nie szukali w niniejszym przedłożeniu tego (pogromienia Franciszka lub jego pochwały), co w istocie jest drugo, a może nawet trzeciorzędne.


Drugo, albo nawet trzeciorzędne są wypowiedzi i decyzje papieża Bergoglio, zmieniające doktrynę Kościoła? Dobre sobie!

Hm… Ja oczywiście znam owe inkryminowane wypowiedzi i decyzje Franciszka, ale nic mi nie jest wiadome o tym, by spowodowały one zmianę tego, w co pobożny katolik winien wierzyć. Proszę pozwolić, że przejdę do najbardziej jaskrawego przykładu, na który wskazuje się, by wykazać wzmiankowaną zmianę katolickiej doktryny.

Oto adhortacja apostolska „Amoris laetitia” – adhortacja (czyli dokument wyjaśniający doktrynę Kościoła i pokazujący osadzenie tej doktryny w życiu Kościoła) o miłości w rodzinie.

Tego typu dokument, zawierający w sobie tzw. zwyczajne nauczanie papieskie, nie może zmienić doktryny (ponieważ nie jest ogłoszony w sposób uroczysty), co nie zmienia faktu, że katolik winien się owemu nauczaniu podporządkować. Głównym zarzutem, z którym Franciszek musiał się zmagać w związku z tą adhortacją, było rzekome przyzwolenie, by osoby rozwiedzione żyjące w powtórnych związkach, mogły przystępować do Komunii Świętej. Z tego zaś przyzwolenia wysnuto wniosek, że papież pozwala na korzystanie z Eucharystii tym ludziom, którzy żyją w stanie grzechu ciężkiego. A to jest zmianą doktryny, ponieważ jak wszyscy wiemy, do Komunii możemy przystępować tylko w stanie łaski uświęcającej.

Dlaczego napisałem „rzekome przyzwolenie”? Otóż dlatego, że nie znajdziemy go w tym dokumencie. Owszem, są tam rozważania, w których papież zastanawia się (nie dając wprost odpowiedzi), czy osoby żyjące w powtórnych związkach mogą nabyć stan łaski uświęcającej tylko (tylko!) poprzez rezygnację ze współżycia seksualnego (czyli poprzez decyzję o życiu w tzw. „białym małżeństwie”), czy też może ów stan uświęcenia nabędą także (co winno być rozeznane przez duszpasterza) poprzez – upraszczając – wypełnione prawdziwą miłością rodzinną życie i gorliwe zaangażowanie w działalność Kościoła, ale jako żywo, nie ma tam przyzwolenia na zjednoczenie z Chrystusem w sakramencie Eucharystii, gdy się jest w stanie śmiertelnego grzechu!

A słynny przypis w tej adhortacji – zawoła ktoś – który owo przyzwolenie daje? Nie słyszał ksiądz o tym?” Pewnie, że słyszałem. Ja nawet ten przypis przeczytałem, podobnie zresztą jak cały papieski dokument. Pozwolę sobie w tym miejscu zacytować zdanie adhortacji, które ów przypis komentuje: „Ze względu na uwarunkowania i czynniki łagodzące możliwe jest, że pośród pewnej obiektywnej sytuacji grzechu osoba, która nie jest subiektywnie winna albo nie jest w pełni winna, może żyć w łasce Bożej, może kochać, a także może wzrastać w życiu łaski i miłości, otrzymując w tym celu pomoc Kościoła”. A teraz sam przypis, nr 351: „W pewnych przypadkach mogłaby to być również pomoc sakramentów. Dlatego <<kapłanom przypominam, że konfesjonał nie powinien być salą tortur, ale miejscem miłosierdzia Pana>> (Adhort. apost. Evangelii gaudium [24 listopada 2013], 44: AAS 105 [2013], 1038). Zaznaczam również, że Eucharystia <<nie jest nagrodą dla doskonałych, lecz szlachetnym lekarstwem i pokarmem dla słabych>> (tamże, 47: 1039).”

Nie jestem zbyt bystry, na teologii znam się w stopniu bardzo przeciętnym, nie jestem też profesorem obdarzonym kościelnymi godnościami, ani specem (jak niektórzy nasi znakomici publicyści) od doktryny Kościoła, tym niemniej sądzę, że w powyższych zdaniach ktoś może zauważyć przychylność Franciszka do przyjmowania Komunii Świętej w grzechu ciężkim tylko wtedy, gdy ów ktoś – dysponując niesamowicie wysublimowanym umysłem i jeszcze bardziej niesamowitą wyobraźnią – w zdaniach tych zauważy także Kubusia Puchatka, który „im bardziej zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”.


Jak wyżej wspomniałem, wchodzenie w tego typu nawalanki popycha nas do zajmowania się sprawami drugorzędnymi, a dla mnie osobiście włączanie się w to jest mało ciekawe, ponieważ zmusza mnie do tłumaczenia rzeczy oczywistych, co jest po prostu nużące i wyjaławiające. No, ale co tam. Niech będzie.

Otóż jedną z tych oczywistych rzeczy jest choćby to, że jako katolik mam obowiązek bronić papieża i wyrażać się o nim z szacunkiem nie dlatego, że jest on ortodoksyjny, święty, „polski”, sprawny, genialny, itd., lecz po prostu dlatego, że jest Ojcem Świętym, Namiestnikiem Chrystusa. Po cóż więc przychodzi do mnie jakiś człowiek, by mi na przykład powiedzieć, że papież to heretyk i antychryst? Do czego ta informacja jest mi potrzebna i co ja mam z nią zrobić? Ma mnie pobudzić do modlitwy w intencji Ojca Świętego? To papież i tak ma ode mnie, bo codziennie każdy ksiądz wraz z wiernymi powierza go Bogu w modlitwie eucharystycznej. W takim razie co jeszcze z tej informacji o błędach namiestnika chrystusowego ma dla mnie wynikać? Mam się ucieszyć, że nie jestem taki jak Biskup Rzymu? Wzywać do oporu przeciwko niemu? Nieufnie odnosić się do wszystkiego, co z Rzymu pochodzi? To może od razu zmontujmy swój własny Kościół, bo „dał nam przykład Luter, jak zwyciężać mamy”?

Tak, wiem, że takie ujęcie sprawy jest trochę nieuczciwe, ponieważ kolejną oczywistą rzeczą, którą winniśmy wymienić w kontekście papiestwa (a z lubością wskazują na nią ci, którzy np. do Franciszka „mięty nie czuli”), jest dbałość o to aby unikać papolatrii, czyli postawy, owszem, zawierającej w sobie pragnienie odnoszenia się z szacunkiem do Ojca Świętego i bronienia go, ale przede wszystkim polegającej na tym, by każdemu słowu, czy gestowi papieża czołobitnie przypisywać jakieś nadzwyczajne (nadprzyrodzone?) znaczenie – znaczenie, które zmusza nas do posłuszeństwa, albo/i zmienia rzeczywistość. To oczywiste, że tak pojmowana papolatria jest dla katolika nie do przyjęcia, ponieważ jest bałwochwalstwem. Tym niemniej – z pewną taką nieśmiałością – zapytam: czym, jeśli nie bałwochwalczą papolatrią, jest upatrywanie u następcy św. Piotra zdolności do zmieniania doktryny Kościoła, poprzez wypowiedzenie trzech zdań, zawartych w jakimś przypisie?


Dość na tym. Opisywanie opisywaczy herezji Franciszka już od dawna mnie skłania do nader łatwych szyderstw, co jest po prostu słabe i nie przystoi katolickiemu kapłanowi. A zapewniam, że wiele można by w tym samym duchu napisać o błędach/”błędach” Franciszka. Jeśli ktoś jest tym zainteresowany, to odsyłam do lektury nikomu niepotrzebnej książki mojego autorstwa, p.t.: „Status ontologiczny skowronków. Kościół w popkulturze, popkultura w Kościele”, a zwłaszcza do piątego jej rozdziału, który dziwnym trafem możemy znaleźć (w czterech częściach) na blogu Toyaha (toyah1.blogspot.com/2022/09/don-paddington-skowronki-czyli-ian.html). Resztę ewentualnej obrony argentyńskiego papieża pozostawiam większym ode mnie znawcom i fascynatom jego dorobku, a my przejdźmy wreszcie do tradycyjnego adremu…


Pamiętam, że raz jeden (i tylko ten jeden raz!) byłem mocno poirytowany tym, co zrobił śp. papież Franciszek.

To był początek jego pontyfikatu. Udał się z pielgrzymką na Filipiny. Odwiedził wtedy miasto Yolanda, które nieco ponad rok wcześniej zostało dotknięte tajfunem. Duża część miasta została zniszczona, śmierć poniosło 7 tys. ludzi, a wiele tysięcy pozostało bez dachu nad głową straciwszy całe swoje mienie.

Franciszek przyjechał do tych ludzi i odprawił Mszę Świętą, podczas której skierował do nich słowo. Co powiedział? No właśnie to, co mnie zirytowało. Używał bowiem straszliwych banałów, w rodzaju: „Wszystko, co mogę, to trwać w milczeniu. Towarzyszę wam w milczeniu serca.”; albo: „Spójrzmy na Ukrzyżowanego Chrystusa. On nas może zrozumieć, bo zniósł wszystkie cierpienia.”; i dalej: „Spójrzmy też na naszą Matkę, i tak jak małe dziecko, uchwyćmy się jej płaszcza, całym sercem mówiąc Jej: Mamo! Wypowiedzmy tę modlitwę w milczeniu, powiedzmy Matce, co odczuwamy w sercu.”; było też i coś takiego: „Nie jesteśmy sami... bądźcie pewni, że Jezus nigdy nie zawodzi! Bądźcie pewni, że miłość i czułość Matki Maryi nigdy nie zawodzi. Chwytając się Jej płaszcza, jak dzieci i z mocą wypływającą od Jezusa, naszego Wielkiego Brata z miłości na krzyżu, podążajmy naprzód, zawsze naprzód. Jako bracia i siostry podążajmy razem w Chrystusie.”

Czytając przekazy o tym spotkaniu Franciszka z poszkodowanymi w Yolandzie, pomyślałem sobie, że przecież ludzie dotknięci wielką tragedią nie oczekują od papieża, by mówił to, co mogą usłyszeć od kogoś takiego jak ja, czyli od byle proboszcza. Oni chcą słowa Namiestnika Chrystusa, słowa Sługi sług Bożych, który ma umacniać w wierze i tłumaczyć. Tłumaczyć, tłumaczyć, tłumaczyć! Tłumaczyć niechby nawet od Adama i Ewy, by ludzie zrozumieli, że Bóg ich kocha nawet wtedy, gdy świat spada im – w sensie dosłownym – na głowy. Kto ma to robić, jeśli nie papież? A okoliczność, że jest to trudne do wytłumaczenia? No proszę was… Nie usprawiedliwiajmy się trudnościami. Nikt nikogo nie zmusza, by był następcą św. Piotra! Jeśli ktoś nie potrafi wytłumaczyć „tego, co trzeba” i „tak jak trzeba”, to niech się w ogóle za tę robotę nie zabiera!


Co myślę o tym wszystkim dzisiaj? Cóż… Po opadnięciu emocji dochodzę do oczywistego wniosku, że ludzie z Yolandy niekoniecznie musieli wtedy oczekiwać od papieża tego, czego na ich miejscu oczekiwałbym ja. Przyznaję jednak, że jest jeszcze we mnie trochę złości na Franciszka, ale – jak być może niektórzy zauważyli – nie złoszczę się na niego z tego powodu, iż zmienił doktrynę Kościoła, lecz że w pewnej konkretnej sytuacji tej doktryny nie głosił.

To poważny zarzut, ponieważ św. Paweł zostawił duszpasterzom konkretną wskazówkę: „Głoś naukę, nastawaj w porę i nie w porę, wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz” (2 Tm 4, 2). No tak, tyle tylko, że jeśli zaczniemy przerzucać się cytatami z Pisma Świętego, wtedy – niejako w kontrze do Apostoła narodów – natkniemy się na słowa samego Zbawiciela: „Bądźcie roztropni jak węże, a nieskazitelni (prości, łagodni) jak gołębie!” (Mt 10,16). Myślę więc, że metoda tej dyskusji powinna polegać nie na tym, by zgromadzić jak najwięcej argumentów z Biblii i Tradycji – argumentów, które mają moc pognębienia przeciwników – lecz raczej na tym, by zrozumieć w jakiej sytuacji znajduje się każdy (powtarzam: każdy!) następca św. Piotra.

Ową sytuację dość dobrze opisuje poniższy dowcip:


Do papieża przybywa delegacja koncernu „Coca-Cola” i proponuje mu milion dolarów za to, by w modlitwie „Ojcze nasz”, zamiast „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” wszyscy modlili się: „Chleba naszego powszedniego i Coca-Coli daj nam dzisiaj”. Papież stanowczo odmawia. Proponują 10 milionów, też odmawia. Proponują sto milionów – papież jest niewzruszony. Nawet na miliard się nie zgodził. Wychodzą zrezygnowani.

- Cholera! Ile musieli dać ci piekarze?!

O czym mówi ten dowcip? O producentach Coca-Coli, czyli o ludziach dalekich od Ewangelii i Kościoła, albo wręcz nie mających pojęcia o naszej chrześcijańskiej wierze, a na pewno lekceważących to, co dla nas jest święte. Odwołując się do nomenklatury biblijnej, możemy ich utożsamić ze „światem”, albo „synami ciemności”.

Są też tutaj obecni piekarze, co do których „świat” ma podejrzenie, że papież jest ich pacynką, a to co Kościół głosi (choćby poprzez „Modlitwę Pańską”) jest uzależnione od ich finansowych, intelektualnych, organizacyjnych i tym podobnych wpływów. Odwołując się do naszych wcześniejszych rozważań, możemy piekarzy z dowcipu utożsamić ze wspomnianymi wyżej zaciętymi przeciwnikami papolatrii, którzy ostatecznie okazują się być jej równie zaciętymi zwolennikami.

Jest jeszcze tutaj trzecia grupa, w ogóle w dowcipie nie wspomniana, a której obecność jest oczywista: to konsumenci Coca-Coli, chleba i papieskiego nauczania, których możemy utożsamić na przykład z wierzącymi i niewierzącymi (lub chwiejącymi się w wierze), ale tak samo doświadczonymi przez zło mieszkańcami Yolandy.

Co z tego ma wynikać? Pewnie niewiele, poza tym, że każdy Biskup Rzymu, w każdych czasach, był, jest i będzie poddany wielkiej presji ze strony ludzi, organizacji, grup uosabianych przez producentów Coca-Coli, piekarzy i mieszkańców Yolandy, tudzież innych miejsc na świecie. Czego ta presja dotyczy? Zawsze tego samego: chodzi o to (i tylko o to!), by papież ich zadowolił.

Zadowolił „świat” zmianą doktryny, zmianą postawy, a mówiąc ściśle – zmianą chrześcijańskiego paradygmatu, ponieważ to co jest obecne teraz w katolickiej postawie i katolickim nauczaniu, naraża „świat” na rozliczne straty.

Zadowolił piekarzy poprzez wykluczenie kontaktów ze „światem”, a najlepiej przez zamilknięcie, którego formą jest także odwoływanie się do wcześniejszych papieskich orzeczeń, ponieważ wszystko co trzeba zostało już powiedziane, piekarze w znakomitym stopniu mają to opanowane i tak na dobrą sprawę następca św. Piotra jest im potrzebny tylko po to, by ich wiedzę i oddanie Kościołowi docenić i usankcjonować.

Zadowolił mieszkańców Yolandy, najlepiej poprzez pocieszenie, przytulenie, materialne wsparcie, tudzież inne tym podobne, ewangeliczne czyny, ponieważ Kościół jest od tego, by praktykować uczynki miłosierne co do duszy i co do ciała.


Jak widzimy, presja mieszkańców Yolandy jest błogosławieństwem (czyli czymś pochodzącym od Ducha Świętego), a presja producentów Coca-Coli i piekarzy jest przekleństwem (czyli czymś pochodzącym od tego, który ukrywa się w szczegółach). Dla ilustracji odwołajmy się jeszcze raz do śp. papieża Franciszka, a mówiąc ściśle do słów kardynała Grzegorza Rysia (czyli, jak mawia całkowicie wolny od grzechu papolatrii pan europoseł Grzegorz Braun: „Rysia w owczej skórze”), który niedawno opowiadał o lękach Ojca Świętego. Mówił mniej więcej tak:

Papież Franciszek bał się Kościoła, który jest zamknięty, który wyczerpuje się w strukturach, który jest zredukowany do biura, który jest zamknięty w przyzwyczajeniach, który myli korzenie z kotwicą (to co jest twoim dziedzictwem, zamiast ci dawać ożywcze wody, trzyma cię w miejscu, tak że dryfujesz), który jest klerykalny.

Papież bał się także świata, który jest oszalały na punkcie konsumpcji i który redukuje wolność człowieka, do wolności konsumpcji; który jest pozbawiony umiejętności dialogu; który wpadł w tzw. kulturę tymczasowości (wszystko zredukowane do „teraz” – do tego co teraz mogę złapać i zjeść i to jest całym horyzontem ludzkiej nadziei i nadziei świata); który jest anonimowy i który przez to cierpi: cierpi na tzw. techno-autyzm powodujący, że poza komórką nie ma rzeczywistości.

Papież bał się także człowieka, który mając ogromne możliwości – możliwości, których żadne poprzednie pokolenia nie miały, ma tylko kilka istotnych celów (w domyśle: celów zredukowanych do materialnej konsumpcji).”


Ja oczywiście nie wiem, czy kardynał Ryś opowiedział o wszystkich lękach Franciszka, tym niemniej sądzę, że te uwidocznione dobrze pokazują, z czym papież (każdy papież!) musi się mierzyć. Jeśli np. Biskup Rzymu bojąc się świata oszalałego na punkcie konsumpcji będzie usiłował coś z tym szaleństwem zrobić, to ów świat wywrze intensywną (finansową, medialną, popkulturową) presję na papieża, by w swych usiłowaniach ostygł. Jeśli następca św. Piotra lęka się Kościoła, który myląc korzenie z kotwicą skazuje katolików na dryfowanie po morzach i oceanach życia, to owi wyznawcy kotwicy będą mocno naciskać na papieża (posuwając się nawet do oskarżeń o herezję), by dał sobie spokój z owymi ożywczymi wodami, które dzięki korzeniom do wnętrza naszej wspólnoty mogą popłynąć. Wynika z tego, że choć z racji oczywistych pragniemy, aby każdy Namiestnik Chrystusa miał dobre serce, to jeszcze bardziej winniśmy pragnąć, by miał twardą dupę.


Należy mniemać, że osobiste koszty trwania w oporze wobec presji zilustrowanej przez znany nam już dowcip, są dla każdorazowego Biskupa Rzymu straszliwe. Abdykacja Benedykta XVI trochę nam tę cenę ujawniła. Nie zmienia to jednak faktu, że niewiele o tym wiemy, a możemy zakładać, że poza pokusą ucieczki od problemów, pojawiają się w sercu papieża także inne pokusy, które jawią się jako zręczne/korzystne/dopuszczalne wyjście z trudnych sytuacji. Jeśli ktoś jest zbyt miękki, istnieje niebezpieczeństwo, że owej pokusie (owszem, pod presją) ulegnie.

I właśnie w tym miejscu trzeba wspomnieć Ducha Świętego.

W kontekście papieskim wskazujemy na tę Osobę Trójcy Przenajświętszej właśnie w czasie konklawe. Modlimy się w intencji kardynałów, by otwarci na natchnienia Ducha Świętego, wybrali nam dobrego papieża. Dobrego? Czyli jakiego? Takiego jak na przykład Aleksander VI (Rodrigo Borgia; panował w latach od 1492 do 1503), czyli łapówkarza, dziwkarza i deprewatora? Źle to świadczy o czasach, w których żył ów człowiek, ale skoro Duch Święty pozwolił by obwołać go papieżem, to tym samym znaczy, że nie istniał wtedy lepszy od niego kandydat. A co było w Aleksandrze lepsze w porównaniu z innymi pretendentami do papieskiej tiary? Myślę, że lepszy był stopień twardości czterech liter, czyli odporność na niesamowitą presję, z którą każdy papież musi się zmierzyć. I właśnie ze względu na ową odporność (a nie ze względu na osobistą świętość, prawowierność, czy też inne pożądane przez wiernych przymioty, którymi być może odznaczali się konkurenci) Rodrigo zwrócił na siebie uwagę Ducha Świętego.


Piszę to wszystko w momencie, gdy z komina nad Kaplicą Sykstyńską zaczął się wydobywać biały dym. Nie wiem jakiego wyboru dokonali nasi kardynałowie. Jestem jednak pewien, że nawet gdyby nowy papież okazał się być jak Aleksander VI „kimś złym i przewrotnym”, to jest to wybór najlepszy z możliwych, ponieważ Duch Święty zadbał o to, by ten, który został właśnie Biskupem Rzymu, był dla dobra Kościoła „tym najtwardszym”.










1 komentarz:

  1. Bóg zapłać za ten tekst.
    Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób, ale rzeczywiście bycie "najtwardszym" to jest cecha fundamentalna jeśli chodzi o papieża.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Byłem Alfonsem

  Wprawdzie wszystko wskazuje na to, że przekręt pod tytułem „Alfons Nawrocki” zdechnie jeszcze przed końcem tygodnia, zwłaszcza gdy oto do...