środa, 4 stycznia 2023

Gdy Państwo podnosi się z fotela

 

       Muszę przyznać bez bicia, że tegoroczny Sylwester Marzeń nie dość że mnie zainteresował jak żaden inny Sylwester taki czy inny, który udało mi się zapamiętać, to w dodatku był to jedyny sylwestrowy koncert jaki w ogóle obejrzałem. A stało się tak wbrew pozorom ani nie dlatego, że nie wystąpiła na nim gwiazda niegdysiejszych Spice Girls Mel C., ani też przez to, że wystąpiło słynne Black Eyed Peas, ale wyłącznie dzięki temu, że przy tej akurat okazji byłem świadkiem tego, czym jest potęga Państwa w konfrontacji z owego Państwa nieprzyjaciółmi. Wielu z nas pewnie pamięta, w jaki sposób wspomniane siły próbowały – ale też próbują od wielu już lat – zneutralizować propagandowy sens wspomnianego przedsięwzięcia. Niemal w tej samej chwili, gdy Telewizja Polska tryumfalnie ogłosiła przyjazd do Zakopanego brytyjskiej gwiazdki, nastąpiła natychmiastowa kontrakcja środowisk związanych z ideologią LGBTQ, a przy okazji agendy tworzącej nad nią swój polityczny parasol i już po chwili można było ogłosić, że faszystowska Polska nie może liczyć na to, że demokratyczny świat pozostanie głuchy na to co tu się każdego dnia wyprawia.

      Oczywiście skuteczność tego ataku zrobiła na mnie pewne wrażenie, ale w tej samej chwili poczułem niemal pewność, że polskie państwo nie pozostawi tej sprawy bez rozstrzygnięcia i pokaże, że z pewnych rzeczy zrezgnować nie może i że tam gdzie trzeba potrafi utrzymać kontrolę. I wtedy właśnie uznano, że skoro z Mel C. się nie udało, to odpowiednie budżety trzeba będzie jednak zwiększyć i sprowadzić kogoś, przy kim nawet całe, świeżo reaktywowane Spice Girls, nie robiłoby wrażenia. I w ten sposób na scenie w Zakopanem pojawiło się Black Eyed Peas. Z dnia na dzień. Ot tak!

        Nie znam ani jednej piosenki zespołu Spice Girls, a tym bardziej nie wiedziałem nawet że taka Mel C. w ogóle jeszcze się estradowo udziela; nie znam też ani jednej piosenki zespołu Black Eyed Peas, ale przede wszystkim moja córka zna wiele z nich na pamięć, a ja z kolei mam świadomość, że ów zespół to jest dziś absolutny top muzyki popularnej. Ale przy okazji wiem coś jeszcze, i ta świadomość mnie trzyma od paru dni, a mianowicie to, że gdyby Sylwestrowi Marzeń groził jakikolwiek kryzys, to Telewizja Polska, a więc tak naprawdę polskie państwo, byłoby w stanie sprowadzić do Zakopanego nawet Roda Stewarta, Paula McCartneya, czy Harry’ego Stylesa. Gdyby trzeba było. Dlaczego tak? Otóż z tej prostej przyczyny, że Państwo, które ma swoje priorytety i nad tymi priorytetami utrzymuje kontrolę, w sytuacji kryzysu, jeśłi ulegnie agresji, to wyłącznie ściśle militarnej, i to też nie pierwszej lepszej.

        Ale to nie wszystko. Oto wystąpił na zakopiańskiej scenie zespół Black Eyed Peas – i to nie tak,  że wystąpił, wsiadł w helikopter i odjechał w nieznane, ale został na owej scenie do północy – i zademonstrował jak tylko mógł najwyraźniej, że Polska nie jest ani krajem faszystowskim, ani homofobicznym, ani nawet zwyczajnie nietolerancyjnym. A Polskie Państwo zrobiło wszystko, by z owej sceny słowo „miłość” wybrzmiało głośniej i częściej niż podczas niesławnego expose Donalda Tuska z roku 2007. I proszę zwrócić uwagę na fakt, że podczas tej demonstracji ani nie spalono choćby jednego samochodu, ani nie wybito jednej szyby wystawowej, ani na scenę nie wpadła jakaś banda pomyleńców, by się przykleić do tych desek. Zero. Pozostała wyłącznie polska tolerancja, polska otwartość, no i przede wszystkim „miłość, miłość w Zakopanem, polewamy się szampanem”. I wściekłość. Nieprzytomna wręcz wściekłość z jednej strony tych, którzy zrozumieli, że nie są w stanie pokonać rządu Prawa i Sprawiedliwości – specjalnie nie używam nazwy Zjednoczonej Prawicy, bo czegoś takiego nie ma i nigdy nie było – przy pomocy dotychczas tak świetnie im służącego popu, a z drugiej tych tak zwanych „naszych”, którzy po raz kolejny się przekonali, że wszelkie marzenia o odebraniu władzy Jarosławowi Kaczyńskiemu mogą sobie wsadzić sobie w nos.

      (A już całkiem na marginesie, nie sądzą Państwo, że tak naprawdę posłowie Ziobro, Kowalski, czy Warchoł zdecydowanie bardziej woleliby podczas zabawy sylwestrowej słuchać piosenek „Kryzysowa narzeczona”, „Nie płacz Ewka”, czy „Szklana pogoda”?)

      No ale lećmy dalej. Otóż wiele już razy wcześniej miałem tu okazję – niestety dramatycznie nieskutecznie – zwrócić uwagę na pewną, dla mnie wręcz historyczną, wypowiedź prof. Pawła Śpiewaka, jakiej ten jeszcze w roku 2011 udzielił Robertowi Mazurkowi, a w niej taki oto fragment:

Jeśli PO wygra jesienne wybory, to ma wszystko: parlament, rząd, prezydenta, swój Trybunał Konstytucyjny, rzecznika praw obywatelskich, wkrótce IPN. Ma telewizje, radia, swoje media. Będą mieli pod kontrolą wszystko, łącznie ze sportem. [...] Ja się tego nie boję, bo nie bardzo wierzę w despotyczne skłonności PO. Pocieszam się, że to byłby raczej miękki reżim. Dziennikarze będą się bali mocniej zaatakować Platformę, niezależni eksperci nie będą się tak wyrywać do krytykowania rządu, sędziowie będą brali pod uwagę to co powie prezydent Komorowski. Wszyscy będą wiedzieć, że z nimi trzeba się liczyć.[…] Ale będzie to wszystko jakieś miękkie, da się to przeżyć”.

        Po raz kolejny wspominam tamte słowa, próbuję je odnieść do tego z czym mamy do czynienia dziś i widzę, że mimo iż minął już siódmy rok, jak wspomniany „mięki reżim” odszedł w siną dal, nie zmieniło się wiele. Oni nadal, pomijając formalną władzę, mają pod kontrolą niemal wszystko: telewizje, radia, różnego rodzaju papierowe i elektroniczne media, wielu dziennikarzy nadal boi się atakować Platformę, większość tzw. „niezależnych ekspertów” nadal nie wyrywa się do krytykowania przedstawicieli owego „miękiego reżimu”, sędziowie nadal biorą mocno pod uwagę, jakie zdanie w różnych kwestiach ma choćby i Bronisław Komorowski i wciąż wystarczy się rozejrzeć, by zobaczyć tłumy tych, którzy uważają, że „trzeba się liczyć”. I nie łudźmy się. Parlament, rząd i prezydent to coś co można zlikwidować w jeden dzień, wysyłając choćby tego czy owego w podróż podstawionym samolotem. To co się bowiem bowiem liczy, to siła realna, a tę, jak się okazuje, można uzyskać tylko z trzech, za to skumulowanych w jedno, źródeł, a mianowicie państwowej telewizji, państwowych służb i społecznego poparcia. Platforma Obywatelska, w roku swego upadku miała dużo więcej niż jej było potrzebne i ostatecznie zabrakło jej tylko jednego: społecznego poparcia. Dziś Prawo i Sprawiedliwość nie ma ani sądów, ani większości mediów, ani uniwersytetów, ani znacznej części kultury popularnej, natomiast to co kluczowe dla odparcia wszelkich możliwych ataków jak najbardziej zachowuje, a mianowicie jedno wielkie medium, służby, no i bardzo wysokie społeczne poparcie, o które niezmiennie dba i które wzmacnia jak tylko może, i to mimo kiedyś pandemii, dziś wojny za wschodnią granicą i bezprecedensowych nieprzerwanych ataków ze strony moskiewskiej, berlińskiej, brukselskiej i – last but not least – wewnętrznej agentury.

        Pamiętam rok 2007, kiedy służby właśnie wraz z mediami, o których, jednych i drugich, czystość i lojalność ówczesny rząd nie potrafił zadbać, doprowadziły do upadku rządu Prawa i Sprawiedliwości, cieszącego się, o czym już naprawdę wielu z nas zapomniało, dość bezpieczną społeczną popularnością. Pamiętam też przy tym jak wyglądały wówczas panoszące się po handlowych galeriach kioski z różnego rodzaju gadżetami wyposażonymi w hasła typu „kaczy fuhrer”, „radio ma ryja”, „Borubar na prezydenta”, czy – a owszem – „Giertych do wora”; pamiętam książkę z rysunkami Andrzeja Mleczki, gdzie najbardziej dowcipny obrazek przedstawiał limuzynę z prezydentem Kaczyńskim holującą za sobą budkę z napisem toi-toi; pamiętam menela zwanego Hubert H. i jego turnee po wszystkich telewizjach, gdzie mógł do woli opowiadać o tym jak go pisowskie państwo chciało zniszczyć. Ale pamiętam też owe przedwczesne wybory roku 2007, gdzie przy pomocy miejscowych i niemieckich służb Leszek Balcerowicz, pod hasłem „Zabierz babci dowód”, uruchomił wielki propagandowy geszeft i zaledwie w ciągu miesiąca wśród najmłodszych wyborców zorganizował około czteromilionowy ruch, który doprowadził do upadku rządów prawa i sprawiedliwości i wpuścił na scenę Donalda Tuska, Ewę Kopacz, Bronisława Komorowskiego i całe to ludzkie ścierwo, które odważny profesor Śpiewak nazwał po latach „miękim reżimem”.

        I znów – oni wciąż zachowują pełnię władzy na ogromnej części politycznej, medialnej, ale i kulturowej sceny, jednak to co im nie daje żadnej szansy w starciu z dobrze zarządzanym państwem to fakt, że nie mają kontroli nad służbami, publicznymi mediami, w tym przede wszystkim TVP i społeczeństwem, którym owo państwo skutecznie się zaopiekowało i któremu ono zaufało. Dziś, jak słyszę, Jarosław Kaczyński traktuje jako priorytet doprowadzenie do tego, by w nadchodzących wyborach wzięła udział jak największa, rekordowa liczba głosujących. Osobiście nie wiem, jak to można osiągnąć, ale jeśli uda się powtórzyć owe 4 miliony głosów z roku 2007, to uważam, że PiS, nawet bez łaskawej pomocy Ziobry, Kukiza i kogo tam jeszcze, może wejść w dziewiąty rok swoich rządów z większością konstytucyjną, a my będziemy sobie siedzieć z założonym rękoma i oglądać spektakl przy którym finałowa scena popularnego filmu „Marsjanie atakują” to bajka dla małych dzieci. 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...