sobota, 23 maja 2009

Strach

Wczorajszy komentarz Cezarego Michalskiego w Dzienniku uczynił go postacią historyczną http://www.dziennik.pl/opinie/article384432/Utracona_czesc_Kataryny.html.
Przynajmniej tak to wygląda z dzisiejszej perspektywy i wszystko na to wskazuje, że prognozy są słuszne. Jestem więc pewien, że za dziesięć, albo za dwadzieścia lat, albo za jeszcze więcej lat, o Michalskim będzie się czytało w podręcznikach dziennikarstwa, a może i nie tylko dziennikarstwa. Myślę że tak samo, jak dziś się czyta o Jerzym Urbanie, o Wiesławie Górnickim, albo – może jeszcze lepiej – o takich ludziach jak ten słynny dzinnkarski duet sprzed lat Uberman i Szykuła. I każdy, kto się choć trochę interesuje tym, co się dziej w sieci i dookoła niej wie, o czym mówię.
Dziś jednak chciałem zaproponować do rozważenia pewien troszkę inny aspekt tej smutnej sprawy. Chodzi mi o to, że w tym całym zgiełku na temat tego, jak mainstreamowe media we współczesnej Polsce zniszczyły jedną, kompletnie niezależną i w gruncie rzeczy zupełnie niszową komentatorkę, zgubiła się jedna bardzo ważna rzecz. Jest oczywiście kłamstwo, jest zamach na demokrację, jest agresja w prywatność, jest też może i zemsta, a może nawet i zwykła nienawiść. Owszem. To wszystko, kiedy analizujemy wczorajszy tekst Michalskiego, się tam pojawia. Natomiast mam wrażenie, że bardzo niewiele osób zwróciło uwagę na problem strachu. Do czego zmierzam? Otóż Cezary Michalski, wielokrotnie w ciągu tego krótkiego, ostrego jak szpikulec do lodu (prawda, że idealne porównanie?) komentarza, w ten czy inny sposób, odwołuje się właśnie do strachu. Począwszy od początkowej przechwałki w postaci słów: „Zmusiliśmy ją do milczenia”, przez – jak już wiadomo, kłamliwe – zapewnienia w stylu: „Niech się Kataryna nie boi”, po już bardzo zawoalowane uwagi o „bezpiecznej pozycji anonimowości”. Cały komentarz Michalskiego jest wypełniony z jednej strony napominaniem, że należy się bać i że każdy kto jemu, albo komuś z jego kolegów, podskoczy, nie zna dnia ani godziny, kiedy oberwie, a z drugiej rozkoszną satysfakcją na widok kogoś, kto ten prosty fakt nagle zrozumiał.
I ja to rozumiem. Ja myślę, że potrafię sobie świetnie wyobrazić tę szampańską atmosferę w redakcji Dziennika, kiedy ta pani redaktor zadzwoniła do Katarynyi poinformowała ją, że ją właśnie dopadli. Że już wiedzą, jak się Kataryna naprawdę nazywa. Kim jest, gdzie pracuje, skąd pochodzi… Wszystko. Musiało być fajnie, kiedy ona to wszystko mówiła do słuchawki, a zgromadzony wokół niej zespół redakcyjny słuchał najpierw tej ciszy, a później tego trzasku przerwanego połączenia. Próbuję sobie tę scenę wyobrazić. Dziennikto Axel Springer, więc nie wykluczam, że nawet w pewnym momencie ktoś mógł tryumfalnie zawołać: „Gut!!! Obsrała się!” I wszyscy podbiegli do Michalskiego i przybili sobie z nim piątkę.
Michalski, siłą rzeczy, wiele nie pisze. On tylko przedstawia jak się sprawy mają. Więcej na ten temat można znaleźć w artykule towarzyszącym jego komentarzowi, autorstwa owej Sylwii Czubkowskiej, zatytułowanym Czego boi się Kataryna. Szukałem tego tekstu na stronie Dziennika, ale wygląda na to, że został stamtąd wycofany. Na szczęście jest sieć, więc można zajrzeć tu http://wiadomosci.24polska.pl/koktajl/czego_boi_sie_kataryna_36813.html. A naprawdę warto. Tam jest już wszystko co trzeba. „Sławna Blogerka straciła odwagę”, „Czego boi się Kataryna”, „Czemu boi się jawności Katarzyna”, „Kataryna zaczęła panicznie unikać telefonów”, „Kiedy zadzwoniliśmy do Kataryny, mówiąc, że wiemy, kim jest, wystraszona przerwała połączenie”, „Zostaliśmy połączeni i znów panika”, i tak dalej. To faktycznie musiało być piękne. Widzieć jak 38 latka z Rzeszowa zmienia się w galaretę. Można się poczuć jak na jakimś fajnym brytyjskim filmie.
A więc strach. Czego się boi Kataryna? Czego się boi każdy inny człowiek, który próbuje żyć w świecie, gdzie czasem nie jest łatwo żyć, a jednocześnie – w sam raz na miarę swoich ambicji i możliwości – chce uczestniczyć w tak zwanej publicznej debacie? Czego się boję ja? Dziś na przykład boję się, że zadzwoni do mnie windykator z banku i przypomni, że wciąż nie zapłaciłem ostatniej raty kredytu. Boję się, że zadzwoni, bo ja wiem wprawdzie, że on musi ze mną rozmawiać w pewien określony sposób, bo taka jest jego praca, ale, z drugiej strony, jest mi wstyd i głupio i nie chcę po raz kolejny mu powtarzać, że jeszcze tylko parę dni. Jest rzeczą upokarzającą w naszym dzisiejszym świecie tłumaczyć się z tego, ze się nie ma pieniędzy. Czego jeszcze się boję? Tego, że ten kryzys jeszcze będzie mocniejszy i my po prostu już nie damy rady. Tego że jestem tak zapracowany i że zapominam o różnych rzeczach i może się okazać, że zapomniałem też o rachunku za gaz i nagle przyjdzie facet z gazowni i zdejmie mi licznik. Boję się też, że ktoś z nas, nie daj Boże, zachoruje i wszystko trzeba będzie kompletnie poprzestawiać. Boję się, że zbliżają się wakacje i ja nie wiem, czy będę mógł moim dzieciom jakoś je zorganizować, tak by nie musiały siedzieć całe lato w domu. Więc tego się boję.
Cezary Michalski na to wszystko mówi mi, że ja się jeszcze jednego powinienem bać. Mianowicie tego, że za swoje głupie zaanagażowanie, za swoje nieopanowane emocje, za wtrącanie nosa nie w swoje sprawy, za bezczelność i brak szacunku on i jego ludzie któregoś dnia do mnie zadzwonią. I wtedy dopiero zobaczę, na czym polega prawdziwy strach. I niech nikt nie mysli, że Michalski jest przeciwko demokracji, wolności wypowiedzi, wolnej opinii. Ależ skąd. On jest jak najbardziej nowoczesnym Europejczykiem. Tyle że, jego zdaniem, uczestnikiem debaty, która się w Polsce toczy, może być wyłącznie ktoś, kto uzyskał już odpowiedni patent, a poza tym ma na tyle pewną sytuację ekonomiczną i zawodową, że gotów jest ponosić pewne ryzyko. Zdaniem Michalskiego, każdy kto nie ma odpowiedniego wsparcia, choćby finansowego, ma się zamknąć i chodzić do pracy. I dbać o rodzinę i jej bezpieczeństwo. Bo każdy nowy dzień może niespodziewanie przynieść dzwonek telefonu. I to będzie telefon z redakcji Dziennika.
Jak długo interesuję się polityką, chyba nie zdarzyło mi się, żeby jakaś gazeta – nawet ukazująca się jeszcze czarnych latach komunistycznych – zaatakowała zwykłego człowieka w sposób tak bezpośredni, jak to zrobił Dzienniki w dodatku jeszcze, żeby w tak bezpośredni sposób posunęła się do czystych gróźb. To co zrobił Michalski z kolegami budzi w mojej głowie zaledwie dwa skojarzenia. Jedno, to jeszcze sprzed wielu, wielu lat – kompletna fikcja. Do Don Corleone przychodzi Amerigo Bonasera z prośbą o przysługę. Ojciec Chrzestny, troszkę rozczarowany, że Bonasera przez tyle lat unikał swojego przyjaciela, mówi: „Dlaczego nie przyszedłeś do mnie wcześniej? Gdybyś przyszedł i ofiarował mi swoją przyjaźń, twoi wrogowie, byliby moimi wrogami. A wtedy wierz mi – baliby się ciebie”. Druga scena jest już prawdziwa. Studiuję na filologii angielskiej i któregoś dnia dostaję wezwanie na milicję. Oficer który ze mną rozmawia, pyta się mnie w pewnym momencie, dlaczego oblałem ostatni egzamin. Ja mu mówię, że dlatego, że się słabo do niego uczyłem. A on wtedy: „Ale przecież, to drobiazg. Przecież nie pan jeden się nie uczy. Jak kiedyś będzie pan miał kłopot, niech pan do nas przyjdzie, opowie i zobaczymy, czy będziemy mogli jakoś pomoc.”
Kataryna opowiada, że redakcja Dziennika proponowała jej, żeby się ujawniła na ich łamach, a oni ją zatrudnią jako publicystkę. Ja jej wierzę. Dlaczego? Nie wiem. Jej wierzę, Michalskiemu nie. A więc okazuje się, że Kataryna odrzuciła tę przyjaźń. I teraz ma za swoje. Tak to właśnie się dzieje. Michalski – ale nie tylko on, oprócz niego wielu komentatorów – twierdzi, że jest nieuczciwe, że blogerzy ukrywają się za nickami i tak bardzo chronią swoją anonimowość. Dotychczas nie zgadzałem się z tą opinią. Powody wyłuszczyłem w poprzednich tekstach. Muszę jednak się przyznać do pewnej ewolucji moich poglądów. Wprawdzie dalej nie widzę nic mądrego w pragnieniu, by znać prawdziwe nazwiska publicystów piszących amatorsko, a również i zawodowo. Jakie to ma dla mnie znaczenie, czy Cezary Michalski nazywa się tak naprawdę, czy tylko ma taki artystyczny pseudonim. Michalski i już. Prosta sprawa. Ja chcę wiedzieć, jak się nazywa mój poseł, mój premier, mój prezydent. Ale dziennikarz, aktor, piosenkarz? Jakie to ma znaczenie, gdy tak naprawdę chodzi jedynie albo o piosenkę, albo o czyjś pogląd. Jednak pełna anonimowość też mi nie odpowiada. Ja na przykład zawsze bardzo chciałem wiedzieć, jak wyglądają członkowie zespołu The Residents. Nie, jak się nazywają, ale właśnie jak wyglądają. Od czasu do czasu, zawsze przychodzi do człowieka taki moment, że chce zobaczyć tę twarz. Właśnie tę twarz. Co to za twarz. Nie nazwisko. Twarz. A więc oto twarz:

I na koniec jeszcze jedno. Myślałem w pewnym momencie tej najnowszej awantury że może zacznę podpisywać swoje teksty. Że może nawet wkleję na swój blog moje zdjęcie. Jednak wychodzi mi na to, że tego nie zrobię. Dlaczego? Czy dlatego, że się boję? Owszem, ja rzeczywiście się trochę boję. Boję się Michalskiego i jego kolegów. Ale to akurat nie jest powód. Uważam, że kiedy Michalski pisze, że on nie ma jak się dobrać do anonimowych blogerów, to tylko kokietuje. On nie ma z tym, tak naprawdę najmniejszych problemów. Wystarczy, że się zwróci gdzie trzeba, to mu tam wszystko powiedzą. Więc nie. To akurat nie jest problem. Ja nie chcę się podpisywać i publikować swojego zdjęcia z trzech powodów. Po pierwsze moje nazwisko brzmi byle jak. Dwa – ja wyglądam byle jak. Trzy – mnie się bardzo podoba mój nick. Toyah. Piękny, przewrotny nick. Więc tak pozostanie. A jeśli idzie o Michalskiego, to – Panie Redaktorze, niech Pan robi swoje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...