wtorek, 25 sierpnia 2009

O premierze złym i gnuśnym

Muszę już na samym początku tego wpisu przyznać, że mam dylemat. I to dylemat nie byle jaki, bo dotyczący tego co ważne, co mniej ważne, a co zwyczajnie bez znaczenia. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja świetnie wiem, co się liczy i, konsekwentnie, o czym powinienem dziś – a może już nawet kilka tygodni temu – napisać. Niestety nie mogę, Mimo mojego szacunku do pewnych dwóch osób i przez szacunek do jednej, i przez lęk, że mogę, z jednej strony, zranić osobę, której zranić za nic w świecie bym nie chciał, a z drugiej zaszkodzić czemuś o wiele ważniejszemu, niż moje ambicje, czy – tak, właśnie tak! – zwykła prawda. Mianowicie historii. Więc – jak mówię – pozostając z szacunkiem dla tego dylematu, wybieram łagodniejszą i mniej kontrowersyjna wersję, i będę dziś pisał o kompletnym, oczywistym głupstwie, czyli o Tadeuszu Mazowieckim. W zamian za to, mogę obiecać dwie rzeczy. Postaram się, żeby było odpowiednio mocno, wystarczająco wesoło i w miarę krótko. W końcu to tylko Mazowiecki.
Już w niedzielę, mam wrażenie, zostałem poinformowany, że najbliższe dni – bo przecież nie tygodnie; w końcu każdy absurd ma swoje granice – upłynie nam na oglądaniu smaganej cierpieniem twarzy Tadeusza Mazowieckiego i słuchania jego stęknięć, przy pomocy których będzie nam sączył swoje idealnie puste informacje o tym, jak to kiedyś było i jak to było poważnie i jak nie na żarty. Albo jeszcze gorzej. Będzie Mazowiecki, a przed nim Katarzyna Kolenda-Zaleska wpatrzona w swojego premiera cielęcym wzrokiem i spijająca z jego ust każde jego sapnięcie. Okazało się, że nie było najgorzej. Pierwszy dzień minął bez szczególnych ekscesów. Był oczywiście Premier, były Zaleska i Pohanke, z klasyczną w ich wypadku eksplozją ćwierćinteligencji, i zwyczajowe mlaskanie. Był nawet Kuczyński z Cywińską, ale ci się od razu pokłócili o to, czy pan Tadeusz jak mówił, to myślał, czy jak myślał to mówił i wyszło – z mojego punktu widzenia – nawet sympatycznie. Był też ten komuch Kik i – zgodnie z przewidywaniami – przyznał, że on początkowo był sceptyczny (pewnie się bał, że go wezmą za kark), ale po latach widzi, że tamten rząd jednak był absolutnie zjawiskowy. No i był – jakże by inaczej – pan Bolesław z informacją (naprawdę!), że tak jak działał Pan Premier, to lepiej nawet on by nie potrafił. Możliwe też, że coś mnie ominęło i ze w ciągu dnia pokazano jakiś wzruszający dokument o tym, jak to przez dwudziestu laty hartowała się postkomunistyczna stal, z komentarzami najwybitniejszych w kraju ekspertów, ale – jak już wspominałem – ostatnio jestem mocno do tyłu, więc nie wiem. Ogólnie jednak było znośnie.
Jednak litości nie będzie. Już nie ma. Ale pozwolę sobie jeszcze na trochę refleksji, bo uważam, że – kto, jak kto – ale premier Mazowiecki zasłużył sobie w dniu dzisiejszym, kiedy już się dał ponownie nadmuchać przez usłużne media, na parę słów prawdy. A prawda jest czysta jak łza. Okres między sierpniem roku 1989 i grudniem następnego, to zwykła zbrodnia. Zbrodnia przeciwko odrodzonemu Państwu i społeczeństwu, które po wielu, wielu latach, po raz pierwszy poczuło, że oto pojawia się nadzieja. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że Tadeusz Mazowiecki był jedynie pionkiem w ich grze (że dość niechcąco powrócę do Boba Dylana) i że to, iż on nie będzie miał nic do gadania, o ile jego gadanie nie będzie pozostawało w zgodzie z tym, co zamyślili sobie jego promotorzy. Nie zmienia to jednak faktu, że zgodził się ostatecznie być tym premierem (Waldemar Kuczyński wczoraj nawet upierał się, że on tym premierem być chciał bardzo), zgodził się firmować ten rząd, który przez ponad rok niszczył nowoodrodzoną Polskę, i – w końcu – że w swojej… no, nie wiem, jak to grzecznie nazwać… nie kiwnął nawet palcem, żeby powstrzymać to nieszczęście.
Pisząc o nieszczęściu, wbrew pozorom, nie mam najbardziej na myśli ani tego, co próbował pokazać Pasikowski w filmie Psy, ani Jerzego Urbana z jego nową fortuną, ani nawet całej tej bandy postkomunistycznej bandyterki w białych skarpetkach, ale to co tak doskonale symbolizował ten wieczór gdzieś na zachodnich terenach Sowietu, w okolicach Katynia, gdzie Tadeusz Mazowiecki pojechał, by uczcić groby Pomordowanych, a przy okazji nie mógł się powstrzymać, żeby sobie zabalować i dać się pokazać w telewizji, jak radośnie wiruje z Małgorzatą Niezabitowską… dalej zapomniałem. Mam na myśli tę całą gnuśność, która wypełniła przez te kilkanaście miesięcy cały okres rządów Tadeusza Mazowieckiego, a przede wszystkim jego samego. Jego twarz, jego spojrzenie, jego słowa, i wreszcie tę całą aurę, która go od początku tak intensywnie otaczała. Mam wreszcie na myśli ten cały dar zaufania i tę wielką nadzieję Polaków, na którą Tadeusz Mazowiecki tak fatalnie i zwyczajnie splunął.
O to właśnie mi chodzi. O tym myślę, kiedy widzę Tadeusza Mazowieckiego, lub kiedy słyszę jego nazwisko. Przypominam sobie, jak po wyborach roku 1989, obserwowałem te wszystkie przygotowania do objęcia władzy, a później, wreszcie, ten dzień, kiedy okazało się, że zrobiliśmy ten krok i będziemy mieli premiera. I rząd. I pamiętam pierwsze sondaże. Dziś mamy skłonność do ich kwestionowania, ale wtedy te 90 procent robiło wrażenie. A poza tym, ja akurat nie miałem żadnego powodu, żeby się im dziwić. To były moje też emocje i moja nadzieja. A później, już wyłącznie upadek, zakończony tą fatalną, straszliwą, pełną dramatycznego wstydu przegraną w wyborach prezydenckich z niejakim Tymińskim. Czy wszyscy czytający dziś ten mój tekst to pamiętają? Tadeusz Mazowiecki – pierwszy niekomunistyczny premier – po kilku miesiącach swoich rządów, postanowił zostać prezydentem i zajął trzecie miejsce, przegrywając nawet z jakimś, wyciągniętym w akcie desperacji przez ruską agenturę, pajacem nie wiadomo skąd?
Oto Tadeusz Mazowiecki. Oto formacja, która go do miejsca, w którym dziś się znajduje, zaciągnęła. Oto ten rząd. Ci wszyscy ministrowie, ze swoimi dwiema gwiazdami, czyli Michałem Bonim i Leszkiem Balcerowiczem, którzy dziś, resztkami agenturalnych sił, jakoś jeszcze w publicznej świadomości funkcjonują. I ja mam dziś obchodzić jakąś rocznicę???? Jakieś święto? Wypraszam sobie. Dziś jesteśmy wszyscy zajęci czymś całkowicie innym. I w tej rozgrywce nie ma miejsca dla Tadeusza Mazowieckiego. Ironia losu – bardzo paskudna ironia losu – polega na tym, że jeśli dziś wypadło na to, że ten wpis będzie o nim, a nie o tym, co naprawdę ważne, to jest to w dużym stopniu, oryginalną zasługą właśnie Tadeusza Mazowieckiego. I jego gnuśności.
Jestem pewien, że inteligentni czytelnicy tego blogu doskonale wiedzą, gdzie znajduje się ów myk.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...