wtorek, 4 sierpnia 2009

O sprawach najprostszych

Chciałbym tu oświadczyć, że z dziennikarzy, których czytam i lubię, na pierwszym miejscu najchętniej bym stawiał Roberta Mazurka. Uważam, że Mazurek to talent wyjątkowy przede wszystkim ze względu na jego wywiady. Przyznaję, że jeśli przez bardzo długi czas, nawet już po ostatecznej kompromitacji Dziennika, kupowałem tę gazetę – a i dziś to znów robię (ale o tym później) – to zawsze w sobotę, właśnie ze względu na rozmowy Mazurka. A jeśli kiedyś te jego rozmowy zostaną wydane w formie książkowej, to sobie je z radością kupię. Również, jeśli jest tak, że co tydzień kupuję Wprost, to z pewnością nie robiłbym tego, gdyby nie przyjemność, jaką czerpię z czytania mazurkowych komentarzy w dziale zatytułowanym Antysalon. O moim, pewnie dla niektórych bardzo irracjonalnym, uwielbieniu dla Roberta Mazurka, może choćby świadczyć fakt, że w ostatnich tygodniach, kiedy dzięki uprzejmości firmy, którą pewien mój kolega dowcipnie nazywa Zimbabwe Telcom, byłem odcięty od Internetu, dwa razy czułem, że muszę stanąć na głowie, by w jakikolwiek sposób połączyć się z Internetem: raz, żeby przeczytać wywiad Mazurka z Dwurnikiem, a drugi raz, jego list do tuskowego ministra Arabskiego.
Muszę jednak powiedzieć tu coś jeszcze. Mimo że, w mojej opinii, wywiady, jakie Mazurek przeprowadza z ludźmi są właściwie niedoścignione, a reszta jego pisania również bywa naprawdę wielka, nie zmienia to faktu, że Mazurek, będąc dziennikarzem mainstreamowym, siłą rzeczy, ciągnie za sobą cały ten fatalny bagaż związany z tą jego zawodową i towarzyską przynależnością. Mam tu na myśli to – szczególnie właśnie w jego wypadku, upiorne – przekonanie, że tzw. obiektywizm, niezależność, bezstronność, czy jak to sobie nazwiemy, w sytuacji politycznej – czy nawet kulturowej – debaty, stanowią jakąkolwiek wartość. Co gorsze, podejrzewam że akurat Mazurek ma bardzo zdecydowane i jednoznaczne poglądy, tyle że wepchnięty w towarzysko zdeterminowany układ ograniczonej wolności, musi nieustannie wmawiać sobie i wszystkim dookoła, że jego poglądy wcale nie są takie proste i oczywiste. I w tym momencie zbliża się Mazurek do swoich kolegów po fachu, o bardziej skromnej inteligencji, w taki sposób, że na przykład nie jest w stanie napisać, że uważa Jana Ołdakowskiego za postać wybitną, jeśli nie zapewni przy tym kogo trzeba, że, w jego opinii, polityczna przynależność Ołdakowskiego to oczywista zasłona.
Robert Mazurek oczywiście mógłby spokojnie pisać, nie oglądając na to, co pomyśli, lub powie, otaczające go z każdej strony dziennikarskie towarzystwo, ale wie też doskonale, że na tego typu emocjonalną swobodę mogą pozwolić sobie jedynie ci z jego kolegów, którzy, jak Żakowski, czy Najsztub, Maziarski, Wołek, czy cholera wie, kto się tam jeszcze rusza, albo działają wyłącznie na zlecenie, albo są już tak upojeni własną paranoją, że nie myślą już o niczym, jak tylko o tym, że jest dobrze. On nie. On rozumie, że tam gdzie się znajduje, bilety na miejsca siedzące idą już tylko po najwyższej cenie. Stojące zresztą też. I w tym właśnie momencie nawet on bywa dramatycznie irytujący. Wiele razy, kiedy czytałem komentarze Mazurka we Wproście(mam mocne przekonanie, że na przykład wczorajszy Antysalon jest w całości autorstwa Zalewskiego), czułem szczerą inspirację, a jednocześnie, równie często, myślałem sobie, jak by to było dobrze, gdyby on tak bardzo na siłę nie próbował zachować tej, wspomnianej już wcześniej, głupiej bezstronności. I myślałem sobie niekiedy, że właściwie i ja mógłbym tu, na tym blogu, poprowadzić taki przegląd wydarzeń. Tyle że o wiele poważniejszy, o wiele bardziej zaangażowany i z pewnością o wiele bardziej uczciwy. Przez tydzień zbierałbym te wszystkie słowa, obrazy i zdarzenia, które mnie dotknęły, a później bym je komentował, nie jak ktoś kto musi bardzo uważać, żeby dobrze wypaść, ale jak ktoś po prostu albo rozbawiony, albo wściekły, albo zmartwiony. Nic jednak z tego nie będzie. Po pierwsze z tego względu, że każdy powinien robić to co umie, a dwa – to co musi. Ja muszę pisać częściej niż raz na tydzień, a umiem pisać tylko rozwlekle.
A zatem, pisząc tak jak umiem, czyli szeroko i zamaszyście, podzielę się jeszcze paroma uwagami na temat wspomnianej bezstronności. Dziś w Dzienniku, który chyba jednak poszedł po rozum do głowy i stara się odzyskać swoich naturalnych czytelników, Piotr Zaremba, dziennikarz wprawdzie dużo mniej inteligentny od Mazurka, ale równie skupiony na utrzymaniu pozycji, postanowił skomentować stan debaty publicznej po prezydenckim apelu do Wałęsy o porozumienie. Dla każdego, choćby minimalnie przytomnego, obserwatora, sytuacja jest klarowna dokładnie tak samo, jak była klarowna wczoraj, przedwczoraj i dziesięć lat temu. Kaczyński wykonuje gest mądry i pozytywny, i to niezależnie od tego, czy motywowany polityką (w końcu jest politykiem, prawda?), czy przebłyskiem zwykłej serdeczności, a Wałęsa zachowuje się jak Wałęsa, czyli w sposób, który w normalnej sytuacji wzbudziłby wyłącznie wzruszenie ramion. Zaremba, zamiast napisać jakiś porządny tekst, w którym by przedstawił sensowną diagnozę sytuacji, cały wysiłek wkłada w idiotyczne zestawianie zjawisk, których zestawić się po prostu nie da. A wszystko po to, żeby nikt mu nie zarzucił, że jest nieobiektywny. I oczywiście, za cenę funkcjonowania w świecie zawodowego dziennikarstwa, jako tzw. „dziennikarz poważny”, tworzy tekst, który jest równie ważny, jak te setki ton pustosłowia, jakie się ostatnio wylały na temat kolejnej fantazji Jerzego Owsiaka.
A świat w którym żyjemy nawet nie stwarza pozorów struktury skomplikowanej. Wręcz przeciwnie. Większość tego, z czym mamy do czynienia – i to na każdym możliwym poziomie debaty – jest proste jak drut. Wałęsa jest byłym agentem z psychicznymi problemami. Bartoszewski staruszkiem o zdewastowanych emocjach, Niesiołowski to nie dawny bohater polskiego zrywu, lecz zdesperowany cham, rząd Donalda Tuska to prawdziwe dno obciachu i rozpaczy, polska debata publiczna jest starannie zaplanowanym teatrem absolutnie bezprecedensowej nienawiści, Lech Kaczyński jest najlepszym prezydentem, jaki mógł się nam trafić, dobro jest dobrem, zło złem, a kłamstwo kłamstwem. I kropka. Jeśli coś jest naprawdę nieproste, to tylko człowiek, ze swoimi słabościami i swoją potęgą, ze swoja mądrością i swoją wieczną naiwnością, ze swoim niezgłębionym dobrem i z całymi pokładami zła. A ja bym wymagał od ludzi, którzy mają ambicję kształtowania opinii – w tym oczywiście i od siebie samego – żeby byli w tym jedynie uczciwi. Skoro już otrzymali ten dar, niech przynajmniej nie tchórzą, kiedy tak naprawdę nie ma się czego bać.
Chciałbym mieć inteligencję i talent Roberta Mazurka. Ale przy tym nie zazdroszczę mu jego zawodowej sytuacji. Myślę, że to jest w gruncie rzeczy przerażające, że inteligentny i wolny człowiek nie jest w stanie przedstawić zwykłej, wcale przecież niekontrowersyjnej opinii na temat kogoś takiego jak Jan Ołdakowski, nie padając jednocześnie na kolana przed zwykłym kłamstwem. A więc, robię to co robię. Mówię do Ciebie, z pozycji obserwatora w żadnej mierze obiektywnego, niezaangażowanego, bezstronnego. Po długiej przerwie, dzielę się swoimi spostrzeżeniami na tematy, które mnie dręczą i mam oczywiście nadzieję, że to pisanie ma sens. A jest o czym pisać.
Podczas minionego tygodnia, czytałem i oglądałem mniej niż zwykle, ale i tak czegoś tam się dowiedziałem. Na przykład przeczytałem w Rzepie, że swoje majątki ujawnili posłowie do Europarlamentu. Okazuje się, że Lena Kolarska-Bobińska, w ciągu minionego pół roku, jako dyrektor Instytutu Spraw Publicznych (Kucharczyk!!), zarobiła 144 tys. Jako członek jednej z rad nadzorczych – 16 tys. Okazuje się, że Bobińska jest też już emerytką i dostaje emeryturę, prawie 3 tys. miesięcznie. Co z tego? Gówno. Niestety.
Okazuje się też, że Archidiecezja w Katowicach ma układ z jednym byłym ubekiem i paroma ciężkimi kombinatorami ze spółki o nazwie Famur, który sprawia, że to szare towarzystwo przekazuje Kościołowi kilka milionów złotych rocznie, a Kościół im w zamian – w drodze pełnej wyłączności – za grosze oddaje odzyskane od Państwa ziemie. I oczywiście, to nie ojciec Rydzyk – człowiek zaradny, uważny, staranny i zwyczajnie biznesowo zdolny – jest tym dobrym. On akurat jest zakałą Kościoła Katolickiego w Polsce i wcieleniem Belzebuba. Dobry jest arcybiskup Damian Zimoń, który, nawet jeśli wykazuje nieroztropność dziecka, przynajmniej się nie wychyla.
Przeczytałem też informację o tym, że minister Klich zatrudniał przez jakiś czas niejakiego Protasa, jako swojego doradcę od wizerunku. Kim jest ów Protas? Otóż jest on wiceprezesem i członkiem zarządu czegoś co się nazywa Business Centre, a co jest częścią prywatnego interesu człowieka o nazwisku Goliszewski o nazwie Business Centre Club, którego to Protas jest też wiceprezesem. Jest też ten Protas rzecznikiem BBC i prezesem należącego do BBC Instytutu Interwencji Gospodarczych. Oprócz tego, Protas jest wiceprezesem Stowarzyszenia Euro-Atlantyckiego.A ja tylko żałuję, że Protasowi nie opłaciło się wystartować z ramienia Platformy w wyborach europejskich. Moglibyśmy się wówczas dowiedzieć, czy, podobnie jak Bobińska, też dostaje jakąś skromną emeryturę.
Co jeszcze mi się przytrafiło w minionym tygodniu? Byłem w Warszawie. W sobotę poszedłem pod Pomnik z kolegą, którego teściowa walczyła w Powstaniu i została zaproszona z okazji Rocznicy. Pod Pomnikiem ustawiono rzędy krzesełek dla przybyłych z całego świata powstańców. Było gorąco, harcerze rozdawali wodę i parasolki, staruszkowie zajmowali przygotowane dla nich miejsca. W pewnym momencie okazało się, że powstańców jest więcej niż miejsc, a więc ktoś zaapelował do siedzących, by „jeśli kto się czuje silny duchem i ciałem, ustąpił miejsca”. Wstała tylko jedna, dosłownie jedna, kobieta. Wśród powstańców widziałem dobre kilkanaście pań w wieku średnim, o wyglądzie miejskich urzędniczek, które nie zechciały ruszyć swoich tyłków nawet wtedy gdy nagle niemal wniesiono bardzo już starą kobietę w powstańczym mundurze. Miejsca jej ustąpił jeden z powstańców. O co mi chodzi? O nic. Tak sobie gadam.
Powstanie Warszawskie. Mój przyjaciel LEMMING, napisał pod moim poprzednim wpisem, że o Powstaniu nie da się już nic powiedzieć. Nie ma racji. Ja mam bardzo dużo na ten temat do powiedzenia i wcale nie sądzę, żeby moje słowa miały się okazać jakoś tam trywialne. Poszedłem w sobotę na Powązki. Takiego tłumu nie widziałem od czasu wizyty Papieża. Po co ci ludzie tam przyszli? Bo była ładna pogoda i nie mieli co z sobą zrobić? Czy oni tam chodzą co rok, bo tak wypada, czy może czują to co ja czuję? Czy w przyszłym roku też tam przyjdą, czy może posłuchają czarnej mowy redaktora Maziarskiego i za rok zostaną już w domu? Mam tu swoje podejrzenia, ale tak naprawdę nie wiem, jak to jest. Faktem jest, że kiedy obserwowałem te tłumy, to się wzruszyłem. No i przydarzyło mi się coś jeszcze. Poszedłem – tak się złożyło, że po raz pierwszy w życiu – pod te brzozowe krzyże i zrobiłem im parę zdjęć. A później, wiedząc, że prawdopodobnie jedyną szkolną lekturą, jaką przeczytała moja ukochana córka były Kamienie na szaniec(niektórzy wiedzą, jak to z nią jest), wysłałem jej zdjęcie grobu Rudego i Alka. A ona mi odpisała tak: „Oj, oni byli spoko”. No to jej wysłałem jeszcze jedno, z grobem Tadeusza Zawadzkiego i ona znów od razu odpisała: „O, on też był spoko”.
Dziś, w dyskusji o Powstaniu, czytam wywiad dla Rzepy z Tomaszem Bagińskim – reżyserem, który mówi, że w momencie, kiedy w Powstaniu zginęło 200 tys. ludzi, to jego w ogóle przestaje interesować kwestia, czy samo Powstanie było słuszne, czy nie. I ja uważam, że to co on mówi jest wyjątkowo mądre. I jestem głęboko przekonany, że to co mówi na temat Powstania na przykład Tadeusz Mazowiecki jest i wyjątkowo głupie i podłe. I uważam też, że słowa ‘wyesowane’ do mnie przez najmłodszą Toyahównę – pewnie niechcąco – ale też są bardzo mądre. Ale nie tylko mądre. Są też bardzo ważne, bardzo symboliczne i bardzo w tej swojej symboliczności szlachetne. I nawet jeśli tylko one miałyby stanowić zawartość i sens tego mojego dzisiejszego wpisu, to niech tak będzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...