wtorek, 23 czerwca 2009

Who is who, czyli świat według...

Wpadłem niedawno na krótko na pewne bardzo sympatyczne urodziny. Urodziny były o tyle miłe, że obchodzone przez bardzo mi bliskiego kolegę, którego żona niedawno otworzyła pod moim nosem fajną knajpę. Znalazłem się natomiast na tym przyjęciu, w tej nowej knajpie, na krótko, bo ludzi było sporo, ja, poza paroma osobami, nie znałem tam nikogo, a jestem tak skonstruowany, że nie bardzo wypatruję nowych wrażeń i ekstra emocji. Skoro już wspominam o tym przyjęciu, muszę jeszcze dodać, że, choć osobiście jestem wieśniakiem z bardzo marnym i dość przypadkowym wykształceniem, cały krąg moich znajomych, oraz znajomych znajomych, to ludzie, o których w języku angielskim mówi się professionals.W każdym zresztą znaczeniu tego słowa. Takie też towarzystwo wypełniało przyjęcie urodzinowe, na które zostałem zaproszony.
Zanim wypiłem, co było do wypicia, zjadłem, co było do zjedzenia i pogawędziłem z każdym, z kim miałem ochotę pogawędzić, zostałem przedstawiony pewnej eleganckiej pani, która dowiadując się, kim jestem, roześmiała się szczerze i powiedziała, że kompletnie się czuje zaskoczona, bo parę tygodni temu, w tym samym miejscu był „ten…no…ten jakiś minister, czy ktoś. Skrzypek… tak. Sławomir Skrzypek”. I ona myślała, że to ja. Bo jesteśmy podobni.
Oczywiście porównanie to mi bardzo pochlebia. Choćby z tego względu, że kiedy prezes Skrzypek i ja, byliśmy dużo młodsi i szczuplejsi, i – nie chwaląc się – nawet trochę się kolegowaliśmy, zawsze uważałem, że z niego jest bardzo ładny chłopak. Więc nie jest źle. Ja jednak nie planuję pisać o tym. To co mnie zaciekawiło, to fakt, że pani, która pomyliła mnie ze Skrzypkiem nie bardzo wiedziała, kto to ten Skrzypek jest. Ona go poznała parę tygodni wcześniej i wiedziała z tego tylko tyle, że to „jakiś minister”.
Skoro już robi się atmosfera, jak z kronik towarzyskich na ostatnich stronach magazynu Viva, to opowiem coś jeszcze. Trzeba Wam wiedzieć, że Toyahowama koleżankę. Bardzo bliską koleżankę. W pewnym sensie, koleżankę najbliższą. Od wielu lat jednak spotykają się one bardzo rzadko i jeśli gadają, to czasem przez telefon, najczęściej składając sobie życzenia. Rozluźnienie kontaktów, o którym wspominam, jest spowodowane tym, że koleżanka mojej żony mieszka w Warszawie i jest zajęta wszystkim tym, co się wiąże z byciem kimś kto się nazywa Joanna Kluzik-Rostkowska. Otóż na uroczystości otwarcia wspomnianej restauracji, do Toyahowej podeszła inna pani, przywitała się i powiedziała, że one się znają, bo chodziły do równoległej klasy i że klasa mojej żony była klasą wyjątkową, bo matematyczną i uchodzącą za wybitną, i takie tam. A później, już tak na marginesie, dodała coś w tym stylu: „Tam z wami chodziła taka jedna, co ją wciąż pokazują w telewizji. Ona jest kimś w rządzie, czy coś”. Chodziło o Kluzik.
Zanim ktoś mi zarzuci, że się zadaję z głupkami, muszę złożyć bardzo poważne oświadczenie. Zarówno jedna i druga pani, o których wspomniałem, spełniają najbardziej wyśrubowane warunki, żeby się zakwalifikować do grupy osób bardzo ‘na topie’. I to w najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa. I jedna i druga, to są wykształcone, sympatyczne, bardzo dobrze ułożone kobiety. Ani szczególnie przechylone w jedną, czy w drugą niebezpieczną stronę. Pełny standard najbardziej szeroko rozumianej elegancji. Ich problem, jak się okazuje, polega tylko na jednym – one nie uważają za konieczne wiedzieć, kto to jest Sławomir Skrzypek, kim jest Joanna Kluzik-Rostkowska i prawdopodobnie dziesiątki najróżniejszych innych postaci, zamieszkujących naszą scenę pop kultury polityczno-medialnej, o których wielu z nas z kolei nie jest w stanie zapomnieć choćby na jeden dzień. One nie chcą tego wiedzieć i czasem mam szczere wrażenie, że akurat pod tym względem są ode mnie, i od wielu moich znajomych, lepsze.
Wczoraj, pisząc tu o forsowaniu przez połączone siły czarnej, antykaczystowskiej reakcji, kandydatury Jolanty Kwaśniewskiej, jako przyszłego prezydenta Polski, złośliwie wymieniłem kilkanaście innych nazwisk, głównie pochodzących z najbardziej tandetnej półki kultury pop, żeby pokazać, jak dalece nasze myślenie o rzeczach poważnych zostało skorumpowane przez tę własnie kulturę. Kiedy myślałem o tym, jaki ładny tytuł wymysleć dla mojego tekstu, zwróciłem się do moich dzieci o przykład najbardziej ‘obciachowego’ nazwiska z pierwszych stron portalu pudelek.pl. I usłyszałem o najróżniejszych gwiazdach, takich jak jakaś Gosia Andrzejewicz, Piotr Kupicha, Paweł Mroczek, czy w końcu ten ostatecznie przeze mnie wybrany Tomasz Jacyków. I teraz właściwie powinienem się zastanowić, czy obie poznane przez mnie na wspomnianych przyjęciach panie, nie mając pojęcia, kim jest Joanna Kluzik-Rostkowska i Sławomir Skrzypek, wiedzą, kim jest na przykład Jolanta Rutowicz.
Odpowiedzi na to pytanie jednak nie znam, choćby z tego względu, że ani obie te panie, ani nikt inny, w kim miałem ostatnio do czynienia, wymienionych gwiazd nie wspominał. Choć chciałbym wierzyć, że mogło się tak stać, dlatego że moi znajomi – i znajomi moich znajomych – podobnie jak ja, nie interesują się kulturą aż tak niską, wiem jednak, że może też być inaczej, tyle że oni swych zainteresowań nie wynoszą poza dom. Wiem natomiast bardzo dobrze co innego. To mianowicie, że – poza kilkoma najbardziej szalonymi fanami polityki – większość znajomych mi osób również nie interesuje się tym, co stoi znacznie wyżej zarówno od braci Mroczków, jak i Tańca z gwiazdami. Z tego co zdążyłem zaobserwować, ludzie generalnie nie interesują się niczym poza swoją rodziną, kręgiem swoich znajomych, swoją pracą i ładnym filmem w telewizji od czasu do czasu. A wszystko, co ponadto – mają w nosie. Proszę pamiętać. Ja mówię o ludziach, których znam. Nie o żulach i menelach. O tamtych nie mam bladego pojęcia.
Refleksje, którymi się dziś na tym blogu dzielę, przyszły mi do głowy po przeczytaniu artykułu Piotra Semki w dzisiejszej Rzeczpospolitej http://www.rp.pl/artykul/323747.html. W swoim tekście – kuriozalnym tak, że mogłyby kandydować do jednej z nagród fundowanych rok w rok przez Mariusza Waltera i jego kumpli – Semka postanowił ni z gruszki ni z pietruszki odgrzebać temat anonimowości na blogach i poszarpać się trochę ze swoją amatorską konkurencją. W sumie nic ciekawego. Zwyczajne pretensje do nas, tu piszących, że nie chcemy Semce powiedzieć, jak mamy na nazwisko. Można by było więc spokojnie Semkę zlekceważyć, uznając, że jego tekst jest wyłącznie smutną manifestacją jego kompleksów, zwłaszcza, że idealnie mu w tej samej Rzepie odpowiedział Igor Janke. Ja jednak czuję bardzo mocną potrzebę powiedzieć o jednej rzeczy. Otóż w zeszłym roku wracałem z wakacji z moimi dziećmi i na dworcu kolejowym w Warszawie zobaczyłem nie mniej ni więcej tylko samego redaktora Semkę, który czekał z jakiegoś powodu na ten sam, jadący do Katowic, pociąg. Ponieważ jeszcze tamtego lata – podobnie zresztą, jak moje dzieci – miałem do Semki stosunek zbliżony do nabożności, ucieszyłem się i widząc go, zawołałem coś w stylu: „Dzień dobry, panie redaktorze, miło mi bardzo pana spotkać”. Semka na to, odburknął coś pod nosem, zrobił jeszcze bardziej nadętą minę, niż pokazują to telewizyjne kamery i się powoli i z godnością oddalił.
Otóż, jak już wspomniałem, nie ma właściwie powodu, żeby zwracać uwagę na dzisiejszy artykuł Semki w Rzeczpospolitej. Poza jednym. Tylko jednym. Chodzi o to, że uważam za pożyteczne poinformowanie Piotra Semki, że on się bardzo grubo myli, co do ogólnej sytuacji na rynku. To, czy świat pozna moje nazwisko, czy poznał już nazwisko Igora Janke, czy może zawsze będzie skazany na informację, że ja jestem jakimś Toyah, a Semka w rzeczywistości nie nazywa się Semka, tylko – powiedzmy – Maciej Bombala, nie ma dla tego świata żadnego znaczenia. Jeśli ktoś powinien się troszczyć o to, kto kogo zna, kto o kim cokolwiek wie, a czego nie wie i dlaczego, to najwyżej Andrzej Łapicki, jego młoda żona i wszyscy ci, którzy zrozumieli pełną, merytoryczną zawartość niniejszego zdania. Z punktu widzenia opinii publicznej – i wcale nie tylko tej najbardziej niedoinformowanej – ale nawet szalenie starannie wykształconej i tworzącej to spektrum, do którego zwracam się ja (z czystej fantazji) i Piotr Semka (z zawodu) i Prawo i Sprawiedliwość i Platforma Obywatelska, nie ma żadnej różnicy między ważnym dziennikarzem z Rzepy, a kompletnie nieważnym blogerem z Katowic. Jeśli codzienny świat będzie podejmował jakieś istotne dla siebie decyzje, to wyłącznie w oparciu o zdrowy rozsądek, zwykłe emocje i najbardziej podstawowe interesy. A ja wierzę, że to będą decyzje dobre.
Codzienny świat bowiem jest kompletnie obojętny, jeśli idzie o zasługi i brak zasług ludzi, o których nawet nie słyszał. I jedyne co może zrobić, to wybuchnąć śmiechem na informację, że jeden z nich uważa się za kogoś bardzo szczególnego i jeszcze tę swoją wiarę próbuje demonstrować choćby na brudnym i śmierdzącym dworcu kolejowym w Warszawie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...