czwartek, 18 czerwca 2009

Donald Tusk - gwizd artystyczny

Przydarzyła mi się bardzo zabawna historia. Siedziałem sobie w domu i słuchałem muzyki. Grał Bill Evans – pianista, razem z Toots Thielemansem na harmonijce. Kto się interesuje, z pewnością wie, o co chodzi. Weszła najmłodsza Toyahówna, wydęła z pogardą usta i spytała: „A co to za okropieństwo?’ Na to ja: „Organki”. Na co moja córka: „Okropne”. I znów ja: „To Toots Thielemans – on jest wybitny”. I wtedy moje dziecko: „Kto???? Tusk?”
Otóż sprawa wygląda następująco. Oczywiście nie Tusk, tylko Toots. Toots Thielemans – jeden z największych muzyków XX wieku. Można nie znać tego nazwiska, można nie wiedzieć, kto to taki, ale wystarczyło żyć i mieć uszy otwarte, żeby od czasu do czasu usłyszeć tę harmonijkę i jej nie zapomnieć. Wystarczyło te kilka ważnych filmów, jak choćby Midnight Cowboy, żeby już nigdy nie zapomnieć tej melodii. A więc nie, Moje Głupie Dziecko, nie Tusk. Toots. Wielki muzyk, znany głównie ze swojej harmonijki, ale również gitarzysta i… gość, który potrafił pięknie gwizdać. A więc bardzo zdolny człowiek. Nie Tusk.
Domyślam się, że ktoś kto znalazł się na tym blogu po raz pierwszy, pomyśli sobie zapewne, że tu się odbywa jakieś szaleństwo. Mało tego. Jestem pewien, że nawet ci, którzy byli tu już wcześniej, mają święte prawo, żeby uznać, ze ja albo ostatecznie straciłem siły, albo się po prostu zdemoralizowałem. Proszę wszystkich o zachowanie spokoju. Aż tak źle nie jest. Atmosfera tylko z pozoru jest głupkowata. Owszem, kiedy moja córka wyskoczyła z tym Tuskiem, to wpadliśmy w nastrój zabawowy i zaczęliśmy się prześcigać w najróżniejszych pomysłach, jak by to było, gdyby nagle się okazało, że Donald Tusk potrafi grac ładnie na harmonijce, albo – nie daj Boże – jest okazał się wirtuozem w artystycznym gwizdaniu. Włączalibyśmy sobie TVN24, na ekranie pojawiałby się napis ‘na żywo’, kamery pokazywałyby nam rzecznika Grasia, który by z kolei anonsował wystąpienie Premiera… i wtedy na mównicę wchodziłby Donald Tusk i pięknie grał na organkach. Lub gwizdał. To byłoby coś. To byłaby prawdziwa rewolucja. Oto mamy ten nasz polityczny świat. Tych wszystkich pieprzonych prezydentów, ministrów, premierów, komisarzy, te wszystkie parlamenty, te strategie, te gospodarki, te niespełnione obietnice, tę nieustanna walkę o głosy wyborców… a tu nagle pojawia się, który gra na organkach, a następnie grzecznie się wszystkim kłania i idzie do domu.
Niedawno, Hanna Gronkiewicz Waltz powiedziała, że, jak idzie o miasto, którym ona zarządza, to właściwie nie trzeba już nic robić. Wystarczy, żeby wszędzie były kwiaty i żeby w chodnikach nie było dziur, na których można by połamać nogi. Ludzie będą chodzić jak naćpani i będzie git. Ja do tego bym jeszcze dodał takie rozwiązanie, żeby wszędzie, wzdłuż ulic poumieszczać wielkie telebimy, na których mieszkańcy miasta mogliby nieustannie oglądać, jak Donald Tusk gwiżdże, lub gra na harmonijce.
Wbrew pozorom, to nie jest obraz aż tak bardzo absurdalny. Właściwie, jak się dobrze przyjrzeć, to wszystko zmierza dokładnie w tym kierunku. Wczoraj telewizja poinformowała, że Premier przedstawił coś, co się nazywa Polska2030 – Wyzwania Rozwojowe. Chodzi o to, że – prawdopodobnie po to, by nas ostatecznie dobić – postanowiono nam pokazać, jak to będzie za dwadzieścia lat pod rządami ludzi, którzy nam dwa lata temu wskoczyli na plecy i nie chcą zleźć. Nie będę opisywał, jak ta Polska w roku 2030 ma wyglądać. Po cholerę? I tak wszystko wiadomo – domy mają być wysokie, ze szkła i stali, a pociągi mają jeździć bardzo szybko. Chcę jednak zwrócić uwagę na jedną rzecz. Otóż najprawdopodobniej autorem tego szaleństwa był nie Donald Tusk, lecz sam Michał Boni. Dlaczego tak myślę? Przede wszystkim dlatego, że mignął mi ten ubek wczoraj w telewizorze. Ale jest tez drugi powód moich podejrzeń. Ja na Boniego mam oko już od pewnego czasu. Dokładnie od dnia, kiedy przeczytałem z nim rozmowę w Rzeczpospolitej, gdzie on opowiadał, jak to w przyszłości każdy będzie miał komputer i będzie sobie z każdym rozmawiał na skypie. To właśnie wtedy uznałem, że nie ma takich słów, które by potrafiły opisać nieszczęście, na jakie sami się zechcieliśmy skazać 21 października 2007 roku. Ale nie ma też takich słów, które by w pełni sprawiedliwie mogły załatwić sprawę o nazwie ‘Michał Boni’.
Więc już nic więcej nie napiszę. Pewnie puszczę sobie Nocnego Kowboja i może się w ten sposób trochę uspokoję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...