piątek, 12 października 2012

Jak ucywilizować pornografię i po co?

Gdybym jednym zdaniem miał powiedzieć, za co nie znoszę intelektualistów, to swoje uczucia określiłbym chyba w ten sposób, że mnie do szału doprowadza to ich święte przekonanie, że myślenie i prezentowanie wyników owego procesu w publicznych wypowiedziach, to wartość sama w sobie. Że sam fakt, że oni myślą i myśleniu temu dają upust w kolejnych oświadczeniach, jest dla nas wystarczającym powodem, by uznać ich za osoby wartościowe, a czasem wręcz bardziej wartościowe, niż ma to miejsce w przypadku tych, którzy na przykład wyłącznie czują.
Weźmy niedawny komentarz – odpowiednio zrecenzowany już zresztą na tym blogu – w którym Adam Michnik wyraził opinię, że przejęcie władzy w Gruzji przez jakiegoś Rosjanina jest dla Gruzji błogosławieństwem. Wbrew temu czego można by się było spodziewać, ja największych pretensji do Michnika nie mam o to, że on święcie wierzy w to, że Saakashvilli to faszysta, natomiast ten Rosjanin z Gazpromu, to człowiek który poprowadzi Gruzję do świata europejskiej cywilizacji. Ja do Michnika mam pretensje wyłącznie o to, że on tak naprawdę w nic nie wierzy, nic nie uważa, i nic nie twierdzi. Dla Michnika, a więc dla najbardziej klasycznego intelektualisty, jakim jest na przykład jakiś Ilg ze „Znaku”, czy Gowin z rządu, czy Śpiewak z uniwersytetu, to co stanowi pierwszą i ostateczną wartość jest to, że on się zastanawia. I że jeśli na przykład za jakiś czas okaże się, że nowe władze Gruzji w reakcji na jakieś protesty, zaczną do ludzi strzelać – czego, zauważmy, faszysta Saakashvilli akurat nie robił – albo kiedy wyjdzie na jaw, że kolejne wybory zostaną przez władze w sposób jednoznaczny sfałszowane, o czym Michnik był tak bardzo przekonany w swoich prognozach odnośnie Saakashvillego, jemu nawet nie drgnie powieka. On w pierwszej chwili najprawdopodobniej poczuje dreszcz emocji, że patrzcie państwo, jak to nasze wspaniałe umysły znów przegrały z kosmiczną materią, a następnie zacznie głosić potrzebę zmiany rządu w Gruzji.
Czy jemu będzie głupio? Czy on poczuje choć ślad niepokoju wobec tego co mówił wcześniej? Czy on następnym razem będzie bardziej zdystansowany w stosunku do tego, co mu się wydaje? Ależ skąd! Wręcz przeciwnie. On tym bardziej będzie swoim pomysłom dawał realne świadectwo, i to zapewne w jeszcze bardziej niż dotychczas transparentny sposób. Dlaczego? No bo właśnie po raz kolejny okazało się, że warto myśleć i warto rozmawiać. Bo tylko w ten sposób dojdziemy do prawdy, do której nie dojdziemy, bo jej zwyczajnie nie ma. To co jest, to tylko rozum. Jak najbardziej wciąż niedoskonały. Czyż to nie piękne?
Otrzymałem wczoraj od naszego wspólnego kolegi LEMMINGA link prowadzący do „Gazety Wyborczej”, a w niej do wywiadu z jakąś psycholog oczywiście, która opowiada o tym jak to pornografia niszczy ludzkie umysły, i nie tylko umysły – a zwłaszcza dziecięce. Że do jej gabinetu przychodzą dzieci ośmioletnie i młodsze, uzależnione od pornografii właśnie. Owej psycholog nie znam, wydaje mi się, że jej nazwiska nigdy wcześniej na oczy nie widziałem, natomiast jestem niemal pewien, że ona jeszcze niedawno stała na czele krucjaty przeciwko wszystkim tym, którzy powszechnością pornografii się martwili i walczyli o jej delegalizację, i to najprawdopodobniej pod hasłem, że a cóż to szkodzi i że nikt nikogo do niczego nie zmusza. Dziś nagle i ona i najprawdopodobniej – z tego że akurat „Wyborcza” postanowiła nadać sprawie bieg, wnioskuję, że sprawa się robi modna – wiele zaprzyjaźnionych z „Wyborczą” środowisk uznali za stosowne przestrzec przed czymś, co każdy normalny człowiek wiedział już dawno temu. I oczywiście każdy normalny człowiek wie też, że w tej chwili to już jest tak zwana bułka po obiedzie. No bo co można zrobić, jeśli nasz cywilizacyjny rozwój i wszędzie głoszona wolność doprowadziła do tego, że najbardziej wulgarna pornografia jest dostępna za darmo w Internecie? Że aby oglądać sobie codziennie nowe w gruncie rzeczy gwałty, nie trzeba ani mieć pieniędzy, ani specjalnych sklepów, ani nawet specjalnie zaplanowanego dnia. To jest tu i teraz. Pod nosem. W dowolnych ilościach. W jakości HD. Jak mówię, kompletnie za darmo.
No i dzieci – oczywiście, że małe dzieci, bo starsze już są tak przez ową pornografie zdemolowani, że ona ich zwyczajnie nudzi – siedzą w tym Internecie i chłoną tę przemoc. A psychologowie dochodzą wreszcie do wniosku, że to im szkodzi. I pewnie nie byłoby w tym nic aż tak bardzo oburzającego, gdyby oto nagle w tym wszystkim nie pojawiło się lekarstwo. Jakaś oczywiście Milena – a ja sobie myślę, że całe szczęście, że nie Lorena – pyta naszą psycholog, co na to można poradzić. No i oczywiście rada jest. Rodzice powinni z dziećmi rozmawiać więcej o seksie. Powinno się dzieciom tłumaczyć, jak to jest z tymi sprawami, co jest co i co do czego służy, i jak to czy tamto działa. I że oczywiście te rozmowy powinny być prowadzone od najmłodszych lat. Tak, by kiedy dziecko będzie miało te swoje 8 lat, jeśli będzie oglądało pornografie, to bez specjalnych szkód. A zatem – edukacja. Tylko edukacja. I pani psycholog to wie. Jutro może się okazać, że z tą edukacją to jednak nie do końca wyszło tak jak miało wyjść, ale dziś sprawa jest oczywista. Należy rozmawiać.
Pewnie większość z czytelników tego bloga wie, kim jest Marcin Meller. Jest to dość powszechnie znany dziennikarz i celebryta, syn zmarłego już dziś ministra Stefana Mellera, kiedyś – a może i wciąż – redaktor naczelny „Playboya”. Otóż ja kiedyś miałem okazję słyszeć jego wypowiedź o tym, jak to u nich w domu zawsze wszyscy chodzili nago. Ojciec, mama i on. To był element codzienności. Pełna otwartość. Jak idzie o dom, w którym żyjemy ja, moja żona i nasze dzieci, nago się nie chodzi i nigdy nie chodziło. U nas też nie ogląda się pornografii, a co więcej, sam temat seksu nie jest absolutnie poruszany w bezpośrednich rozmowach. Powiem więcej. Jak mam tych paru znajomych, z nimi o seksie też się nie rozmawia, i to nie dlatego, że wszyscy jesteśmy jakoś szczególnie konserwatywni. Po prostu ten temat jest traktowany jak – przepraszam ewentualnych onanistów za porównanie – kupa, a więc coś najbardziej intymnego. U Mellerów w domu chodziło się goło. Mama, tata i mały Marcin.
Jak wygląda życie rodzinne pani psycholog z zalinkowanego mi przez LEMMINGA wywiadu i dziennikarki z „Wyborczej” – tego oczywiście nie wiem, ale mogę się domyślać, że nawet jeśli one nie obnażają się przed swoimi dziećmi, rodzeństwem, czy rodzicami, to z całą pewnością o tym seksie wciąż debatują. No bo w końcu bez przesady. Nałóg to rzecz niedobra, ale chyba nie będziemy ludzi pozbawiać podstawowych przyjemności? A ja sobie przypominam zamieszczony tu przez mnie zupełnie niedawno tekst, w którym – nie mając, przyznaję to, żadnych zawodowych kompetencji i doświadczeń – zasugerowałem, że dzisiejsza młodzież ponadpodstawowa dla seksu nie ma żadnego zainteresowania. Dla nich to co się liczy to oczywiście napić się i zapalić, ewentualnie coś wziąć, ale seks – bez przesady – w końcu ile można się patrzeć w tę dziurę? Napisałem to i wciąż mam mocne przekonanie, że tak się dokładnie sprawy mają. Dzieci, o których sobie rozmawiają dziennikarka z „Wyborczej” z ową wybitną psycholog, już dawno straciły zainteresowanie dla seksu. One patrzą na pornograficzny film i muszą się od razu czegoś napić, żeby się nie porzygać. Jak to widzi przepytywana przez „Wyborczą” psycholog? Proszę posłuchać:
Dziecko masowo ogląda treści pornograficzne, wcześniej i więcej o nich myśli, szybciej wprowadza w czyn. Takie treści mogą sprawić, że dziecko wcześniej podejmie inicjację seksualną, bo podniecenie i pobudzenie jest większe i informacji jest więcej”.
Ktoś się zapyta: A cóż w tym nagle takiego złego, że dzieci będą podejmować inicjację seksualną nieco wcześniej? O ileśmy mieli starannie otwarte oczy i uszy, dotychczas w tym nie było nic takiego złego. I nagle mamy stawiać jakieś bariery? A niby ile trzeba mieć lat, żeby zacząć współżyć i poznać kolejny urok tego świata? Na to, moim zdaniem, odpowiedzi są dwie. Jedna taka, że nagle jacyś intelektualiści doszli do wniosku, że to jest po prostu niedobrze i oni właśnie na to wpadli. Po prostu. Seks w zbyt młodym wieku, to nie to. Jest jednak opcja druga, i powiem uczciwie, że ona jest mi tu znacznie bliższa. Oni już wiedzą świetnie, że pornografia niszczy ludzką seksualność – i to niezależnie od tego, czy po domu chodzimy goło, czy nie, i czy seks traktujemy jak jedno piwo pod jedna fajeczkę, czy też nie – i że jeśli coś z tym nie zrobimy, to oczywiście prędzej czy później ludzkość szlag trafi. Ale to już na szczęście nie za naszego życia. Gorsze są szkody doraźne. Otóż, jeśli ta pornografia będzie puszczona aż tak luzem, upadnie cały przemysł, a to już są nasze czasy i nasze interesy. I tego nam nie potrzeba.
A zatem, Dziekuję oczywiście mojemu kumplowi LEMMINGOWI za ów link, bo to zawsze jest dobrze wiedzieć, co się w tych łbach dzieje. Natomiast, jeśli mam być szczery, to wszystko, co tam jest napisane uważam w równym stopniu za prawdę, co za pewną akcję, żeby to tak zwane powszechne dupczenie ucywilizować. Dla z jednej strony podtrzymania branży, a z drugiej z myślą o sukcesie kolejnej płyty Marii Peszek. Na przykład.

Wygląda na to, że wczorajszy apel trafił w kompletną próżnię. A zatem, proszę raz jeszcze o wspieranie tego bloga. Tak i tak i tak. Dziękuję.

czwartek, 11 października 2012

Crossroads, czyli serce urzędnika

Jak wiemy, mój kumpel Coryllus zajmuje się ostatnio pisaniem trzeciego tomu swojej „Baśni”, co sprawia, że jego blogowe notki najczęściej kończą się dokładnie w tym samym momencie, w którym się zaczynają. Nie wiem, jak to jest u innych – z dyskusji pod nimi można sądzić, że nie jest wcale najgorzej – jednak jak idzie o mnie, większość z tych tekstów pozostawia mnie z uczuciem niedosytu. Ponieważ jednak znaczna część z nich dotyczy tematów, na których sam się kompletnie nie znam, wzruszam na ów brak ramionami i sam próbuje się męczyć, czy to z moją jesienną książką, czy z bieżącymi już tekstami.
Dziś jednak temat, jaki poruszył Gabriel okazał się tak inspirujący, że nie mam wyjścia i muszę to czego on nie zdążył – dokończyć za niego. Tak to bowiem, dla wspólnej korzyści i dobra wspólnego, jak to celnie sformułował Poeta, wszyscy muszą pracować, mój maleńki kolego. Proszę więc posłuchać.
Otóż, jak gdzieś właśnie kolega Coryllus wyszperał, okazuje się, że jeszcze w roku 2010 coś co nosi nazwę Kapituły (niewykluczone, że Wielkiej) Nagrody im św. brata Alberta uhonorowało swoim orderem czy medalem samą Ewę Kopacz, dzisiejszą Marszałek Sejmu, a wówczas minier zdrowia. Ponieważ owa Kapituła (kto wie, czy nie Wielka), chwali się autorytetem Kościoła, a jej przewodniczącym jest nie kto inny jak Wacław Oszajca SJ, a nagroda, jaką Kopacz otrzymała, została jej przyznana za „serce i wsparcie okazane w Moskwie rodzinom tragicznie zmarłych w katastrofie smoleńskiej, w duchu miłosierdzia św. Brata Alberta”, Coryllus się zaperzył, no i zaczął pisać ten swój tekst. Zaczął go pisać, ale w pewnym momencie poczuł, że trzeba wracać do „Baśni” – no i wrócił.
A ja jestem pewien, że gdyby on jednak znalazł trochę więcej czasu i serca dla tej sprawy, na tego całego Oszajcę machnąłby ręką, bo wedle mojego najszczerszego przekonania Oszajca nie ma tu nic do gadania. Inna sprawa, że również Kopacz – zwłaszcza dziś, kiedy ona naprawdę przeszła już wiele – już doprawdy niewiele może. Jest już bowiem tak, że zarówno ona jak i on siedzą w kieszeniach, jak to ładnie swego czasu przypomniał Jaroslaw Kaczyński, innych już szatanów.
O co mi chodzi? Otóż ja wciąż pamiętam rok 2008, kiedy to jakoś tak późną wiosną Polskę obiegła wieść, że gdzieś pod Lublinem chyba pewna 14-letnia Agata zaszła w ciążę ze swoim chłopakiem, chłopak stracił dla niej zainteresowanie, natomiast mama dziewczyny postanowiła zawalczyć o to, by ona tę ciążę usunęła. Niby nic takiego – w końcu nie pierwszy raz i nie ostatni. Sprawa jednak stała się nagle bardzo medialna, bo okazało się, że z jakichś nieistotnych w tej chwili względów, żaden szpital do którego matka te dzieci prowadziła, nie chciał zabiegu przeprowadzić. Od razu oczywiście podniosła się wrzawa, przypadkiem zainteresowali się wszelkiej maści dzieciobójcy, poczynając od zwykłych organizacji pro-aborcyjnych a kończąc na najbardziej wpływowych mediach, i wszyscy oni zaczęli z całych swych czarnych serc walczyć o prawo tego dziecka do śmierci.
Oczywiście z drugiej strony pojawił się i Kościół i różne organizacje anty-aborcyjne, które postanowiły Agatę zachęcić do tego, by jednak to dziecko urodziła, no i żeby w ten sposób uratować to życie – kto wie, czy tylko to jedno zresztą. Nie wiem oczywiście, jak to wszystko się rozwijało naprawdę, ale z tego co wówczas zdążyłem wyczytać i usłyszeć, sama Agata była nawet gotowa ciążę utrzymać, niestety mając z jednej strony matkę, a z drugiej naprawdę potężną akcję propagandową na rzecz tak zwanej „wolności wyboru”, stała się w tym całym zamieszaniu zaledwie pretekstem. Dla jednych i drugich tak naprawdę.
Ciekawe w tym wszystkim natomiast bardzo było to, że najbardziej nieprzejednaną postawą wykazali się lekarze, którzy jeden po drugim odmawiali przeprowadzenia zabiegu uśmiercenia tej ciąży. Czemu oni się tak zaparli, jak mówię, nie wiem. Myślę jednak, że tam musiało chodzić o coś naprawdę poważnego. Może nawet bardziej poważnego, niż jakaś głupia, jedna z wielu aborcji. No i właśnie wtedy na scenie pojawiła się minister zdrowia Ewa Kopacz i wyznaczyła klinikę, którą jednocześnie zobowiązała do przeprowadzenia zabiegu.
I od tego momentu wszystko poszło już z górki. Dzieci te zostały zawiezione na miejsce, i tam już, z dala od klamer i mikrofonów, jedno z nich zostało zamordowane. Co do minister Ewy Kopacz, a więc de facto głównego organizatora owej egzekucji, zapytana przez któregoś z dziennikarzy, oświadczyła, że ona osobiście czuje się świetnie, bo postąpiła zgodnie z przepisami, jak porządny urzędnik. Uznała bowiem ona, że skoro jest urzędnikiem państwowym, ministrem w rządzie, osobą odpowiedzialną za przestrzeganie zapisów konstytucji, to jeśli te przepisy każą mordować, to ona ma święty obowiązek wykazać się tu odpowiednią dyscypliną. No i się wykazała.
Napisałem wówczas na ten temat odpowiedni tekst na swoim blogu, gdzie podzieliłem się taką mniej więcej refleksją. Oto dochodzi do poważnej walki z jednej strony o życie, a z drugiej o wolność. Walki jak wiele innych wcześniej, i jakich wciąż niestety wiele przed nami. I na to przychodzi Ewa Kopacz i, jako odpowiedzialny i solidny urzędnik, znajduje osobę, która chętnie podejmie się wykonania mokrej roboty. I pomyślałem sobie wówczas, że gdyby tłumacząc się z tego co zrobiła, minister Kopacz powiedziała, że nie ma mowy o jakimkolwiek dziecku, bo to jest tylko płód, albo, że może to i dziecko, ale przy osobistej życiowej wygodzie Agaty i jej mamy (ojciec dziecka, zdaje się, już od samego początku został ze sprawy wyłączony), jako osoba ludzka, mniej wartościowe, to dałbym jej spokój. Tak jak zupełnie nie miałem nic do powiedzenia tym najróżniejszym paniom i panom strzelającym przez całą następną noc korkami od szampana.
Oni mnie nie obchodzili i nie obchodzą. Natomiast to, że Ewa Kopacz zasłoniła się wówczas swoimi obowiązkami, jako solidnego urzędnika państwowego, dla którego są sytuacje, gdzie jej osobiste przekonania nie mają nic do rzeczy, dla mnie oznaczało jedno. Że oto właśnie dołączyła do tych, o których swego czasu tak fantastycznie celnie napisał Herbert: „Oni wygrają”. A skoro tak, to ja już też wiedziałem, że ona znalazła się właśnie na początku pewnej drogi, z której już nie uda jej się uciec. Drogi, która wciąż jeszcze się przed nią rozciąga, ale na której też zdarzyło się już wiele, miedzy innymi ta jej… nazwijmy ją „przygodą smoleńską”. Ale też ów piękny order od ojca Oszajcy, który tak denerwuje mojego kolegę Gabriela.
Mówię Ci, Stary. Oszajca to zero. Kopacz to zero. Oni wszyscy są wyłącznie bakterią w laboratorium tegoconieopuszczażadnejokazji. I tam już zostaną. A my powinniśmy tylko uważać, żeby się od nich nie zarazić.

Znów jest bardzo, bardzo źle. Jeśli ktoś ma pod ręką coś luźnego, bardzo proszę wesprzeć ten blog. Numer konta jest tuz obok. Przypominam również, ze mam pewną ilość obu moich książek. Jesli ktoś miałby ochotę na egzemplarz z osobistą dedykacją, numer konta pozostaje ten sam. Dziękuję.

środa, 10 października 2012

My kosmici zagubieni wśród sklepowych półek

Głupia sprawa, ale wygląda na to, że za ułamek chwili zrobię coś, co zupełnie niedawno zrobił w Salonie24 Igor Janke, a ja na ten jego wybryk zareagowałem wybuchem szyderczego śmiechu. Otóż parę dni temu zajrzałem na główną stronę Salonu, a tam, na samej górze, zobaczyłem tekst Igora Janke zatytułowany „Piszę książkę o Orbanie – proszę o sugestie”. Pod spodem natomiast znalazł się sam początek samego już tekstu – jedyny zresztą jego fragment, jaki zdecydowałem się przeczytać – w którym pisze on jakoś tak: „Ostatnio rzadziej pisałem w Salonie i nadszedł czas by się wytłumaczyć. Otóż rzeczywiście pisałem mniej, tyle że tylko tutaj. Jestem bowiem w trakcie pracy nad książką o premierze Węgier Orbanie”.
No i proszę sobie wyobrazić, że dziś zajrzałem w różne miejsca głównej strony tego naszego bloga i z prawdziwą rozpaczą nie mogłem nie zauważyć, że w minionym miesiącu napisałem tu zaledwie 14 tekstów. Ja wiem, że wrzesień był dla mnie bardzo ciężki, bo nie dość, że zaczął się rok szkolny i wznowiłem różne zajęcia zawieszone jeszcze w czerwcu, to dostałem to zastępstwo u Salezjan w Świętochłowicach, a to (nie Salezjanie, lecz ów miesiąc), jak wiemy, dla kogoś kto z roku na rok jest coraz to starszy i słabszy, musiało stanowić nie lada wyzwanie, jednak ten rodzaj zaniedbania blogerskich obowiązków musi przygnębiać.
No i wypada mi się jednak tłumaczyć, i to tłumaczyć mniej więcej tak jak to – wiem, że przy zachowaniu wszelkich proporcji – Janke. Otóż ja obiecałem, że do zimy wydam książkę o moim PRL-u i muszę ją pisać. A, powiem zupełnie szczerze, być może przez to, że zamierzyłem sobie, że to będzie moja dotychczas najlepsza ksiązka, męczę się z nią zupełnie niewyobrażalnie i właściwie nieustannie tkwię w stanie, który prowadzi mnie do granicy stwierdzenia, że ja zwyczajnie nie potrafię pisać. Że dopóki chodziło tylko o to, by coś tam powiedzieć na aktualne tematy – to proszę bardzo. W momencie gdy dochodzi do prawdziwej poezji – mamy problem. A to jest uczucie – nie muszę tu nikogo o tym zapewniać – dla mnie dewastujące.
Napisałem ten tekst o milicjantach, no i oczywiście doszedłem do wniosku, że on jest do niczego. I z tej rozpaczy – bo przyznać muszę, że do obu historii czuje się jednak bardzo mocno przywiązany – pomyślałem, że może wrzucę go tu na bloga i zobaczę, jaka będzie reakcja. Jeśli komuś się spodoba, będzie to oznaczało, że nie jest tak źle jak myślałem, a jeśli nie – to będę się musiał albo bardziej starać, albo zastrzelić.
Później jeszcze napisałem dwa kolejne rozdziały i one mnie do pewnego stopnia uspokoiły, natomiast w jednym z nich pojawił się pewien element, który uznałem za wart osobnego tekstu, no i wymyśliłem sobie, że dla niego akurat odpowiednie miejsce będzie tu. Właśnie tu. Chodzi mianowicie o kosmitów.
Proszę sobie wyobrazić, że szedłem sobie dziś przez miasto i jedna z dziewcząt – swoją drogą, ciekawe, że to są głównie dziewczęta. Czyżby chłopcy siedzieli na Facebooku i robili z siebie durniów? A więc jedna z tych dziewcząt, ubrana w strój z logo którejś z dziesiątek szkół językowych, dała mi ulotkę z informacją, że u nich „nie uczą kosmici”. Po powrocie do domu spytałem córkę, o co chodzi z tymi „kosmitami”, a ona mi wyjaśniła, że to chodzi o takich starych dziadów jak ja. Że obecna polityka uczenia, nie tylko zresztą języków, sprowadza się do tego, że nauczyciele mają być młodzi, w taki sposób, żeby między nimi a uczniami dochodziło do owej fantastycznej interakcji, gdzie wszyscy mówią do siebie po imieniu, opowiadają sobie dowcipy, i że jest wesoło. Cała reszta to właśnie owi kosmici. Powiedziałem jej, że ja kosmitą nie jestem, bo my na lekcjach też się dużo śmiejemy, a niekiedy nawet opowiadamy sobie dowcipy. Co do mówienia sobie na ty, to faktycznie sytuacja jest głupia, bo ja jestem już stary i nawet jeśli ja do nich będę mówił po imieniu, to oni się w żaden sposób nie przełamią. No i wtedy moja córka powiedziała mi, że to jest właśnie to. Ja jestem kosmitą i mnie już nikt nigdzie nie zatrudni.
Mamy więc istotnie kłopot. I to kłopot nawet większy, niż by się mogło wydawać. Bo gdyby tu tylko chodziło o mnie, to jakoś tam możnaby było sprawę wyprostować. Powiedziałoby się ludziom, że ja kosmitą jednak wyjątkowo nie jestem i do roboty! Rzecz jednak w tym, że ja tu wcale nie jestem wyjątkiem. Reguła najprawdopodobniej jest taka, że zdecydowana większość nauczycieli angielskiego w moim wieku to są bardzo dobrzy nauczyciele, często o bardzo dobrej prezencji, weseli i bardzo otwarci na świat. No ale przede wszystkim – oni są naprawdę dobrzy. A już z całą pewnością lepsi niż większość owych nie-kosmitów. Lepsi merytorycznie, ale również pod każdym z tych względów, który w jakiś okropnie fałszywy sposób przesądził o ich tej tak zwanej kosmiczności.
Skąd ja to wiem? Stąd mianowicie, że ja ich spotykam rok w rok podczas sprawdzania matur i mam jednak pewne pojęcie. Oczywiście, nie oszukujmy się, wśród nich są osoby autentycznie nienadające się do tej roboty, zarówno zawodowo jak i pod względem czysto ludzkim, ale, jak mówię, przewaga jest zdecydowanie na korzyść nauczycieli starszych wiekiem. Tak zwana młodzież w istocie rzeczy, często jedyne co ma, to to, że z nimi bardzo łatwo można przejść na ty, a salę lekcyjną zmienić na jakiś okoliczny pub. I na tym polega ta ich nie-kosmiczność.
Od paru już lat, w odpowiedzi na zalewające mnie oferty pracy, we wszystkie możliwe miejsca wysyłam swoje CV. Dotychczas wiadomość zwrotną zdarzyło mi otrzymać zaledwie dwa razy – jedna z nich zapewniła mi jakieś tam zatrudnienie. Wiem oczywiście, że wciąż mi na plecach wisi to moje pisowskie zaangażowanie, które w googlu pokazuje się na samej górze. Wiem też jednak, że o wiele częściej szkoły te rezygnują z mojej oferty, wiedząc, ile mam lat. A więc, że jestem kosmitą. A kosmitów jak wiadomo nikt nie potrzebuje.
Byłem dziś w lokalnym sklepie – takim drobnym markecie – i byłem świadkiem zdarzenia absolutnie porażającego. Otóż w pewnym momencie zrobiło się zamieszanie i do środka weszło dwóch policjantów, prowadząc starszą, dość elegancko wyglądającą panią. Okazało się, że ochrona sklepu jakiś czas wcześniej znalazła wśród półek pewnego staruszka, który najwidoczniej cierpiał na zanik pamięci, i który wśród tych półek w pewnym momencie zwyczajnie się zgubił. W jakiś sposób odnaleziono jednak jego żonę, skontaktowano się z nią i ona po niego przyszła. Widziałem ich oboje. Jak mówię, ona prezentowała się dosyć elegancko, a on – on, mimo tej swojej biedy i tej bardzo smutnej, zagubionej miny – był cudownie… nie powiem, że dystyngowany, ale fantastycznie zwyczajny. Podeszła do niego, przytuliła go, pocałowała, a następnie już tylko głaskała po policzku i bardzo czule do niego przemawiała. I tak sobie stali, a policjanci też sobie poszli, pani z ochrony zajęła się swoimi sprawami, no i w końcu wyszli razem na tak zwany po angielsku „outside world”.
A ja się zastanawiam, kim był ten pan? Czym on się zajmował, zanim stracił pamięć? Czy on by może wiedział, co znaczy po angielsku „outside world”? A może on był kiedyś nauczycielem języka angielskiego? Pewnie nie, ale kto wie? Czemu ja się tak nad tym zastanawiam? Otóż z tej prostej przyczyny, że ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśli on rzeczywiście jakimś cudem znał język angielski, to ja bym znacznie chętnie swoje dzieci wysłał na lekcje do niego, niż do któregoś z owych dzisiejszych nie-kosmitów. Powiem też dlaczego. Otóż dlatego, że wydaje mi się, że jeśli on zna język, to go zna z całą pewnością lepiej od nich. A jeśli tak, to ja bym od niego nic innego nie wymagał jak tego, by on po prostu siadał z nimi przy stole i opowiadał im po angielsku różne rzeczy. A oni by słuchali i się uczyli języka. Niech będzie że i od kosmity.

Jak widać, trochę jednak tej pracy mam. Wciąż jednak większość czasu spędzam na jej szukaniu. Stąd też mam czas, by pisać, pisać i pisać. Jeśli komuś to pisanie się wciąż p[odia, bardzo proszę o wspomaganie tego blog. Można to robić na trzy sposoby. Jeden to taki, że obok jest numer konta i na niego można wpłacać pieniądze. Mam też w domu dość dużo swoich książek. Jeśli ktoś chce otrzymać egzemplarz z dedykacją, niech mi przeleje 30 złotych za „Elementarz” lub 40 za „Liścia”, a ja mu je wyślę. A jak ktoś nie ma pieniędzy, lub ma książki i kolejne mu po nic, niech czyta dalej. W końcu bez tego to nie będzie miało sensu, prawda? Dziękuję.

Gorzej już nie będzie - felieton optymistyczny

Pamiętam jak któregoś dnia jeszcze w czasach najgłębszego PRL-u w księgarniach pokazała się skromna, napisana przez Jacka Fedorowicza książeczka zatytułowana „W zasadzie tak”. Do dziś nie wiem, jak to się stało, że cenzura zgodziła się na to, by ją wydać, i jedyne wytłumaczenie jakie mi przychodzi do głowy jest takie, że sam Fedorowicz musiał być kimś od nich i sobie tę publikację zwyczajnie załatwił. Przyszło mu to zapewne o tyle łatwiej, że w książce nie było nic takiego, co można by było traktować jako bezpośredni zamach na sojusze, czy wewnętrzny porządek, a samo jej przesłanie było przedstawione w sposób tak bardzo ironiczny, że nie wydaje mi się, by ono mogło w pełni dotrzeć do wystarczająco dużej liczby czytelników.
Książka w swojej warstwie podstawowej stanowiła poradnik odnośnie tego, jak żyć w PRL-u w taki sposób, by mieć jak najmniej powodów do narzekania, a jeden z jej rozdziałów poświęcony był temu, jak rozmawiać z milicjantem. Fedorowicz swoje stanowisko wyłożył na przykładzie kierowcy, który został zatrzymany za jakieś wykroczenie, a ograniczało się ono do tego, by pod żadnym pozorem nie próbować z milicjantem wchodzić w jakikolwiek spór. Należy każdą uwagę przyjmować z pokorą, kiwać ze zrozumieniem głową i – co bardzo ważne – wciąż podkreślać, jaki to z nas bałwan i głupek. Na końcu, zgodnie z sugestią Fedorowicza, nieodmiennie należało zadać milicjantowi to jedno, kluczowe pytanie: „I co teraz ze mną będzie?” Żeby mu w ten sposób najbardziej jasno zadeklarować naszą nieskończoną podległość. Po co? Oczywiście wyłącznie w jednym celu. Żeby nie zapłacić mandatu i za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze kupić sobie coś ładnego.
Przyznaję, że nie miałem w swoim życiu zbyt wiele okazji, by z tej porady w ogóle korzystać. Ale miałem ją w pamięci, i biorąc pod uwagę fakt, że natura systemu totalitarnego – a PRL jak najbardziej taki system stanowił – jest taka, że każdy bezpośredni kontakt z władzą może być tym pierwszym i ostatnim, wiedziałem, że lepiej uważać.
Spójrzmy na tę jedną z naprawdę nielicznych przygód, jakie mi się na tym poziomie przytrafiły. Był 1 października, piękny, ciepły, jesienny dzień, a ja właśnie, po raz kolejny dostałem się na studia i jechałem do Sosnowca, aby odebrać legitymację, indeks i takie tam. Jechałem taksówką. I tu muszę odwołać się do pewnej dygresji. Był to mianowicie czas – nie wiem, jak to się stało i jak długo trwało, ale tak akurat było – kiedy jazda taksówką z Katowic do Sosnowca była niezwykle tania. Zwłaszcza gdy pod dziś Empikiem, a wówczas Supersamem na Piotra Skargi stało pełno taksówek z sosnowiecką rejestracją, czekając aż będą mogły za jakiś marny grosz wrócić do siebie. Ponieważ czterdziestka była zwykle straszliwie przepełniona i istniało ryzyku uduszenia, wielu z nas, od czasu do czasu wsiadało do tej taksówki i wołało: „Na Bando proszę”.
Jechałem więc do Sosnowca, ubrany lekko i swobodnie, oraz – co tu akurat istotne – z bardzo króciutko przystrzyżonymi włosami. Na pierwszym skrzyżowaniu już w Sosnowcu, okazało się, że chwilę wcześniej wydarzył się jakiś wypadek. Taksówkarz zatrzymał się na światłach i w tym momencie zauważył go milicjant z drogówki, który się tam kręcił, i rozpoznał w nim swojego kumpla. Podszedł do nas, otworzył sobie drzwi i, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, zaczął z taksówkarzem sobie gawędzić. Zwyczajnie, w stylu co tam kurwa słychać. Po pewnym czasie, kiedy mu się już znudziło stać, wlazł do środka, usiadł obok kierowcy i rozmowa – zupełnie jakby mnie tam nie było, i oczywiście przy cały czas stukającym liczniku – trwała w najlepsze. A ja siedziałem i nie odzywałem się jednym słowem. Nie wiem ile czasu minęło, może dziesięć minut, kiedy nagle milicjant odwrócił się, spojrzał mi prosto w oczy i zapytał: „Co się, kurwa, patrzysz?”
Odpowiedziałem grzecznie, że nie mam żadnych szczególnych myśli, siedzę i patrzę przez okno. I wtedy milicjant zadał mi następne pytanie: „Coś się tak, kurwa, ostrzygł?” Odpowiedziałem, cały czas grzecznie, że mam dziś początek roku akademickiego i jadę do Sosnowca odebrać legitymację i indeks. No i tak sobie rozmawialiśmy, w końcu mnie spisał, powiedział: „W ogóle mi się, kurwa, nie podobasz” i sobie poszedł. Drogo mnie ta jazda kosztowała, jak jasna cholera.
Jednak nie tak drogo, jak chłopaka pewnej koleżanki mojej żony. Miała na imię Ela, studiowała w Sosnowcu, natomiast mieszkała w Radomiu, no i w każdy piątek wieczorem wracała do tego swojego Radomia. Pociąg przyjeżdżał późno w nocy, więc z tego dworca za każdym razem odbierał ją jej ukochany. Któregoś wieczoru przyjazd się opóźniał, więc chłopak owej Eli podszedł do informacji, ale pani z okienka stała gdzieś w głębi, plotkowała z jakąś swoją koleżanką i ani w głowie jej było reagować na wołania chłopaka. W końcu, kiedy ten zaczął pukać w szybę i wołać panią informatorkę, ona podeszła do okienka, wystawiła przez na zewnątrz głowę i zawołała do przechodzących milicjantów: „Zróbcie coś, bo tu się jakiś pijany awanturuje”. No więc oni przyszli i go zabrali. Wprawdzie go nie pobili, bo się nie stawiał i się z nimi nie kłócił, ale za pijackie awantury na dworcu w Radomiu, dostał zwyczajowe kolegium. Nie pamiętam, ile to wtedy było, ale dużo. Kolegium to było nie byle co.
Opowiadam obie te historię z jednego powodu, i to wcale nie po to, by się skarżyć, jak to za komuny było strasznie. Wcale nie. Chodzi mi o coś zupełnie innego. Chcę w ten sposób pokazać, na czym polega coś co, czasem bez szczególnej troski, nazywamy totalitaryzmem. Totalitaryzm to nie jest bowiem system gdzie ludzie są wywlekani z domu pod osłoną nocy, bez świadków, z lufą przy skroni. Totalitaryzm bowiem to układ, gdzie obywatel, stając wobec takiej urzędniczki w okienku na dworcu, czy na poczcie, ma przeciwko sobie nią tylko ją, ale całe państwo, z taksówkarzem, policjantem, kelnerem, i listonoszem na dokładkę. Nawet jeśli w życiu zawodowym jest akurat którymś z nich.
I to jest właśnie powód, dla którego tak bardzo się cieszę, kiedy widzę jak wszystko wskazuje na to, że to już koniec. Że może jeszcze parę miesięcy, a może kto wie, czy nie tygodni, jak to wszystko ostatecznie walnie. I nie chodzi o to, że przede mną spokojne wieczory i poranki i noce. Ale że pojawia się bardzo dobra szansa na to, że uda się nam uniknąć powrotu do tego niezwykłego stanu, kiedy to najbardziej groźny potrafił być słoneczny jesienny dzień.

Przy okazji, proszę o wspieranie tego bloga. W każdy dostępny sposób. Dziękuję. Gdyby ktoś potrzebował numer konta, jest tuż obok

poniedziałek, 8 października 2012

Wciąż lezą

Muszę ze wstydem przyznać, że o człowieku nazwiskiem Betlejewski do dziś nie słyszałem. Słyszałem o piosenkarce nazwiskiem Brodka, o pisarzu Stasiuku, o aktorce Magdalenie Różdżce, a nawet o Bartoszu Wiśniewskim – ojcu Madzi z Sosnowca. O istnieniu Betlejewskiego nie miałem dotychczas pojęcia.
Kim jest Betlejewski? Zajrzyjmy do wikipedii:
Polski performer, artysta parateatralny (założyciel Teatru Przezroczystego), copywriter, twórca akcji społecznych (m.in. ‘Spal wstyda’ i ‘Tęsknię za Tobą, Żydzie’). Interesuje się zjawiskiem tożsamości, przybierania ról społecznych, językiem i komunikacją społeczną”.
I dalej:
Rafał Betlejewski jest założycielem agencji reklamowych Cytryna Agencja Reklamowa oraz Koledzy Strategia & Kreacja. Pracował m.in. nad kampanią reklamową mleka ‘łaciatego’ i sieci telefonii komórkowej Era. Jest także prezesem zarządu Stowarzyszenia Ludzi Reklamy”.
Z tego co zacytowałem powyżej, wynika, że ów Betlejewski to zaledwie jedno z tysiąca nowych nazwisk, które pojawiły się w publicznej przestrzeni w ciągu minionych dwudziestu lat – z tą różniącą, że on akurat należy do tego najświeższego rzutu, gdzie już naprawdę nie trzeba mieć nic poza informacją, że człowiek jest „performerem”, lub „artystą parateatralnym” – z których Polska ma dokładnie tyle pożytku, co z kolejnego centrum handlowego w Katowicach, czy w Zielonej Górze, lub nowej płyty Zbigniewa Wodeckiego. Albo jeszcze mniej, bo w takim centrum handlowym ktoś tam coś sobie kupi, albo się przynajmniej pokaże, a Zbigniewa Wodeckiego chyba jednak wciąż parę osób słucha, natomiast trudno sobie wyobrazić, by los Betlejewskiego obchodził kogokolwiek poza tym kimś, komu on jest winien pieniądze. A więc ktoś się spyta, po ciężka cholerę ktoś, o kim się gdzie niegdzie mówi, że jest najwybitniejszym blogerem w kraju, postanowił się zajmować owym Betlejewskim? Otóż powód, wbrew pozorom jest bardzo poważny. Otóż, jak podały niektóre media, niedawno, w jednej ze swoich audycji, któryś z dziennikarzy radia TOK FM poprosił owego Betlejewskiego o wypowiedź na dowolny temat, a jemu akurat przyszło do głowy, by z tej okazji dowcipnie skomentować serię gwałtów jakie w ostatnim czasie miały miejsce na warszawskiej Pradze.
Zastanawiam się, jak mogę dalej pociągnąć ten tekst w taki sposób, by nie wchodzić w szczegóły, ale wygląda na to, że bez tego niestety się nie obejdzie. Otóż pewien człowiek wpadł na taki pomysł, by odwiedzać bloki zaopatrzone w windy, sobie znanym sposobem zatrzymywać te windy między piętrami, a następnie uwięzionym tam kobietom pomagać z nich wychodzić w ten sposób, że one miały wpadać w jego objęcia. Tyle że kiedy one zwisały nogami w dół, on zamiast je stamtąd ewakuować, obmacywał je, lub robił inne świństwa, przed którymi one nie miały jak się bronić.
I stało się tak, że kiedy Betlejewski opowiedział o tym przypadku w radio TOK FM, to zrobił to w taki sposób, że to wszystko stało się nagle bardzo śmieszne, a w dodatku sam Betlejewski pokazał się przy tym jako ktoś, kto dla pomysłowości owego gwałciciela jest pełen uznania. Prowadzący program – jak dowiaduję się z informacji znalezionych w Internecie – próbował Betlejewskiego uspokoić, jednak wszystko na nic. On był w autentycznym transie i tylko charczał. To co się stało, skończyło się ostatecznie oświadczeniem redaktor naczelnej TOK FM, w którym przeprasza ona wszystkich za to, co się stało.
No i tyle wszystkiego. To jest koniec całej historii. Mamy to radio, mamy jedną z nadawanych przez to radio audycji, mamy tego redaktora, który do owej audycji zaprasza różnych gości, no i mamy wreszcie tego Betlejewskiego – performera i artystę parateatralnego, jak można się domyślać, osobę w środowisku znaną i cenioną. Ponieważ mam już tak – przy całym szacunku dla księdza Krakowiaka, który twierdzi, że to jest bez znaczenia – że lubię widzieć z kim mam do czynienia, zajrzałem do Googla i obejrzałem sobie, co to za jeden ten Betlejewski, i proszę sobie wyobrazić, że to jest ktoś bardzo podobny do Stinga powiedzmy, a więc, krótko mówiąc, ładny, zrównoważony mężczyzna. I to mną zwyczajnie wstrząsnęło. Ja się spodziewałem, że zobaczę jakiegoś wariata w rodzaju Najsztuba, czy Kutza, a tu ktoś, kto wygląda tak, że gdyby moja córka przyprowadziła go do domu, to ja bym był bardziej spokojny, niż zdenerwowany. Oto Rafał Betlejewski – performer i artysta parateatralny, który słyszy, że gdzieś na Pradze jakiś przygłup osiągnął ten poziom opętania, że wpada na pomysł obmacywania kobiet podczas ewakuacji z windy, i pierwsze co mu przychodzi do głowy, że to jest właściwe bardzo ciekawe – i ten ktoś wygląda jak człowiek. I to – powiem uczciwie – mnie totalnie demoluje, bo świadczy o tym, że zło ma się znacznie lepiej, niż można się było spodziewać. A ja naprawdę starałem się być otwarty.
Ale mało tego. Oto mamy radio TOK FM, które owego Betlejewskiego zaprasza do programu w przekonaniu, że to on właśnie będzie umiał wypełnić te przestrzeń. Oto mamy Polskę, która znajduje przestrzeń dla czegoś takiego jak radio TOK FM, które – nie oszukujmy się – pochodzi dokładnie z tej samej kulturowej i cywilizacyjnej przestrzeni, z której pochodzi ów Betlejewski. Oto wreszcie mamy świat, gdzie zarówno ten człowiek z Pragi, jak i Betlejewski, jak i ten ktoś, kto Betlejewskiemu pozwolił zrobić karierę, jak to mówią młodzi – rulez.
Ktoś się spyta, co to za świat? A ja myślę, że skoro już tyleśmy pozwolili mówić Betlejewskiemu, to niech on gada dalej, bo on nam najlepiej odpowie na pytanie, co to za świat. Kiedy okazało się, że pojawiły się kłopoty, Betlejewski odezwał się raz jeszcze i najpierw powiedział, że on nie rozumie, skąd tyle zamieszania, a następnie oświadczył co następuje:
"[Historia gwałciciela] przypomniała mi się podczas audycji. Zresztą zdaje się, że on nie gwałcił tak po katolicku. Ostatnio oglądałem film który tłumaczy, że katolicki stosunek kończy się wprowadzeniem penisa do pochwy i wytryskiem w środku. To nie był gwałciciel, który kneblował, używał narzędzi, to były tylko takie macanki”.
Otóż, wszystko po raz kolejny wskazuje na to, że jak zwykle wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. A dokładnie do Watykanu. I głównym zawiadującym tym ruchem jest sam Szatan. To jest jedyny powód i jedyny cel całego tego zamieszania. Jak idzie o mnie, to świadomość tego, że „bramy piekielne Go nie przemogą” wprawia mnie niemal w stan ekstazy. Oczywiście, widok Betlejewskiego wpadającego pod dziesięciotonową ciężarówkę, wart jest mszy, ale obejdę się i bez tego. Jak idzie o mnie, on równie dobrze może gnić powoli.
Nie będę wklejał tu zdjęcia tego nieszczęśnika, choć – podkreślę to raz jeszcze – to jest naprawdę coś. Natomiast muszę przyznać, że autorem jednego z nich jest ktoś, kto nosi nazwisko Onufryjuk. Od dziś, jeśli ktoś mi powie, że ludzie których nazwiska kończą się na –juk, to banda kretynów, ani nie drgnie mi powieka.

Proszę bardzo o wspieranie tego bloga. Albo tak, albo inaczej, albo jeszcze inaczej. A za wszystko, co mnie dotychczas spotkało, dziękuję.



niedziela, 7 października 2012

Nowe Pogaństwo szuka Nowego Środka

Ponieważ zdaję sobie sprawę z tego, że osoby zaglądające ten blog, by nie wspomnieć o tych, co odwiedzają go regularnie, to ludzie poważni i myślący, natomiast to ja wziąłem na siebie wszelkie idiotyzmy, zakładam, że większość z nas nie ma pojęcia o istnieniu czegoś, co się nazywa Gangnam Style. Ponieważ nie zamierzam, z powodów nieważnych, a mam nadzieję, że oczywistych, wklejać to żadnych dodatkowych informacji wizualnych, pozwolę sobie króciutko wyjaśnić o co chodzi.
Otóż wszystko zaczęło się od tego, że w lipcu tego roku w telewizji koreańskiej pojawił się teledysk lokalnego artysty o pseudonimie artystycznym Psy. Piosenka przedstawiona na teledysku nosi tytuł „Gangnam Style” właśnie, i muzycznie to jest mniej więcej coś takiego jak znane nam kiedyś przed laty disco polo. Elektronika, równy beat, oraz najbardziej popowe skandowanie. Na ekranie natomiast widzimy jakiegoś Koreańczyka – o dziwo raczej starszego niż młodszego – który tańczy w dość dziwny sposób, który mi osobiście przypomina sytuację, kiedy człowiek ma od długiej wędrówki odparzone pachwiny i musi chodzić w takim śmiesznym rozkroku. On właśnie tak tańczy i, jak się domyślam, to ten właśnie rodzaj ruchu nazywa się Gangnam Style.
Powtarzam. Muzycznie to jest najbardziej podstawowe disco polo, i to w wydaniu takim, że ani melodia, ani sam nastrój tej piosenki w najmniejszym stopniu nie jest nawet w stanie konkurować z największymi przebojami gatunku. To jest coś takiego, na co nikt – i mam tu też na myśli ludzi muzyką zainteresowanych wyłącznie przy okazji uroczystości weselnych – w normalnej sytuacji nie zwróciłby uwagi. Tam chodzić musi wyłącznie o to, że mamy tego Koreańczyka i ten jego pokraczny taniec. I że to jest bardzo zabawne.
Myślę, że skoro już doszliśmy do tego momentu, wypadaloby powiedziec, o co ja się zamierzam pieklić. Co mnie do ciężkiej cholery obchodzi jakiś koreański klip? Otóż okazuje się, że prawdopodobnie my tu zgromadzeni na tym blogu, jesteśmy ostatnimi ludźmi na tym świecie, którzy o tym czymś nie słyszeli. Jak można już przeczytać na przykład na wikipedii, filmik „umieszczony 15 lipca 2012 roku w serwisie YouTube ma już ponad 380 mln wyświetleń (stan na 6 października 2012), dzięki czemu dotarł on do pierwszej dziesiątki najpopularniejszych filmików wszechczasów na YouTube. Dodatkowo pobił on rekord Guinnesa, posiadając najwięcej głosów na tak w tymże serwisie. „Gangnam Style” szybko stał się pierwszym utworem z gatunku k-pop, który znalazł się na szczycie listy przebojów iTunes”.
Rozmiecie Państwo, mam nadzieję. Chodzi o K-pop. Taki muzyczny, jak się należy domyślać, gatunek.
Mało tego. Okazuje się, że o owym Gangnam Style, na Twitterze jak najbardziej, napisały już takie sławy, jak Katy Perry. Sam teledysk został nominowany do MTV Europe Music Awards 2012. Koreańczyk, który wykonuje tę piosenkę wystąpił w amerykańskim talk-show Ellen DeGeneres w telewizji NBC, gdzie uczył Britney Spears tego swojego tańca. Znana piosenka Nelly Furtado zatańczyła ów taniec na swoim koncercie. Poczytajmy jeszcze przez chwilę wikipedię:
W sierpniu i wrześniu inne wzmianki pojawiły się także między innymi w mediach niemieckich, francuskich, szwajcarskich, chilijskich, włoskich, szwedzkich, czarnogórskich i argentyńskich. 18 września 2012 taniec zaprezentowano także w polskim programie Dzień Dobry TVN. Ludzie na całym świecie zaczęli tańczyć taniec Gangnam Style. Organizowano flash moby, na których ludzie tańczyli w rytm piosenki. W Internecie można zobaczyć wiele przeróbek i parodii teledysku. Jedną z najbardziej popularnych jest taniec wykonany przez The Oregon Duck, czyli kaczora, który jest maskotką Uniwersytetu w Oregonie. Piosenka i taniec stały się światowym fenomenem porównywanym do kultowej ‘Macareny’”.
Otóż to. „Macarena”. Przepraszam bardzo. „Macarena” to nie jest moja działka, jednak trzeba przyznać, że w porównaniu z tym koreańskim dziwadłem, to jest – i pod względem choreograficznym i ściśle muzycznym –naprawdę coś. Kiedy słuchamy tej „Macareny” i patrzymy na ten układ, doskonale rozumiemy, o co poszło. Tymczasem tu, mamy – powtarzam to raz jeszcze – jakiegoś podstarzałego Koreańczyka, który sobie albo stroi jakieś żarty, a może zwyczajnie lepiej nie potrafi – i nagle się dowiadujemy, że świat na punkcie tego czegoś zwyczajnie zwariował.
Oto mamy owe niemal 400 milionów wyświetleń na youtubie czegoś, co podkreślam raz jeszcze, nie różni się niczym od tego co wiele lat temu niektórzy z nas mieli okazję oglądać w niedzielne poranki w Polsacie, tyle że to jest jeszcze gorsze. To jest coś co wygląda na koreański odpowiednik niejakiego Konowicza, nie w sensie samej sztuki, ale akcji promocyjnej. I oto wczoraj włączyłem sobie na chwilę telewizję TVN24 i ni stąd ni z owąd zobaczyłem reportaż o owym zjawisku, znanym w świecie jako Gangnam Style. I ten teledysk. I tę informację, że dzisiejszy świat nie żyje niczym innym jak właśnie tym tańcem.
Muszę jakoś zmierzać do końca i wciąż mam poczucie, że tak naprawdę nie zdążyłem wciąż wyjaśnić, czemu jestem taki zdenerwowany. Trochę mi wstyd, ale powiem. Otóż jeśli ktoś chce wiedzieć, skąd ja się o tym dowiedziałem, to powiem. O Gangnam Style poinformowała mnie nie kto inny jak moja osobista córka. Któregoś z tych dni siedziałem sobie tu i pisałem kolejny tekst, kiedy ona przyszła i powiedziała: „Tatusiu, chodź. Pokażę ci coś absolutnie fantastycznego. Można skonać ze śmiechu”. Poszedłem więc i zobaczyłem. Ktoś mi pewnie teraz powie, że sam sobie zgotowałem ten los, bo gdzieś tam w przeszłości czegoś nie dopilnowałem. Otóż nieprawda. Gdyby to było odpowiedzią, nie byłoby w ogóle o czym mówić. Chodzi o to, że świat nas zdecydowanie wyprzedza, a moje dziecko jest zaledwie skromną częścią tego świata. To my jesteśmy tymi maruderami, i niedługo stanie się tak, ze pies z kulawa nogą o nas nie będzie pamiętał. A my nawet tego nie zauważymy. Tylko nadal będziemy się dziwić.
Na szczęście nie jest jeszcze do końca tak fatalnie. Skoro już mówimy o dzieciach, to to samo dziecko innego zupełnie dnia pokazało mi coś zupełnie innego, a jednocześnie równie porażającego. Chodzi o to, że w Anglii prowadzony jest muzyczny projekt, zwany Mahogany Sessions, który gromadzi całe tłumy najróżniejszych, młodych, najczęściej kompletnie nieznanych artystów, którzy nagrywają swoje piosenki gdzieś na ulicy, czy na podwórkach, czy w parkach, by następnie umieszczać je na youtubie własnie. I to jest coś, co zdecydowanie dowodzi, że Bóg nie umarł. On jest. I o nas nie zapomina. Popatrzmy na to i posłuchajmy. A jak komuś to nie pasuje, niech sobie puści Ozziego Osbourna, albo Tool. Jestem pewien, że to jest znacznie bezpieczniejsze od Gangnam Style. Przy okazji, proszę o wspieranie tego bloga. W każdy dostępny sposób. Dziękuję. Gdyby ktoś potrzebował numer konta, jest tuż obok. A teraz już tylko słuchajmy, jak dobro walczy ze złem.



sobota, 6 października 2012

O tym jak grzech pychy i nieroztropności się spotkały. Ku naszej chwale a ich zgubie.

Kiedy Jarosław Kaczyński najpierw zapowiedział tak zwaną „jesienną ofensywę”, Prawa i Sprawiedliwości, następnie zorganizował debatę ekonomistów, chwilę potem wziął udział w marszu 29 września, gdzie usłyszał tam słowa – tradycyjnie już przez większość przegapione – ojca Rydzyka o tym, że „da Pan siłę swojemu ludowi”, by wreszcie – nie dając ludziom złym i podłym nawet odetchnąć – zaproponował osobę Piotra Glińskiego jako człowieka, który mógłby, przy odrobinie dobrej woli ze strony polskiej sceny politycznej, zastąpić Donalda Tuska i cały ten nieszczęsny projekt pod nazwą Platforma Obywatelska, każdy w miarę przytomny obserwator doskonale wiedział o co w tym wszystkim chodzi, i jakie są tego wszystkiego co obserwujemy cele. Każdy normalnie poukładany człowiek świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że choć każdy z tych ruchów nie jest niczym innym jak zagraniem czysto propagandowym, jego cele są jak najbardziej praktyczne, a ewentualne skutki na tyle realne, że nie dające się przecenić, a już na pewno zlekceważyć.
Dlatego też, powiem zupełnie uczciwie, publiczna reakcja, jaka nastąpiła w odpowiedzi na owe inicjatywy, a już zwłaszcza na kandydaturę prof. Glińskiego, mnie zdumiała. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że przy pewnym poziomie strachu, ludzie nawet najbardziej sprytni i opanowani potrafią się zachowywać jak zaszczute psy. Jednak to co zaobserwowałem w wypowiedziach komentujących zgłoszenie przez Jarosława Kaczyńskiego owej kandydatury, nawet mnie zdziwiło. Każdy – dosłownie każdy, a wśród nich nawet tak zwani komentatorzy „nasi” – czuł się w obowiązku poinformować świat, że tego akurat ruchu on nie rozumie. Przychodzili ci nieszczęśnicy jeden po drugim, i po kolei pytali: „No zaraz, ale o co tu chodzi? Przecież ten Gliński nie ma żadnych szans. Czyżby Kaczyński tego nie rozumiał?”
Jak już tu wspominałem, telewizji ostatnio raczej nie oglądam, co przy fakcie nie czytania też przeze mnie gazet, sprawia, że ja na przykład kompletnie nie mam pojęcia, czy ten Gliński, poza swoim pierwszym wystąpieniem obok Jarosława Kaczyńskiego na konferencji prasowej, w jakikolwiek sposób udzielał się medialnie. Natomiast muszę powiedzieć, że widziałem fragment jego, że tak powiem, programowego wystąpienia, i pomyślałem sobie od razu, że wystarczy by on się jeszcze parę razy tak podlansował, to trafi na listę najbardziej popularnych polskich polityków właśnie. Dlaczego? Ano dlatego, że jest zwyczajnie bardzo dobry. I to bardzo dobry nie w tym sensie, w jakim bardzo dobrzy są Kaczyński, czy jakiś choćby Wipler, ale w taki sposób, jaki w dzisiejszych czasach po prostu się nie zdarza. I wiedziałem świetnie, że jeśli on zdobędzie popularność i ludzie zaczną go rozpoznawać i kojarzyć właśnie z PiS-em, to Donaldowi Tuskowi już nic nigdy nie pomoże.
Tymczasem banda tych kompletnie głuchych i ślepych bałwanów stała z wykrzywionymi w szyderstwie twarzami i jak zaklęcie powtarzała tę jedną głupią do bólu myśl: „Ten Kaczyński musi być naprawdę chory, jeśli sądzi, że ten jego Gliński może kiedykolwiek zostać premierem”.
Jak mówię, nie wiem, czy Piotr Gliński prowadzi dziś jakiekolwiek życie publiczne, jednak z tego co widzę, myślę, że tak. Myślę też, że ci wszyscy głupcy, trzymający się pod boki ze śmiechu, zamiast się natychmiast zamknąć i nazwiska tego Glińskiego pod żadnym pozorem nie wypowiadać, a przy okazji w ogóle nie zabierać głosu w temacie pisowskiej ofensywy, jak biedne, zagubione we mgle dzieci, dodają sobie animuszu, śmiejąc się z tych, którzy roztropnie zostali w domu. Myślę, że tak to właśnie jest, bo widzę, co się dzieje. Dziś na przykład kompletnie się odkrył Jan Hartman, człowiek dotychczas szczycący się tym, że jest zabójczo wręcz racjonalny, i zawołał na tyle głośno, by go usłyszała cala Polska, że trzeba się kurwa ratować, bo PiS podnosi głowę.
I ja myślę, że to co on właśnie zrobił jest czymś fantastycznie symbolicznym. To właśnie on – Hartman pokazał kim oni wszyscy tak naprawdę są. Nędznym, pozbawionym zarówno intelektualnej, jak i czysto praktycznej możliwości reagowania na zagrożenia, towarzystwem tak zwanego popularnie kręcenia lodów, które bez wsparcia służb i mediów, nie są prawdopodobnie nawet w stanie się podetrzeć. Przyszedł wrzesień i Jarosław Kaczyński – przecież nie pozostawiający nawet na moment cienia wątpliwości co do tego, że on swoje życie w tej chwili traktuje już tylko jako służbę i zadanie – zrobił parę pozornie drobnych gestów, które jednak ludzie roztropni natychmiast odczytali jako początek czegoś bardzo znaczącego. Przyszedł wrzesień i naprawdę nie trzeba było szczególnego sprytu, żeby zrozumieć, że jeśli w ostatnich tygodniach w niemal każdej swojej wypowiedzi Jarosław Kaczyński podkreślał, że on się bardzo dużo modli, to on tym swoim wyznaniem cos nam chce powiedzieć. Tymczasem te głuptaski jedyne co potrafili zrobić, to rechotać. Jak zawsze zresztą.
W poprzednim swoim tekście – niespodziewanie chyba jednak raczej zlekceważonym – przedstawiłem ów obraz Tbilisi, otoczonego tym pięknymi wzgórzami, no i tego przepysznego pałacu na jednym z nich, z którego jego ubrany w czarną zbroję mieszkaniec od lat miał na to miasto i tych ludzi uważne bardzo oko. Obraz tego miasta, tego unoszącego się nad miastem pałacu, z tym jego bardzo złowrogim mieszkańcem, który nic nie mówi, w milczeniu czekając już tylko na ten dzień. Oczywiście, zachowując tu dziś wszelkie konieczne proporcje, chciałbym wszystkim nieprzyjaciołom Jarosława Kaczyńskiego powiedzieć, że okazaliście się – i nadal się okazujecie – co najmniej tak nieroztropni jak prezydent Saakashvili, który dziś już pewnie wie, co miał zrobić choćby jeszcze rok temu. Że Adam Michnik by się na niego obraził? I cóż takiego? W końcu z Michnika własnych słów wynika, że akurat od Sakashvillego on nigdy nic nie wymagał.
Wspomniałem o proporcjach. Jestem pewien, że wszyscy czytelnicy tego bloga wiedzą, co mam na myśli i jakie są moje intencje. Zawsze bowiem chodzi o to samo. O to, że z jednej strony są ludzie źli, a z drugiej ludzie dobrzy. I niestety grzech zarówno pychy, jak i naiwności jest dostępny wszystkim, niezależnie od pochodzenia. Dla nas – też tak jak to się dzieje zawsze – raz z radosną korzyścią, a raz z poczuciem bolesnej utraty.

Muszę przyznać, że jak idzie o ten rok, nie jest tak źle, jak sie obawiałem jeszcze w sierpniu. I choć pracy w szkole na którą liczyłem nie dostałem, w dodatku EMPiK w tym roku nie dał mi już zupełnie nic, a tam gdzie pracowałem i wciąż pracuję straciłem dwie godziny, to jakoś wciąż ciągnę. Natomiast nie będę ukrywał, że bez dotychczasowego wsparcia, nie uciągnę. A zatem proszę kupować książki i wspomagać ten blog w tradycyjny sposób. Numer konta jest obok. Dziękuję.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...