wtorek, 10 lutego 2015

O tym jak Czesław Mozil postawił naszych pod ścianą

Każdy dzień przynosi tyle refleksji i tyle jest do powiedzenia, że minął weekend, a my wciąż mamy zaległy felieton z „Warszawskiej Gazety”. Ponieważ nadszedł już kolejny wtorek, a więc czas na to, bym Bachurskiemu wysyłał kolejny tekst, proponuję jednodniową przerwę w Dudzie i rzut oka na tych, co się wokół Dudy próbują kręcić. I wcale nie mam na myśli Czesława Mozila.

Mam jak najbardziej świadomość, że czytelnicy „Warszawskiej Gazety” zajmują się sprawami, których powaga wyznaczana jest przez tematy naprawdę poważne, i mam nadzieję, że przez dotychczasowe teksty owej świadomości dowiodłem. Dziś jednak, narażając się na zarzut niepotrzebnego zaniżania poziomu, chciałbym się zająć tematem z pozoru błahym, a mimo to, w moim przekonaniu zasługującym na to, by powiedzieć parę słów prawdy.
Jestem pewien, że wielu z nas słyszało o reżimowym artyście nazwiskiem Czesław Mozil, popularnie występującym pod artystycznym pseudonimem Czesław Śpiewa. Jeśli ktoś nie wie, o kim mowa, to trudno. Nie mamy tu ani miejsca ani ochoty, by wchodzić w szczegóły, a poza tym, kim on jest, nie ma większego znaczenia.
polega na tym, że ów Mozil, który w Polsce jest artystą dość popularnym, pojechał z występami do Wielkiej Brytanii, by pośpiewać dla Polonii. Podczas występu w Liverpoolu, jakaś kompletnie pijana Polka nieustannie Mozilowi przeszkadzała, rozmawiała na głos, dogadywała, w końcu odebrała dzwoniący telefon i zaczęła prowadzić normalną rozmowę. W tej sytuacji, Mozil przerwał występ i kazał – skutecznie i przy solidarnym wsparciu ze strony publiczności – dziewczynie wyp…dalać.
I oto na konserwatywno-prawicowym internetowym portalu wpolityce.pl, będącym bezpośrednim przedstawicielem tygodnika „W Sieci” w Internecie, ukazała się relacja z tego wydarzenia, którą nasi dziennikarze przedstawili w taki sposób, że oto reżimowy piosenkarz Czesław Mozil występował dla brytyjskiej Polonii, ponieważ jednak przede wszystkim jego występ stał na bardzo niskim poziomie, a poza tym podczas występu obrażał przebywających na emigracji Polaków, w pewnym momencie któraś z dziewcząt zwróciła się do Mozila z widowni, by wykazał szacunek, na co ten jej kazał – i tu akurat wszystko pozostaje zgodne z prawdą – ...ier….
Po co ja zatem piszę ten tekst? Otóż po to, by zwrócić uwagę na jedną, moim zdaniem, niezwykle istotną sprawę. Sytuacja jest taka, że jesteśmy otoczeni przez wilki, a artysta Mozil jest jednym z nich. Jako wilk powinien być niszczony z pełnym poświęceniem, to jednak co zrobił portal wpolityce.pl, przynosi same szkody i żadnej – powtarzam, żadnej – korzyści. Wiem doskonale, jak redakcja portalu wpolityce.pl sobie wszystko skalkulowała: mamy tego Mozila, należy mu dowalić, bo zasłużył, a co się do niego przylepi, to nasze. A zatem mieliśmy do czynienia z czymś, co od wielu lat przeżywamy, obserwując propagandową agresję skierowaną przeciwko Prawu i Sprawiedliwości. Różnica polega na tym, że o ile oni, przez to że trzymają władzę na każdym poziomie, mogą sobie pozwolić na wiele, nam pozostaje wyłącznie uczciwość i maksymalna staranność. Wszelkie próby pójścia na skróty przynoszą wyłącznie straty. Straty nie do odrobienia.
Ktoś powie, że Mozil musiał oberwać, bo obrażał Polaków. I tu muszę poinformować o czymś bardzo smutnym. Polacy w Wielkiej Brytanii w swojej masie zasługują na absolutnie najgorsze epitety. No ale to akurat jest temat na inną rozmowę.

Przypominam, że w księgarni pod adresem www.coryllus.pl trwają różnego rodzaju promocje, a więc ostatnie już egzemplarze dwóch pierwszych książek Toyaha idą po 15 złotych zaledwie, no i przede wszystkim od paru dni rock’n’roll nokautuje za jedyne 25. Jeśli ktoś będzie zawiedziony, zwracam bez mrugnięcia okiem.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Andrzej Duda, czyli być jak Robbie Williams

Nie wiem, ilu czytelnikom tego bloga ta informacja cokolwiek powie, ale nie mam sposobu, by dziś właśnie o tym nie wspomnieć. Otóż proszę sobie wyobrazić, że kilka lat temu byłem na koncercie piosenkarza Robbiego Williamsa. A stało się tak, że pewna moja przyjaciółka bardzo pragnęła pójść na występ owego Williamsa w katowickim Spodku, nie mając na tę okazję towarzystwa, zaproponowała mi wspólne wyjście, ja z czystej sympatii nie do tej akurat sztuki, ale do mojej koleżanki, zaproszenie przyjąłem, no i dziś mogę jak najbardziej ogłaszać, że Robbiego Williamsa widziałem i słyszałem na żywo.
Jak mówię, nie jestem w stanie przewidzieć, dla jakiej części osób, które czytają ten tekst, nazwisko Robbie Williams cokolwiek mówi, ale faktem jest, że to jest artysta wybitny, no a już z całą pewnością wśród fanów muzyki popularnej bardzo popularny w każdym zakątku świata. I przyznaję szczerze, że, choć przez większą część koncertu na popisy Williamsa pozostawałem niemal idealnie obojętny, to co jednak należało docenić, jak najbardziej doceniłem i do dziś uważam, że nie miałem w swoim życiu wiele okazji, by być świadkiem tak wysokiego profesjonalizmu. Robbie Williams śpiewał, ja stałem na wprost telebimu, wpatrywałem się w jego twarz, oczy, usta, a od pewnego momentu już na każdy najdrobniejszy element owej ekspresji, i nagle sobie uświadomiłem, że ów Robbie Williams to jest autentycznie nie byle kto; że to jest artysta, który może sobie śpiewać, co – czy to jemu, czy tym, którzy go prowadzą – przyjdzie do głowy, my możemy go kochać, lub się na niego marszczyć, jedno pozostaje poza dyskusją: on nawet na ułamek sekundy nie traci z pola widzenia świadomości, czym jest bycie prawdziwym artystą i jakie z tego wynikają obowiązki. W pewnym momencie mnie ta muzyka tak znudziła, że już tylko patrzyłem na jego oczy na tym telebimie, a on ani jednym mrugnięciem nie pokazał, że się nudzi tak jak ja.
Ale było jeszcze coś. Robbie Williams zapowiadał kolejne piosenki nie po angielsku, lecz po polsku i robił to nie dość, że bez kartki, to jeszcze niemal bez śladu akcentu. Niedawno oglądałem Pearl Jam na DVD i Eddie Vedder za każdym razem, kiedy mówił do ludzi, czytał z kartki, a robił to z tak straszliwym wysiłkiem, że gdyby nie fakt, że Pearl Jam to wielki zespół, a sam Vedder to naprawdę znakomity wokalista, ktoś by mu musiał powiedzieć, żeby się zamknął. Robbie Williams w Spodku gadał po polsku prawie idealnie, a w jego oczach była ta nieprawdopodobna wręcz pasja. To był rok, kiedy ten sam Williams miał serię trzech koncertów w Knebworth, na które przyszły grube setki tysięcy ludzi, a on przyjechał do Spodka i odstawił taki show, jakiego Katowice nie widziało i już pewnie nie zobaczy.
Przypomniał mi się ten Robbie Williams, a zaraz po nim rok 1990, kiedy to w tym samym Spodku miałem okazję przyglądać się z bardzo bliska Lechowi Wałęsie w kampanii przed wyborami, podczas których wspólnie z Tymińskim rozbił w proch Mazowieckiego. Stałem przed samą trybuną w wypełnionym do ostatniego miejsca Spodku, Wałęsa coś do nas gadał, tak jak to on tyle razy wcześniej, i wciąż do dziś, a ja spojrzałem w jego oczy i z przerażeniem zauważyłem, że one są kompletnie puste, bez śladu emocji, bez tego ognia, na który wszyscyśmy tak liczyli, i wtedy nagle zrozumiałem, że Wałęsa jest zupełnie kimś innym, niż mi się dotychczas wydawało. No i że on jest zwyczajnie kiepski.
I od tego czasu było już tylko gorzej. Przez te wszystkie lata w Polsce nie pokazał się jeden polityk, który by potrafił porwać tłumy, a jednocześnie nie dał po sobie poznać, że jest zwykłym oszustem. Przez te wszystkie lata mieliśmy albo cwanych oszustów, albo poczciwe niezdary, których mogliśmy albo kochać, albo nienawidzić, chcieć się z nimi zaprzyjaźnić, albo ich wyrzucić z domu, ale zawsze wiedzieliśmy, że oni są zwyczajnie do tej roboty kiepscy.
Oglądałem wreszcie wczoraj wieczorem wystąpienie Andrzeja Dudy i przyszło do mnie moje dziecko i zapytało mnie, co on gada i czym to się różni od innych. A ja patrzyłem na jego oczy i nagle zrozumiałem, że to co on mówi i jak ładnie to robi i z jaką gracją, jest kompletnie bez znaczenia. Każdego można ubrać w dobry garnitur, przypudrować mu nosek, napisać mu dobre przemówienie i kazać mu się go nauczyć na pamięć, a jeśli nam się na dodatek trafi jakiś wyszczekany mądrala, to się cieszyć się, że zwyciężamy. Gdy chodzi o Dudę, on ma to coś, co ja widziałem w oczach Robbiego Williamsa: mianowicie radość i pasję. Zachęcam wszystkich, by zechcieli sobie obejrzeć wystąpienie Dudy raz jeszcze z wyłączonym dźwiękiem, by się nie rozpraszać czymś, co możemy usłyszeć nawet od Łukasza Warzechy. Proszę zwrócić uwagę na oczy Dudy i tę radość i tę pasję. Właśnie pasję. Tam jest to samo, o czym swego czasu mówiła Margaret Thatcher, a co niedawno wspominaliśmy:
Także i ja, tego pamiętnego wieczora, gdy jechaliśmy do domu przy Flood Street, powinnam była odczuwać większy lęk wobec przejęcia takiej spuścizny. [...] Lecz wtedy, przewrotnie niemal, wszystkie te wyzwania napawały mnie doprawdy szczerą radością. [...]
Muszę się tu przyznać, że istniało jednak coś jeszcze – coś niezwykle osobistego – co również dawało mi radość i siłę. Chatham kiedyś to świetnie zauważył: ‘Wiem, że mogę ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi’”.
I ja to właśnie widziałem wczoraj w oczach Andrzeja Dudy. Jak już pisałem wcześniej, może być różnie. Nasza sytuacja i nasze doświadczenie jest takie, że nic nas już nie zaskoczy. Ale ja wczoraj w oczach Dudy zobaczyłem tę radość i siłę. A to już jest coś, czego się można trzymać.

Wszystkich zachęcam do odwiedzania księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl. Mamy tam wszystkie moje książki, w tym wciąż i tę pierwszą o siedmiokilogramowym liściu, gdzie jak najbardziej jest też zamieszczona historia wspomnianego wyżej wystąpienia Lecha Wałęsy.

niedziela, 8 lutego 2015

Andrzej Duda - człowiek z tarczą i amuletem

O Andrzeju Dudzie pisałem na tym blogu trzy razy i chociaż tylko raz zanim został wskazany przez Jarosława Kaczyńskiego, jako kandydat na tego, który wyrzuci z Pałacu Prezydenckiego Bronisława Komorowskiego razem z tą jego dziwną żoną i szeregiem niemal równie dziwnych kumpli, to już wówczas z pełnym szacunkiem. Mam tu na myśli dość już stary tekst, dotyczący zdarzenia już zapomnianego, a dla mnie do dziś prawdziwie wstrząsającego. Oto któregoś dnia Platforma Obywatelska postanowiła, że jako posła sprawozdawcę któregoś ze swoich typowo antyspołecznych projektów wystawi posłankę o nazwisku Agnieszka Chłoń-Domińczak, wówczas w bardzo zaawansowanej ciąży, by ta przez kilka godzin stała z tym brzuchem na mównicy i broniła owych platformowych pomysłów.
Pozwolę sobie tu przypomnieć początek tamtej notki:
Znajomi donieśli mi, że – jak podaje Dziennik – Agnieszka Chłoń-Domińczak, wiceminister w Ministerstwie Pracy urodziła dziecko i kiedy wróciła do pracy w Ministerstwie, dowiedziała się, że minister Fedak odebrała jej ‘prowadzenie spraw dotyczących otwartych funduszy emerytalnych, żłobków, domów dziecka i rodzin zastępczych. 2 kwietnia wyszło zarządzenie ministra pracy określające nowy podział ról i obowiązków wiceministrów. Większą część jej obowiązków przejął wiceminister Marek Bucior. Chłoń-Domińczak pozostało koordynowanie działań dotyczących dyskryminacji zawodowej i społecznej, aktywizacja zawodowa ludzi po pięćdziesiątce, a także nadzór nad biblioteką’.
Jeśli ktoś sądzi, że z tej informacji najciekawsze jest nazwisko wiceministra Buciora, myli się głęboko. Sprawa jest bowiem interesująca w sposób dość wyjątkowy. A na fali ostatnich ruchów w okolicach starej agentury spod znaku Andrzeja Olechowskiego i pewnej nerwowości na poziomie medialnego zaplecza Platformy Obywatelskiej, może się okazać, że ta wyjątkowość jeszcze troszeczkę się wzmocni.
A więc nie chodzi o Buciora. Sprawa dotyczy w pierwszym rzędzie owej Agnieszki Chłoń- Domińczak. Jeśli ktoś nie pamięta, o kogo chodzi, chętnie przypomnę. Otóż w listopadzie zeszłego roku, kiedy pani Domińczak była jeszcze w zaawansowanej ciąży, jej partia wydelegowała ją, żeby przez wiele godzin odpowiadała posłom na pytania dotyczące emerytur pomostowych. W pewnym momencie minister z Kancelarii Prezydenta, Andrzej Duda, zwrócił uwagę Premierowi, że zmuszanie kobiety z brzuchem do wielogodzinnego wysiłku, tylko po to, żeby uzyskać trochę punktów w sondażach, jest zdecydowanie podłe. I wtedy – jak niektórzy może już sobie przypominają – rozpętało się piekło. Pierwsza zaprotestowała sama pani minister, informując wszystkich, że ona się czuje bardzo dobrze, że już wcześniej dwukrotnie była w ciąży, że dla niej ciąża to pikuś, a Duda to cham i ona nie życzy sobie z jego strony żadnych uwag. Za Domińczak poszedł najpierw atak polityczny, a potem medialny i w efekcie zrobił się taki rejwach, ze Duda musiał kobietę przeprosić, a i tak jeszcze przez całe tygodnie Platforma Obywatelska i reżimowe media znęcały się nad Dudą za jego zbydlęcenie, a nad Prezydentem, że trzyma u siebie taką hołotę.
Oczywiście, pojawiały się – jak zwykłe w podobnych przypadkach – głosy rozsądku, gdzie całą aferę próbowano odpowiednio nazwać i przynajmniej w ten sposób potwierdzić pewne, znane jeszcze sprzed setek lat, standardy, zgodnie z którymi kobieta w ciąży jest w sposób naturalny traktowana z większym szacunkiem, niż przeciętny człowiek. Generalnie jednak, atak szedł równy, nieprzerwany i ostatecznie Duda – podobnie jak przed nim Irasiad, wieśmaki, Włoszczowa, Borubar i dziesiątki innych nazw i zdarzeń – dołączył do całej popkulturowej grupy pojęć wyznaczających zbiór, powszechnie określany, jako obciach”.
Przypomniałem sobie tamten tekst już wczoraj po tym, jak zapoznałem się z, jak się należy spodziewać, zaledwie pierwszym z prawdziwie druzgocących dla Systemu kampanijnych wystąpień Andrzeja Dudy, a przede wszystkich z wyjątkowo nerwową reakcją wspomnianego Systemu. A przypomniałem sobie o nim z tego prostego powodu, że widząc, z kim mamy do czynienia, zrozumiałem, że to się nie mogło zacząć dopiero teraz. Oni na niego Dudę musieli mieć oko już wcześniej, tyle tylko, że to myśmy się na nim odpowiednio wcześnie nie poznali. No ale on po tych wszystkich latach stanął na tej strasznej scenie i stało się. I, przepraszam, że to mówię, ale oni w tej chwili mogą go już tylko zabić. Bo nawet jeśli sfałszują nadchodzące wybory i każą Komorowskiemu przez kolejne pięć lat przysypiać pod tym żyrandolem, właśnie nastąpił nowy rozdział.
Ponieważ już i tak znaczną częścią tej notki wypełniają cytaty z notki wcześniejszej, nie zaszkodzi jeszcze raz odwołać się do diagnoz sprzed miesięcy. Oto w odpowiedzi na decyzję Prawa i Sprawiedliwości, by w wyborach prezydenckich partię reprezentował Andrzej Duda podniosła się histeria tak wręcz obłąkana, jakby ci, którzy jej ulegli zostali wcześniej zaczarowani co najmniej przez ministra Nałęcza, że już nie mogłem nie zareagować i napisałem między innymi, co następuje:
Został więc ów Bronisław Komorowski prezydentem i dziś mamy to co mamy. Z jednej strony, świadomość kompletnego upadku, a z drugiej ów lęk, że być może my tak naprawdę czegoś nie wiemy i możliwe, że to jednak jest ktoś naprawdę wybitny. Otóż nie. Jest faktem, którego żadne moce ziemskie, czy choćby i piekielne nie są w stanie podważyć, że prezydent Komorowski jest najgorszy w tym sensie, że każdy jest od niego lepszy. Nawet Andrzej Duda.
I o Dudzie dziś chciałem pisać. Otóż biorąc pod uwagę, że Bronisław Komorowski jest prezydentem Systemu, a nie Polaków, prezydentem nie wybranym w powszechnych wyborach przez Naród, ale nominowanym przez System, w obliczu zbliżających się w przyszłym roku wyborów musimy pogodzić się z tym, że jeśli System uzna, że trzeba Komorowskiego zachować na tym stanowisku, on prezydentem będzie przez kolejne pięć lat. I nikt z nas nic w tej sprawie nie zrobi. Koniec. Kropka. I nie zmieni tego żadna, choćby najbardziej fantastyczna kontrkandydatura. Gdybyśmy nawet nagle spośród siebie wyłonili kogoś o przymiotach i talentach Ronalda Reagana i Margaret Thatcher i o twarzy George’a Clooney’a, jeśli życzenie Systemu będzie inne, on tych wyborów nie wygra. Wygra je Bronisław Komorowski.
I oto Prawo i Sprawiedliwość wystawia do tej walki Andrzeja Dudę i wszyscy wybuchają perlistym śmiechem. Przepraszam bardzo, ale z jakiego to powodu? W czyją to stronę ów śmiech jest skierowany? Czy naprawdę w stronę Dudy? A niby z jakiego powodu? Powiedzieliśmy już sobie, że, obiektywnie rzecz biorąc, od Komorowskiego lepszy jest każdy, a więc oczywiście też Duda. Tu jednak mamy coś więcej: Duda, obiektywnie rzecz biorąc, jest lepszy od wielu, wielu innych chętnych do tego, by kandydować w tych wyborach, a już na pewno od prof. Nowaka, który tu i ówdzie był aż nazbyt poważnie proponowany do tej roboty. Z tego co wiem, Duda wygląda nienajgorzej, jest bardzo elokwentny, inteligentny, jak się zdaje stosunkowo uczciwy, politycznie bardzo kompetentny, krótko mówiąc prezentuje się jako ktoś, przy kim wielu kandydatów w normalnej demokratycznej walce nie miałoby szans. A my tu mówimy o Bronisławie Komorowskim? Przepraszam bardzo, ale w jaki sposób Komorowski jest w stanie wygrać z Dudą, jeśli przyjmiemy, że te wybory, podobnie jak poprzedzająca je kampania, będą uczciwe? Ktoś powie, że nie będą. Ktoś powie, że propaganda Systemu Dudę rozbije w proch. No i zgoda. Ja to bardzo poważnie biorę pod uwagę, tyle, że kogo nie rozbije? Nowaka? A czemu niby Nowak byłby się jej w stanie oprzeć, skoro w lipcu roku 2010 oni pokazali, co są w stanie zrobić z samym Jarosławem Kaczyńskim?
Sprawa polega na tym, że przede wszystkim – podkreślam, z tego co o nim wiem – Duda jest dobry. Po prostu. To nie jest George Clooney, nie jest to też Ronald Reagan, czy Margaret Thatcher, ale jest dobry. Przede wszystkim jednak, jak już wcześniej się umówiliśmy, na Komorowskiego dobry jest każdy, tyle że nam nie jest potrzebny każdy, ale ktoś przynajmniej na te smutne czasy – adekwatny. Jeśli System uzna, że dość już tych oszustw, Duda wygra i to wygra w pierwszej turze. Jeśli nie, nie wygra ani Jarosław Kaczyński, ani nikt, kogo sobie wymyślimy. Jedno powinniśmy pamiętać, by nie dać się aż tak zaczarować. Trzymajmy się rzeczywistości. […] i pamiętajmy – to nie oni są naszym przeciwnikiem. To są eksponaty z ruskiego gabinetu figur woskowych. Wystarczy, że temperatura wzrośnie choćby o jedną kreskę, oni się roztopią i nie zostanie z nich nawet kupka kupy. I to wcale nie dlatego, że wosk nie zamienia się w gówno”.
To był listopad zeszłego roku, a więc jak widzimy, trochę czasu upłynęło. Czy coś się zmieniło? Niewiele, ale jedna rzecz jest nowa na pewno: od wczoraj z Dudy już się nikt nie śmieje, a jeśli nawet to robi, to już w żaden sposób nie jest w stanie ukryć tego, jak mu strach zatyka oddech. Dlaczego? Otóż nawet nie dlatego, że oni nagle poczuli, że Duda autentycznie może wygrać – w końcu, jak już sobie powiedzieliśmy, jak trzeba będzie, to oni te wybory sfałszują, a my nawet nie piśniemy – ale dlatego, że Prawo i Sprawiedliwość po tych wszystkich latach wypuściło ze swoich szeregów przywódcę doskonałego, takiego, jakiego Polska nie miała nigdy, przywódcę przy którym Aleksander Kwaśniewski wygląda dokładnie tak, jak człowiek, którym od początku był. Mówię o Aleksandrze Kwaśniewskim, który w roku 2000 został prezydentem już w pierwszej turze, i to nie dlatego, że był atak fantastycznie doskonały, ale dlatego, że konkurencja była kompletnie do niczego.
Dziś Prawo i Sprawiedliwość ma Andrzeja Dudę, a ja już nawet nie muszę apelować o powagę, bo to, że żartów nie ma wie już chyba każdy. Zwłaszcza ci, którzy zanim dojdzie do rozstrzygnięcia, będą próbować mu zabrać te amulety. Ewentualnie podmienić.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie jest do kupienia pełny zestaw wybranych felietonów z tego bloga w dwóch tomach: „O siedmiokilogramowym liściu” i „Palimy licho”. Dwie książki za ledwie 60 zł i tylko tutaj, w księgarni u Coryllusa.

sobota, 7 lutego 2015

O zdrajcach, durniach i o łzach bez sensu

Podczas wycieczki do Pragi, mój kontakt z blogami był w bardzo znacznym stopniu ograniczony, co oczywiście nie oznacza, że żadne informacje z Kraju do mnie nie dochodziły. Obok fascynującej wręcz wiadomości – nieistotnej, ale fascynującej – że bestsellerowa powieść pisarza Miłoszewskiego „Uwikłanie” została wydana przez sieć EMPiK, a następnie jej sprzedaż, przy pomocy wewnątrzkorporacyjnego terroru, została przez ten sam EMPiK wywindowana na obecny poziom, to co zrobiło na mnie wrażenie, to fakt przejścia byłego posła Prawa i Sprawiedliwości Jana Tomaszewskiego do parlamentarnego klubu PO.
I jestem pewien, że stali czytelnicy tego bloga świetnie zdają sobie sprawę z tego, że nie tyle interesuje mnie ten piłkarz, co powszechna reakcja na jego postępek. Otóż z tego, co słyszę i czytam, wynika, że znaczna część komentatorów uważa Tomaszewskiego za zdrajcę, a ja muszę powiedzieć, że tym razem miarka się jednak przebrała. Otóż ja rozumiem, że można było, jeśli ktoś był skandalicznie naiwny i zdziecinniały, uznać, że zdradą było to co zrobili premier Marcinkiewicz, Antoni Mężydło, Ludwik Dorn, czy w pewnym momencie nawet Radek Sikorski, jednak już od pewnego czasu, jak się zdaje, każdy normalnie odbierający rzeczywistość obywatel winien widzieć, że o żadnej zdradzie mowy być nie może. Tam gdzie nie ma ani idei, ani marzeń, ani tak naprawdę żadnych emocji poza pragnieniem władzy i pieniędzy, nie ma też czegoś takiego jak zdrada.
Czemu nie odchodzą politycy z Platformy Obywatelskiej wiemy chyba wszyscy. Pierwszy powód jest taki, że oni póki co nie mają żadnego interesu, by rozstawać się z kurą, która ostatnio już znosi im nie tylko te głupie złote jaja, ale jaja ze szczerego diamentu, a po drugie, jak by to niby miało wyglądać? Minister Biernat czy poseł Szejnfeld, widząc co się kroi, dzwonią do Kaczyńskiego i mówią, że oni się jednak zastanowili i chcieliby zostać ludźmi prawymi i sprawiedliwymi, a pisowska rada polityczna, czy co my tam na takie okazje mamy, podejmuje jednogłośną decyzję, że będzie nam bardzo miło? No, nie żartujmy. Wiemy, że nawet nas stać na wiele, ale chyba jednak nie aż na tak wiele.
A mimo to ostatnie ruchy z posłem Godsonem, aplikującym do PSL-u, posłem Tomaszewskim, który postanowił wesprzeć premierostwo Ewy Kopacz, czy jeszcze wcześniej gest Michała Kamińskiego, ostatnio nagrodzonego za swoją determinację, by być politykiem z krwi i kości, aż stanowiskiem rządowym, robią wrażenie. Tyle że tu nie ma mowy o jakiejkolwiek zdradzie i ja się naprawdę dziwię, kiedy słyszę wypowiedzi ludzi mających wydawałoby się o polityce jako takie pojęcie, gdzie dominuje oburzenie na widok ludzi złych, podłych, a w najlepszym wypadku śmiesznych. Rzecz w tym, że w tym co oni robią, nie ma ani nic podłego, ani śmiesznego. Tam jest już tylko, jak wspomniałem wcześniej, czysta determinacja. I jeśli ja gotów się jestem czemuś dziwić, to może tylko temu, że poseł Tomaszewski po ratunek udał się do Platformy, a nie, jak Godson, do PSL-u. Za tym musi stać już tylko jego bałwaństwo. PSL przede wszystkim dałby mu na swoich listach „jedynkę”, co przy pewnym jak zawsze wejściu partii do Sejmu, gwarantowałoby mu kolejne cztery lata przetrwania, natomiast Platforma nawet jeśli nagle zacznie tonąć, Tomaszewskiemu nie da nic, bo tam są już tylko zęby i walka o przeżycie, a jak ona wygląda, przekonał się podczas poprzednich wyborów Antoni Mężydło.
A zatem, nie mam tu ochoty się znęcać nad żadnym z nich, bo wiem, że oni walczą jak potrafią, a miesiące które nadchodzą, pokażą nam jeszcze nie jeden taki cyrk. Rzecz w tym, że moje refleksje sięgają znacznie dalej, niż to, co ci biedni ludzie mają w głowach, a mianowicie poziomu samej polskiej polityki, z jaką dziś mamy do czynienia. Otóż, jak wiele na to wskazuje, dziś już nikt nawet nie udaje, że tu chodzi o coś innego, jak tylko o robotę i pieniądze, i aby to zrozumieć, nie potrzebujemy, ani Godsona, ani Tomaszewskiego, ani nawet Dorna wciąż wszystkich trzymającego w niepewności, czy, skoro nie chce go ani PiS, ani Platforma, ani Prezydent, pójdzie do PSL-u, czy do Korwina-Mike, czy może do Palikota. Żeby zobaczyć, o co tu chodzi, wystarczy, że zrozumiemy, że ów Ludwik Dorn, gdyby tylko otworzyły się odpowiednie drzwi, a za tymi drzwiami pokazałyby się pieniądze, on by tam skoczył bez chwili namysłu. I jeśli ja wspomniałem o Palikocie i Korwinie, to wcale nie przez swoją skłonność do przesady i złośliwej ironii, ale dlatego, że jestem tego pewien w stu procentach: gdyby Dorn był odpowiednio zdesperowany, a w przystąpieniu do Palikota ujrzałby choćby minimalny interes, on nie dość że by tam poszedł, to jeszcze potrafiłby nam ów ruch objaśniać od strony etycznej w studio TVN24 przez całe godziny.
Powiem więcej: gdyby profesor Hartman założył Polską Partię Satanistyczną, sondaże dawałyby jej odpowiednie szanse wyborcze, a Dornowi by obiecano dobre miejsce na liście, on, przy założeniu, że nie chcieliby go ani Prezydent, ani PSL, ani PiS, ani Platforma, w jednej chwili ogłosiłby apostazję.
I oto wiadomość już naprawdę ponura. W moim najgłębszym przekonaniu ani Dorn, ani Godson, ani Tomaszewski, ani Kamiński, ani Sikorski, ani Mężydło – można wymieniać – nie są tu żadnymi wyjątkami. Prawdę powiedziawszy, ja niemal nie jestem w stanie policzyć na palcach jednej ręki ludzi działających w polskiej polityce, czy mediach, którzy, gdyby zaszła odpowiednia okoliczność, nie byliby gotowi na wszystko. Popatrzmy na Jacka Kurskiego, który w pewnym momencie sobie gdzieś poszedł, a potem wrócił. Przecież to nie jest tak, że gdyby Platforma Obywatelska zaproponowała mu miejsce na listach wyborczych, lub Ewa Kopacz zaoferowała mu stanowisko w rządzi, on by się uniósł honorem. Jego problem jak sądzę polegał na tym, że jego się wszyscy bali i gdziekolwiek zapukał, natychmiast gaszono światło i udawano, że nikogo nie ma. Kamińskiego najwidoczniej z jakiegoś nieznanego nam, ale też i nieistotnego, powodu, uznano za mniej groźnego, albo posiadającego informacje, dla których warto nawet i zaryzykować. Wrócił więc Jacek Kurski do PiS-u, z pokornie pochyloną głową, skruszony, skromny, cichy i bez wyraźnych ambicji nie dlatego, że się zreflektował, ale wyłącznie przez to, że okazał się mieć wystarczająco dużo rozumu, by wiedzieć, że publiczne upokorzenie naprawdę nic nie kosztuje, a wstyd to zaledwie przesąd i nic więcej.
Tak właśnie wygląda polska polityka i, jak mówię, tu praktycznie nie ma wyjątków. Kiedy przyjdzie czas, oni wszyscy zrobią to, co zrobić będzie trzeba, i nie powstrzyma ich ani zwykłe poczucie przyzwoitości, ani nawet lęk przed piekłem. Przypominam sobie pisząc ten tekst, jak swojego czasu wspólnie z Coryllusem i Kamiuszkiem, oraz w towarzystwie Grzegorza Brauna i prof. Nowaka z Krakowa, na zaproszenie Klubu Ronina debatowaliśmy, co polscy patrioci powinni zrobić, by odnieść zwycięstwo. To wtedy właśnie Grzegorz Braun wypowiedział swój słynny bon mot karze śmierci za zdradę stanu, za co każdy z uczestników spotkania musiał ostatecznie stawić się przed prokuratorem. Przed naszą debatą, zgodnie z tradycją, przez godzinę prezentowali się prawicowi dziennikarze w osobach Janeckiego, Ziemkiewicza i nie pamiętam, ale może Goćka, lub tego drugiego i żartowali na temat ludzi, którzy mają pretensje do Ziemkiewicza, że z Kaliszem poszedł na grilla do Giertycha. Kiedy oni zeszli ze sceny, zaczęliśmy gadać my, a kiedy przyszła kolej na mnie, powtórzyłem to co piszę tu na tym blogu od siedmiu już lat, a mianowicie, że nie ma mowy o żadnym zwycięstwie dopóki każdy z nas nie odda dla Sprawy całego swojego serca; że nie zwyciężymy, jeśli wcześniej na myśl o Polsce nie zaczniemy autentycznie płakać. No i opowiedziałem historię, o tym, jak to w lipcu roku 2010 ogłoszono zwycięstwo Bronisława Komorowskiego i moja córka z żalu i rozpaczy się rozpłakała. Ponieważ kiedy mówiłem te słowa, zobaczyłem, jak w drugim końcu sali, przy barze stoi Rafał Ziemkiewicz, spojrzałem mu prosto w oczy i zapytałem: „Czy pan wtedy płakał?”
Ziemkiewicz sobie szybko poszedł, a kiedy doszedł do siebie, pobiegł do swojej koleżanki Dominiki Wielowieyskiej i doniósł na blogerów, którzy na razie jeszcze nie mają władzy, ale kiedy ją uzyskają, żartów nie będzie. No i w ten sposób nastąpiła owa pamiętana dla mnie zima z warszawską prokuraturą.
Pytanie jednak wciąż wisi w powietrzu i powiem szczerze, że ani mi w głowie czekać na odpowiedź, bo jest jasne jak słońce, że Ziemkiewicz nie płakał. Jest jasne jak słońce, że nie płakał żaden z nich, ani bracia Karnowscy, ani Warzecha, Krzysztof Feusette, ani Robert Mazurek, ani jego żona i jego dzieci. Ale też nie płakali ani prof. Nowak, ani Grzegorz Braun. Nie płakał Jacek Kurski, Ludwik Dorn i Jan Tomaszewski. Nie płakali posłowie Hofman i Lipiński. Nie płakałem nawet ja. Byłem wstrząśnięty, ale nie płakałem. Płakało tylko moje dziecko. Rzewnymi łzami.
A my tu rozmawiamy o jakiejś zdradzie? Dziękuję, ale ja już mam jedną nogę na peronie.

Przypominam, że na stronie księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl są do kupienia wszystkie moje książki. Mamy już ostatnie egzemplarze dwóch książek Toyaha, oraz najnowszą promocje na „Podwójny nokaut”, czyli najlepszą książkę o muzyce popularnej, jaka wydano w Polsce, a pewnie nie tylko. Dzisiejsza cena to zaledwie 25 zł. Nawet nie dwie paczki papierosów. Szczerze polecam.

piątek, 6 lutego 2015

Dlaczego praskie psy wolą kanabis od absyntu?

Wróciliśmy wczoraj z wycieczki do Pragi i mam bardzo silne przekonanie, że nie mogę tej przygody pozostawić bez choćby bardzo krótkiego komentarza. Jak już tu parę razy wspominałem, podróżnik ze mnie żaden i nawet pomijając fakt, że po raz pierwszy w życiu leciałem samolotem zaledwie parę lat temu, świadczyć o tym musi choćby i to, że każde z moich dzieci w swoim młodym wieku już zdążyło zobaczyć znacznie więcej ode mnie. No, ale coś tam jednak zwiedziłem i wydaje się, że pod pewnymi względami właśnie Praga robi znacznie większe wrażenie, niż którekolwiek z owych nawiedzonych przeze mnie miejsc, jak choćby Londyn, czy Wiedeń.
Weźmy ten Wiedeń. Byliśmy tam latem zeszłego roku i byłem porażony. Po raz pierwszy bowiem zobaczyłem coś, co wprawdzie wcześniej sam widziałem i we Lwowie i w Przemyślu i w Krakowie, ale też znałem z opowiadań osób, które były w Budapeszcie, a więc owo Cesarstwo, tyle że wszystko to na raz i w dodatku dziesięć razy bardziej. Przyjechaliśmy do Pragi i niemal od pierwszej chwili widać było, że to już jest zupełnie inny wymiar, a z każdą chwilą przeświadczenie to stawało się już tylko mocniejsze. Potęga Pragi robi wrażenie nawet wtedy, gdy wyjedzie się tramwajem poza kultowe już centrum i trafi na miejsca jakby żywcem przeniesione z czasów już nawet nie Husaka, ale samego Gottwalda. Owej szczególnej wielkości nie zobaczymy ani we Lwowie, ani w Budapeszcie, ani nawet w Wiedniu, że już nie wspomnę o Londynie, który swego czasu był dla mnie miejscem wręcz bajkowym, a dziś robi wrażenie tylko żartu. Praga jest jak ta drobna kostka brukowa, wszędzie ta sama, którą tak pieczołowicie swego czasu zostały wyłożone jej wszystkie ulice. Tam od początku do końca, jak chyba w żadnym innym miejscu na ziemi, widać ten plan. Właśnie plan, tak precyzyjny, jakby jego częścią były nawet te dziewczyny, naprawdę bardzo ładne – słynne piękne Czeszki.
Mieszkaliśmy w równie ładnym, choć niedrogim o tej porze roku, hotelu tuż pod zamkiem i proszę sobie wyobrazić, że okna do naszego pokoju były ozdobione witrażami czeskich świętych. Cztery okna, a w każdym po kolei – św. Vaclav, św. Boleslav II, św. Boleslav III i św. Emma. I powiem szczerze, że, kiedy zobaczyłem ich po raz pierwszy, nawet się nie zdziwiłem, bo już wcześniej, wzdłuż całej drogi z dworca do hotelu, podobnych wizerunków widziałem całe mnóstwo. Praga bowiem to miasto wręcz wypełnione symboliką religijną: obrazy i figury świętych, setki figur Matki Boskiej, krzyże z Umęczonym Jezusem, mozaiki z wizerunkiem Trójcy Przenajświętszej, no i kościoły. Jeśli mimo ich natłoku spróbujemy jednak zwracać na nie uwagę, to ta intensywność bije na głowę wszystko to, z czego znany jest choćby nasz Przemyśl.
Jeśli jednak spojrzymy uważniej, zrozumiemy, że tam nie ma ani kościołów, ani kaplic, ani świętych, ani krzyży, ani Trójcy Przenajświętszej, tylko restauracje, knajpy, sklepy, hotele i zwykłe kamienice, w których mieszkają ludzie, albo mają swoje siedziby jakieś instytucje, a te krzyże i te figury są tam niemal wyłącznie dla ozdoby. Zresztą już same ich nazwy wskazują na to, że w Pradze religia pełni funkcje ściśle turystyczne, tak jak sklepy sprzedające absynt, kanabis, czy znanego z czeskich kreskówek krecika. „Pub pod Praskim Jezulatkiem”, „Restauracja pod Trójcą Przenajświętszą”, czy „Hotel pod Krucyfiksem”… Tak tam się to wszystko rozkłada.
Wychodzi się z dworca kolejowego na ten bruk i najpierw słychać ów dziwny język, potem widać te kobiety, które nawet kiedy są brzydsze od innych, to wciąż tak bardzo ładne, a dalej już tylko sklepy sprzedające albo tę ich 80-procentową anyżówkę, albo kanabis, albo anyżówkę z kanabisem, albo mydło z kanabisem, albo szampon z kanabisem, albo herbatniki z kanabisem, albo papierosy z kanabisem, albo piwo z kanabisem, albo perfumy z kanabisem, albo płyn do kąpieli z kanabisem, albo, jeśli ktoś to wszystko już ma, to koszulki, bluzy, albo zwykłe obrazki do powieszenia na ścianie, ewentualnie wprasowania z liściem marihuany i napisem „Praga”. No i tajski masaż. Na każdym kroku musi się wpaść na bramę (to są najczęściej otwarte bramy), w którym jakieś Azjatki masują turystów. Azjatów w Pradze też są zresztą tysiące, po obu tak akurat stronach, a więc zarówno wśród turystów z aparatami, jak i obsługi w sklepach z kanabisem i abysntem i pluszowymi krecikami.
A nad tym wszystkim mozaiki z Trójcą Przenajświętszą, Matka Boska z Dzieciątkiem Jezus na rękach, Jezusy umęczone na Krzyżu, i tysiące figur z czeskimi świętymi, no i ten biedny św. Wit ugotowany, jeszcze zanim skończył 15 rok życia, w ołowiu i królujący nad Miastem razem z tym jakimś Zemanem. A pod tym wszystkim – i kto wie, czy nie od tego powinienem był zacząć – niezliczone ilości żebraków. I niech nikt nie myśli, że to są tacy sami żebracy, jak ci, których możemy spotkać u nas, w Niemczech, czy w Londynie. Prascy żebracy są – podobnie zresztą jak ów kanabis, absynt, jasne włosy czeskich dziewcząt, brukowa kostka i to nieprawdopodobnie wręcz intensywnie manifestowane chrześcijaństwo – całkowicie unikalni. Oni klęczą na każdej niemal ulicy, z głową wbitą w ów praski bruk, z puszką wyciągniętą nad głowę, a obok nich niezmiennie, przykryty kocem, leży grzecznie pies. Wierny, kochający i równie jak jego pan biedny i budzący litość. To jest widok nie do uwierzenia. Setki klęczących na tym mrozie żebraków, mężczyzn i kobiet, z twarzami wciśniętymi w ziemię, a każdy z nich z psem przykrytym kocem, żeby nie zmarzł od tego lutowego wiatru.
A nam już tylko, kiedy będziemy zmierzać do pociągu, który nas zawiezie do Bohumina i patrzeć na nich po raz ostatni, pozostaje się zadumać i zapytać, czy te psy wcześniej zostały poczęstowane absyntem, czy kanabisem, czy może je w stan owej nieopisanej wręcz łagodności wprowadziło owo wszechobecna praska pobożność.

Jak już na swoim blogu ogłosił Gabriel, rozpoczęliśmy promocje na moją książkę o muzyce. Od dziś przez pewien czas „Podwójny nokaut” będzie kosztował zaledwie 25 złotych plus przesyłka. Dziś w języku polskim tego typu opracowanie, a już z całą pewnością tak ciekawe i inspirujące, nie istnieje. I to nie jest opinia ale fakt, i nie zmieni go nawet dziesięć książek napisanych przez Wojciecha Manna, Piotra Kaczkowskiego i Dariusza Michalskiego. Razem, czy osobno:
http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut

środa, 4 lutego 2015

Czy pobożni konserwatyści zrobią z nas Świadków Jehowy?

Dziś chciałbym tu przedstawić tekst, który ukazał się jeszcze w zeszłym tygodniu w „Warszawskiej Gazecie” i traktuje o tym, czym się zajmowaliśmy przez cały tydzień, a więc agresji, z jaką środowiska antykościelne zorganizowały przeciwko papieżowi Franciszkowi, i do tego ataku dokooptowały naszych rodzimych faryzeuszy. Szczerze polecam.

Kiedy minęło wystarczająco dużo czasu, by środowisko dziennikarskie skupione wokół braci Karnowskich zechciało pójść po rozum do głowy, sprawdzić, co słychać na blogach i zrozumieć wreszcie, że branie udziału w owej perfidnej grze rozpętanej przeciwko obecnemu papieżowi przez bezbożników, chluby im ani nie przynosi, ani przynieść nie może, wypchnięto do przodu red. Piotra Zarembę, żeby uspokoił nastroje. I dobrze. Skoro już red. Narbutt tak ładnie pokazała, jak się to robi, jej kolegom nie pozostaje nic innego, jak brać przykład z koleżanki.
Przeczytałem jednak opublikowany na portalu wpolityce.pl tekst Zaremby i chyba jeszcze bardziej niż to, że oni już autentycznie sobie bez nas rady dać nie mogą, uderzyło mnie to, że i tam pojawia się sugestia, że środowiska krytykujące papieża Franciszka za jego rzekomą zdradę prawd Wiary, to tak zwani „konserwatyści”. Czemu mnie to tak zaskoczyło? Przede wszystkim dlatego, że czego jak czego, ale choćby pozorów logicznego myślenia u redaktorów z mainstreamu można by się chyba jednak było spodziewać. Jak bowiem można w przytomności umysłu o ludziach, którzy już nawet nie to, że nazywają Ojca Świętego idiotą, ale oskarżają go o szkodzenie Kościołowi i gorszenie niewinnych, mówić, że to są tak zwani „religijni konserwatyści”? Religijni konserwatyści to ludzie, którzy odmawiają rano i wieczorem pacierz, przed i po jedzeniu wykonują znak krzyża, w niedzielę i święta chodzą do kościoła, w piątek poszczą, przechodząc obok kościoła zdejmują czapkę, przed przyjściem kolędy kładą na stole biały stół, zapalają świeczkę, a obok kładą kopertę dla księdza, no i ewentualnie płaczą ze zdenerwowania przy spowiedzi. No i oczywiście ani im w głowie krytykować nie tylko papieża, ale i choćby księdza proboszcza. To oni są tymi konserwatystami i tradycjonalistami, a nie ci co nie potrafią się skutecznie pomodlić, jeśli nie mogą tego robić w tak zwanych „językach” i przy okazji jeszcze ewentualnie „zasnąć w Duchu Świętym”. Myślałem więc, że to Piotr Zaremba wie.
No ale też sądziłem, że on to wie, bo jak by nie było czytał nie tylko te nasze teksty na blogach, ale też pod owymi tekstami wszystkie komentarze, więc czegoś się chyba jednak nauczył. Tymczasem zero. Rzucił okiem na tytuły, przeleciał parę razy akapity, siadł i powiedział co wiedział.
A sprawa wcale nie jest błaha. Oto mamy bowiem autentyczną agresję skierowaną przeciwko temu papieżowi, a w konsekwencji przeciwko Kościołowi Świętemu, któremu, gdyby komuś trzeba było przypominać, w końcu ślubujemy wierność podczas każdej mszy, i słowa, które wymagają tego, by je powiedzieć i to powiedzieć bez oszczędzania się, powiedziane być muszą. Proszę zwrócić uwagę na to, za co lud bezbożny tak rzekomo ceni papieża Franciszka i za co nasi „konserwatyści” go tak nienawidzą. Oto okazuje się, że Papież obiecał światowej perwersji zbawienie, ateistów zapewnił, że bramy Nieba stoją dla nich otworem, zapowiedział, że trzeba dopuścić kobiety do kapłaństwa, zlikwidował grzech cudzołóstwa, a rozwodników dopuścił do sakramentów, zaapelował do biskupów, żeby już przestali jęczeć na temat aborcji, ogłosił, że Katechizm to nudy na pudy, uściskał się z jakimiś masonami, pocałował w rękę księdza-geja, no i wreszcie – to już zupełnie ostatnio – zaapelował do katolików, żeby przestali się mnożyć jak króliki i niejako przypieczętowując to swoje zaprzaństwo, razem z arcybiskupem Manilii (też, jak rozumiem, masonem) publicznie pokazał gest Szatana. I przyznać muszę, że jest to kolekcja nie lada. Aż trudno uwierzyć, że wystarczył ten rok, czy dziś już niemal dwa, by rozpirzyć tę Skałę w drobny pył.
A ja sobie myślę, że tych wszystkich ateistów, satanistów, pederastów i zwykłych durni ja jeszcze rozumiem. Ich potęga Kościoła Chrystusowego tak przydusiła, że oni już uwierzą we wszystko, co w tym ich obłąkaniu daje im choćby pozorną szansę na to, by zrzucić z siebie ten grzech i poczuć się zwycięzcami. Papież wezwie nas byśmy się nawracali, bo Krew Jezusa została wylana za każdego z nas, a oni to od razu uznają za odpuszczenie grzechów; Papież powie, że największy grzesznik dostąpi zbawienia, jeśli tylko szczerze szuka Boga, a natychmiast wszyscy grzesznicy otworzą flaszki; Papież powie nam, że nas kocha, a sataniści wszystkich krajów zakrzykną: „On jest nasz!”
I jak mówię, to ja jeszcze rozumiem. Ten poziom desperacji można na swój sposób usprawiedliwić. Gdy idzie jednak o tak zwanych „naszych” to ja się poddaję. Wygląda mianowicie na to, że tu mamy do czynienia już nie tylko ze zwykłą niewiedzą, ale z normalną głupotą, lenistwem i oczywistą złą wolą. Jak bowiem można, uważając się za człowieka Kościoła, przyjąć za dobrą monetę plotkę, że Papież wraz z arcybiskupem Manilii wykonali publicznie znak Szatana; jak można mając choćby odrobinę inteligencji uwierzyć w to, że Papież ogłosił, że grzech nie istnieje, a jeśli nawet istnieje, to nic nie szkodzi; jak można wreszcie przyjąć za fakt, że Papież obiecał cudzołożnikom bezwarunkowe zbawienie, bo „Jezus kocha wszystkich”?
No ale dobra. Może faktycznie satanista został papieżem. W historii bywało różnie. Były czasy, gdy mieliśmy i antypapieży i dwóch papieży na raz, a nawet i papieżycę. W końcu kto wie, co to za ziółko z tego Franciszka? No ale przecież wystarczy wsłuchać się dokładnie w to co on mówi, by wiedzieć, że on nie wypowiedział jednego słowa, które stałoby w sprzeczności z Ewangelią, czy choćby i Katechizmem. Każde słowo przez niego wymówione to coś, co każdy z nas słyszał już dziesiątki razy z ust rodziców, księży, nauczycieli, przyjaciół, no i jak najbardziej od samego Jezusa. Tymczasem oto przed nami stają owi „konserwatyści” i zachowują się jakby chcieli nas przygotować na to, że już lada dzień się dowiemy, że ten Jezus to owszem na ogół miał rację, ale przyznać trzeba, że czasami ta Jego racja była podawana jakoś tak niezbyt zrozumiale i przede wszystkim zbyt słabo. I ja się nie zdziwię, jak któregoś dnia oni się zbiorą wszyscy do kupy i napiszą nową, bardziej wiarygodną wersję owych Ewangelii, a więc zrobią coś, co już dawno próbowały przeróżne sekty, ze Świadkami Jehowy na czele. A wszystko dla naszego dobra, żebyśmy wiedzieli, jak ma być, no i oczywiście jak ma nie być. No i tam, jak rozumiem, nie będzie już tych dziwnych sugestii, że Pan jest do końca sprawiedliwy i równie do końca miłosierny, bo to coś śmierdzi jakąś masonerią.
No właśnie – Świadkowie Jehowy. Kiedy słucham takiego Terlikowskiego, Ziemkiewicza, Łosiewicz, czy innych specjalistów od utrzymywania naszego Kościoła w pionie, przypominają mi się Świadkowie Jehowy i słowa, które słyszałem jeszcze jako dziecko, że oni sukces swojej misji opierają na tym, że niezmiennie przychodzą do nas z jednym elementem tego całego bogactwa, jakim jest nasza wiara i podsuwają nam to pod nos, jakby nie istniało nic więcej. I to jest dokładnie to samo, co robią ci „tradycyjni” katolicy, o których pisze Piotr Zaremba: biorą ten kamień, walą nim nas prosto w twarz, a ponieważ są, jak już to sobie powiedzieliśmy, niedouczeni, leniwi i głupi, nawet nie wiedzą, że to nie jest w ogóle żaden kamień, tylko coś im się przywidziało.
Jeszcze wiosną zeszłego roku w Watykanie pojawił się ksiądz Michele de Paulis, gdzieś tam lokalnie znany ze swojego poparcia dla homoseksualizmu 93-letni staruszek. Spotkał się z Franciszkiem, po spotkaniu obaj koncelebrowali mszę, a po mszy Franciszek ucałował go w rękę. Po paru miesiącach de Paulis zmarł. Czemu ten dziwny ksiądz tuż przed śmiercią chciał się zobaczyć z papieżem, czy to on był inicjatorem tego spotkania, czy Papież, o czym oni rozmawiali, co mu Papież powiedział i co od niego usłyszał – tego nie wiemy. Tak naprawdę nie wiemy nic. I to oczywiście nie przeszkadza „konserwatywnym katolikom” dostawać na Franciszka cholery, że pocałował w rękę jakiegoś pederastę. Zamiast go normalnie popchnąć tak, żeby wleciał do piekła. Daję słowo, że ja nie potrafię przestać myśleć o tych Świadkach Jehowy i tylko sobie myślę, jak to wszystko czasem się fatalnie przeplata.

Przy okazji przypominam, że w księgarni u Coryllusa, do której można wejść klikając w okładkę tuz obok, można zamawiać moja pierwszą książkę o siedmiokilogramowym liściu, wydaną jeszcze pod imieniem Toyah. Razem z przesyłką to wyjdzie jakieś 25 złotych, czyli dwie paczki papierosów. Z czystej skromności w tym momencie skończę. Wciąż, w związku z wyjazdem do Pragi, odpowiedzi na komentarze nie będzie. Jak wrócimy w czwartek, wszystko nadrobię.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Nasi się biorą za pedałów, a zwycięstwo za progiem

Dziś krótko, bo przyszedł moment, kiedy autentycznie czuję, że brakuje mi sił. Oto tygodnik „W Sieci” na dzisiejszy poranek zapowiedział sensację. Okazuje się mianowicie, że posłanka Anna Grodzka tak naprawdę nie jest ani transwestytą, ani transseksualistą, ani nawet skromnym pedałem, lecz zwykłym facetem, który na tych swoich niby-ekstrawagancjach zbija polityczną karierę. Czy mnie wiadomość ta zdziwiła? Raczej nie. Że zaskoczyła, to i owszem, natomiast gdy chodzi o zdziwienie, to ja od pierwszego momentu, gdy ujrzałem tę niby Grodzką, nie mogłem się opędzić od pytania, jak to możliwe że ktoś, kto wkłada tyle pracy, pieniędzy i przede wszystkim determinacji, by stworzyć tego typu projekt, jest w stanie go aż tak spieprzyć. Ponieważ jednak na to pytanie odpowiedzi znaleźć nie potrafiłem, postanowiłem na tę tak zwaną „Annę Grodzką” machnąć ręką i tematem się nie zajmować. No i dziś mamy ten tekst w „W Sieci”, z którego wynika, że Grodzka to, jak mawiają nasze dzieci, normalny „fake”.
Ale nie to jest dziś moim problemem. Jak mówię, ten rozwój zdarzeń podejrzewałem od pewnego już czasu i tylko mogę się dziwić, jak to się dzieje, że owi profesjonaliści ze stajni Karnowskich potrzebowali aż tyle czasu, by przeprowadzić swoje śledztwo. To co mnie natomiast zainteresowało, to wypowiedź redaktora Łukasza „Pilota Boeinga” Warzechy, komentująca wspomniany tekst, zanim on jeszcze się zdążył ukazać. Zaczyna więc Warzecha swoją refleksję od historii posła, niejakiego Wacława Kapały, który wystartował do Sejmu z jakiegoś niezwykle katolicko-patriotycznego ugrupowania, do owego Sejmu się dostał, jednak już po chwili okazało się, że on się regularnie łajdaczy, zmusza swoje kochanki do aborcji, uzależniony jest od pornografii i w dodatku pisze teksty dla portalu racjonalista.pl. Ponieważ przeczytawszy te informację pomyślałem sobie, że warto by było tego Kapałę sprawdzić, czy on przypadkiem nie trafił do naszych, już chciałem go sobie wyguglać, kiedy rzuciłem okiem na to jedno jedyne zdanie, w którym Warzecha – zresztą w sposób dla 99 procent czytelników zupełnie nie do przejrzenia – wskazuje na fakt, że to jest wszystko taka ironia i żadnego Kapały nigdy nie było, i ze spuszczoną wstydliwie głową zacząłem studiować dalszą część refleksji Warzechy. I oto Warzecha zaczyna nagle – nagle, ponieważ naprawdę nie ma żadnego powodu, by łączyć przypadek „posłanki Grodzkiej” i „posła Kapały” z tym człowiekiem – zaczyna pisać o prezydencie Słupska Biedroniu, że niby ten Biedroń to jest taki drugi Kapała, a także taka druga Grodzka, o czym jak się okazuje już wcześniej poinformował nas redaktor Sakiewicz ze swoją jak najbardziej polską gazetą. Ponieważ informacja, jakoby Biedroń swój homoseksualizm traktował wyłącznie jako humbug pomagający mu w politycznej karierze, postanowiłem sprawę sprawdzić u źródeł i okazało się, że znów pudło. Biedroń nie udaje, i jest pedałem jak najbardziej, tyle tylko że delegowani przez Sakiewicza dziennikarze przeprowadzili pewną bardzo cwaną prowokację, w ramach której zarejestrowali się jako pedały na niemieckim portalu dla pedałów, zwabili tam chłopaka Biedronia… no i teraz wszyscy widzimy, z kim to się ten Biedroń zadaje! Ze zwykłą, panie, dziwką! I to jest ta sensacja. Prawicowe dziennikarstwo pozostaje na posterunku.
Jak już zapowiedziałem na początku, dzisiejsza notka będzie bardzo krótka. Inna sprawa, że ja już naprawdę nie bardzo mam co pisać. Powiem może tylko, że skoro to, z czym my, polski elektorat prawicowy, mamy do czynienia, zaczynając od tygodnika „W Sieci”, idąc dalej przez portal wpolityce.pl, z redaktorem Warzechą jako ich pierwszą gwiazdą, a kończąc na Samuelu Perejrze i jego antygejowskich akcjach w niemieckim Internecie, ma się sprowadzać do tropienia erotycznego życia seksualnych partnerów Anny Grodzkiej i Roberta Biedronia, z zapewnieniem, że to wszystko tak naprawdę się dzieje z myślą o Polsce, to ja uroczyście oświadczam, że tegoroczne wybory są dla mnie wyborami ostatnimi, a od przyszłego roku będę was wszystkich traktował, jak Kasię Nosowską z zespołem Hej.

Jak zawsze serdecznie polecam kupowanie mojej książki o siedmiokilogramowym liściu, która zawiera niemal sto najlepszych felietonów z początkowego okresu mojej tu działalności. To jest zaledwie 15 złotych plus przesyłka i jedno kliknięcie w obrazek tuż obok.

No i jeszcze jeden komunikat. Ponieważ nauczyciele w Katowicach mają ferie, od dziś do czwartku spędzam z panią Toyahową czas w samym centrum piekła, czyli w Pradze. Wprawdzie w środę moje dziecko umieści tu jeszcze jeden tekst, jednak w związku z brakiem dostępu do Internetu, proszę się nie gniewać, ale odpowiedzi na komentarze do czwartkowego wieczora nie będzie. Zachęcam również trolli wszystkich krajów do używania sobie, bo to naprawdę jedna z nielicznych okazji.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...