poniedziałek, 9 maja 2011

Wołanie o pomstę do Nieba

Telewizora, jak już to parokrotnie zostało tu wspomniane, ostatnio z jakiegoś powodu nie oglądam, gazet również nie czytam, i w momencie gdy zacząłem się już bać o swój stan psychiczny, zajrzałem w weekend do Onetu i znalazłem tam informację zatytułowaną w sposób następujący: „Nowe ustalenia ws. rozmowy gen. Błasika z pilotem Tu-154M”. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że Onet, z jakiegoś powodu, na punkcie owej rzekomej rozmowy i związanych z nią coraz to nowszych ustaleń, ma ciężka obsesję, nieuleczalną do tego stopnia, że zakończyć ją może chyba tylko gwałtowny kataklizm, niemniej to co oni wyprawiają ostatnio staje się tak bardzo nie do wytrzymania, że obawiam się jakakolwiek kolejna sekunda z oferty informacyjnej ITI, albo by mnie zabiła, albo tak mnie ogłupiła, że – nie czekając na wspominany kataklizm – sam bym zaczął zabijać. A zatem, wygląda na to, że to iż moja rodzina – a w tym osobiście i ja – ostatnio skupiamy się albo na słuchaniu piosenek, albo oglądaniu po raz kolejny ślubu Kate Middleton i księcia Williama, służy nam pod każdym względem dobrze.
O co chodzi z tym Onetem? Otóż znalazłem ten tekst o gen. Błasiku i nowych w jego sprawie ustaleniach i dowiaduję się co następuje.
Po pierwsze: „Na nagraniach z monitoringu zainstalowanego na warszawskim lotnisku Okęcie, widać dwie osoby, które się mijają, na kilka sekund przystają i przez chwilę rozmawiają”;
Po drugie: „Te dwie osoby to niemal na pewno gen. Andrzej Błasik i kpt. Arkadiusz Protasiuk, choć i w tej sprawie nie ma stuprocentowej pewności”;
Po trzecie: „Samo nagranie jest na tyle niewyraźne, że nie ma szans na odczytanie z ruchu warg słów, jakie padają w ciągu tej kilkusekundowej rozmowy. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, jak wyglądała ta rozmowa”;
Po czwarte: „Rzecznik wojskowej prokuratury płk Zbigniew Rzepa twierdził, że śledczy w ogóle nie znaleźli na nagraniu momentu rozmowy generała Błasika i kapitana Protasiuka. Później zastępujący go kpt. Marcin Marsjan potwierdził, że do takiej rozmowy doszło, ale nie była to kłótnia";
Po piąte: „Nie znaleziono obrazu, na którym gen. Błasik i kpt. Protasiuk ze sobą rozmawiają – przekonuje w rozmowie płk Rzepa”.
Oto nowe ustalenia w sprawie rozmowy gen. Błasika z kpt. Protasiukiem. Oto ich całość. Ja nie żartuję. To jest wszystko. W tekście zamieszczonym na stronie Onetu nie ma nic więcej. Gdyby to co wyżej wypisałem, skompilować w jedną krótką informację, wiedzielibyśmy tyle, że kamery na Okęciu sfilmowały bardzo krótki moment, kiedy to na lotnisku mijają się dwie osoby, ale nie wiadomo kto to jest, co oni mówią, ani nawet tego, czy oni w ogóle cokolwiek mówią. Na czym więc polega sensacyjność – a zatem i atrakcyjność – artykułu w Onecie? Otóż polega ona na tym przede wszystkim, że ta banda gangsterów swoją relację ubarwia, poza sensacyjnie brzmiącym tytułem, takimi wstawkami jak to, że do tych rewelacji „dotarli” dziennikarze ‘Wprost’, że ów news przekazuje „pragnący zachować anonimowość” informator, czy że „prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy”, co tam tak naprawdę się działo. A o czym mowa? Otóż o niczym. Tam nie ma żadnej informacji poza tą jedną – Nie wiadomo nic. A skoro nie wiadomo nic, to znaczy, że wszystko jest już zamiecione. Kto zamiótł? Jak to kto? Wiadomo PiS. A więc może jednak wiadomo, co zamiótł? Jasne że wiadomo. A więc co? To mianowicie, że katastrofę Tupolewa spowodowali Kaczor z Błasikiem.
Jakiś czas temu, Jacek Kurski w którejś z prowadzonych na boku rozmów, z ironią i oczywistą bezradnością wobec bezwzględnej potęgi kłamstwa, rzucił taką oto uwagę, że „ciemny lud” wszystko co im System powie – kupi. Oczywiście, w tym samym momencie, System – wściekły, ze ktoś tak precyzyjnie opisał jego intencje – uruchomił przeciwko Kurskiemu wielką akcję propagandową, trwającą zresztą do dziś, a opartą na insynuacji, że to on, Kurski – a nie System – uważa ludzi za ciemnotę, którą można dowolnie manipulować. Dziś Onet pokazuje najlepiej jak tylko można, jak wygląda sytuacja, gdy cały propagandowy wysiłek Systemu oparty jest wyłącznie na jednym przekonaniu – że ludzie są tak głupi, że im wystarczy tylko wrzucić parę krótkich i mocnych słów-kluczy, żeby nie liczyło się już nic więcej.
Właśnie Onet swoje słowa kieruje pod adresem ludzi, których uważa za na tyle już ogłupiałych, że ma pewność, że oni zgodzą się ponieść dalej to czarne przesłanie. Oczywiście w ciągu minionych lat, a już może zwłaszcza przez te minione 12 miesięcy, mieliśmy okazję obserwować działanie Zła we wszystkich możliwych postaciach. To dzisiejsze rozszarpywanie zwłok gen. Błasika przez Onet – tak zażarte i tak bezwzględne, i tak już wręcz nieprzytomne – woła o pomstę do Nieba. Zwyczajnie. O pomstę do Nieba. A ponieważ – jak uczy doświadczenie – Niebo ze swoją pomstą jest strasznie nierychliwe, a spragniony lud – również ten ciemny – korumpuje się i karleje w tym swoim niespełnieniu, nie pozostaje nam nic innego, jak prosić Niebo o zmiłowanie. Szef Onetu nazywa się… Nie. Wróć. Onet to TVN. Coś takiego jak Onet nie istnieje. Jest tylko TVN. W całości TVN. A więc, weźmy pierwszego z brzegu – Wejchert. Niech zdechnie, a następnie, niech go piekło pochłonie!

Tradycyjnie, wszystkich, którzy czytając te teksty, czują się w jakikolwiek sposób pocieszeni, proszę o uprzejme wspomaganie tego bloga.

sobota, 7 maja 2011

Zielony Zawisza, czyli biznes, jak Pan Bóg przykazał

Historia którą chciałbym dziś opisać, na tle tego, czym się ostatnio musimy zajmować, nie jest ani szczególnie interesująca, ani też – co przyznaję z bólem – ja sam nie mam dość kompetencji, żeby cokolwiek stwierdzać tu autorytatywnie. Mimo to czuję się zmotywowany do tego, by się sprawą zająć z dwóch powodów. Pierwszy nazywa się Artur Zawisza, a jak wiemy, wszystko co z tą akurat postacią się wiąże, bardzo nas interesuje. Drugi natomiast z nich to niejaki Michał Maciejewski, człowiek, którego w ogóle nie znam, ale który za to opowiedział mi ową historię i prosił, by nią siebie i innych w miarę możności zainteresować. Artura Zawiszę zostawię na sam koniec, natomiast teraz o Maciejewskim.
Otóż w Lublinie działała sobie swego czasu firma o nazwie Tempo, założona przez Michała Maciejewskiego i kilku jeszcze innych Maciejewskich, jako rodzinny interes. Jakie to były rodzinne powiązania, nie wiem i nie wydaje mi się, żeby to dla nas w ogóle było istotne, natomiast należy stwierdzić, że Maciejewscy mieli ambicję, dla swego dobra i dobra wspólnego, otworzyć lokalnie parę metanowych bioelektrowni. Zarejestrowali więc to Tempo, uzyskali właściwe zezwolenia, dobrą opinię środowiskową, przedstawili odpowiednie wnioski do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej o dofinansowanie, uzyskali z owego Funduszu bardzo wysoką ocenę dla swojego projektu, i wreszcie – co najważniejsze – obietnicę gwarancji finansowych. Kiedy jednak dla tak zwanego ‘domknięcia’ pozostało już tylko znalezienie inwestora, otwarte już linie kredytowe nagle się zamknęły. Mimo zagwarantowanych środków z NFOŚ nikt nie chciał już udzielić Maciejewskim ani kredytu, ani pożyczki, ani w jakikolwiek inny sposób wesprzeć ich projektu.
I wtedy u Maciejewskiego zjawił się przedstawiciel warszawskiej grupy Green Energy Europe Sp. z o.o. i, informując o swoim bardzo poważnym politycznym umocowaniu, zaoferował spółce pozyskanie inwestora dla domknięcia finansowania planowanych budów dwóch bioelektrowni. Jednocześnie jednak przedstawił warunek. Finansowanie będzie możliwe tylko w przypadku sprzedaży spółki, wraz oczywiście z gwarancjami NFOŚiGW w wysokości 20 mln zł. owemu inwestorowi i samej spółce Green Energy Europe. Ponieważ jedynym warunkiem, żeby dotacja z NFOŚiGW nie przepadła, było przedstawienie domknięcia finansowania, i ponieważ w wyznaczonym przez NFOŚiGW terminie, z niewiadomych przyczyn Maciejewskiemu nie udało się dla swojego projektu pozyskać innego inwestora poza Green Energy, zmuszony on został do skorzystania z warszawskiej propozycji, i podjął decyzję o potencjalnej sprzedaży spółki, z taką perspektywą, że uzyskane w ten sposób pieniądze przeznaczy na realizację innych ekologicznych projektów.
Z informacji, jakie przekazał mi Michał Maciejewski, wynika, że dalej wszystko poszło już bardzo szybko. Najpierw więc sprawy zaczęły się nagle posuwać do przodu, do tego stopnia szybko, że rozpisano już nawet przetargi na budowę owych bioelektrowni. Jednak już po kilku biznesowych spotkaniach między właścicielami Tempa, a przedstawicielami Green Energy Europe, okazało się, że tajemniczy inwestor na razie się z interesu wycofał, natomiast przedstawił taki oto plan, że najpierw całość kupią warszawiacy, a później warszawiaków spłaci ów dziwny podmiot. Kiedy po chwili wyszło dodatkowo na jaw, że Green Energy nie ma ani ochoty płacić, ani też nie ma za bardzo czym, a co gorsza, nie jest w stanie przedstawić nawet jakichkolwiek gwarancji, Maciejewski nabrał przekonania, że tak naprawdę, nie ma z kim handlować.
Niestety, było już za późno. Opierając się wyłącznie na obietnicy sprzedaży, Green Energy Europe po pierwsze bezprawnie zwołało NWZ Tempo, na którym dokonali zmian w składzie Zarządu, zawiesili Maciejewskiego z funkcji prezesa, następnie dokonali zmian w KRS, dane adresowe przenieśli do Warszawy, zabezpieczyli konta, na których znajdowało się około 4 mln zł., a nawet przejęli internetową stronę firmy. i zaczęli prowadzić już dalsze interesy, jako nowi właściciele. Jak idzie o stronę prawną całego przedsięwzięcia, wszystko również odbyło się błyskawicznie. Wedle relacji Michała Maciejewskiego, wniosek o wykreślenie dotychczasowych udziałowców, wpisanie nowych, zawieszenie prezesa, wykreślenie prokury i przeniesienie siedziby z Lublina do Warszawy otrzymał sędzia w dniu 18.11.2010r., czyli w czwartek, natomiast już 24.11.2010r., a więc w środę, referendarz wydał odpowiednie zarządzenie. W dodatku jeszcze ktoś włamał się do lubelskiej siedziby Tempa, skradł całą dokumentację, a na koniec wymienił zamki w drzwiach. Po jakimś czasie w KRS pojawił się nowy wpis, z nową nazwą – Green Energy Europe, została zastąpiona przez czyściutkie Green Energy. Tym sposobem, Michał Maciejewski w ciągu zaledwie paru tygodni stracił dosłownie wszystko.
Dziś sytuacja jest taka, że z jednej strony Green Energy podpisuje umowy, zaciąga kredyty i szykuje się do realizacji projektów zaplanowanych i rozpoczętych przez interes Maciejewskich, natomiast sam Maciejewski stara się dochodzić swoich praw przed sądem, skarżąc warszawskich biznesmenów o wrogie przejęcie. Jak to się skończy? Nie mam pojęcia. Z dotychczasowych doświadczeń wynika, że walka może być długa i bez gwarancji sukcesu. Co gorsza jednak, nie umiem nawet powiedzieć, czy informacje, jakie posiadam, i którymi się tu dzielę, są prawdziwe w całości, czy tylko częściowo, czy może w większości bzdurne i fałszywe. W końcu, jak mówię, Maciejewskiego nie znam, a i na sprawach związanych z biznesami i ich – wrogimi, czy przyjaznymi – przejęciami się nie znam. Wiem natomiast z całą pewnością, że Michał Maciejewski jest człowiekiem bardzo zdeterminowanym i zdesperowanym, żeby wygrać tę walkę. Nie tylko odnalazł moje teksty w Warszawskiej Gazecie i zgłosił się do mnie z prośbą o pomoc, nie tylko – jak mnie informuje – zwrócił się o pomoc pod wszystkimi możliwymi adresami, ale, jak wynika z otrzymanych przeze mnie dokumentów, prowadzi nieustanny bój o swoją sprawę w lubelskich sądach i w prokuraturze.
I wiem coś jeszcze. Bez względu na to, czy przygoda, która spotkała Michała Maciejewskiego jest skutkiem jego nieroztropności, naiwności, czy głupoty, czy też może tego, że postanowił wejść w interesy z ludźmi bezwzględnymi i podłymi, dla których ktoś taki jak on, to tylko byle jaka stacja na drodze do jeszcze większych pieniędzy, fakt jest oczywisty. On i jego rodzina mieli interes, a dziś go nie mają. Ktoś im ten interes zabrał i wszystko wskazuje na to, że nie zapłacił za niego ani grosza. On i jego rodzina zostali zrujnowani w taki sposób, że ktoś – jak dotychczas, najwidoczniej całkowicie zgodnie z prawem – przejął ich firmę i nie dał im za to nic. Mało tego. Przejmując majątek Maciejewskiego, przejął również nieruchomości, jakie Maciejewscy zdążyli zakupić pod budowę bioelektrowni, płacąc za nie zarówno z własnych oszczędności, jak i z zaciągniętych kredytów. A więc, doszło do czegoś, co dotychczas znaliśmy tylko z mrocznej bardzo literatury i filmu. Człowiek któregoś dnia się budzi, stwierdza, ze nie ma nic, a kiedy się pyta, co się stało, System mu odpowiada, że nie rozumie pytania, bo z jego punktu widzenia nic szczególnego się nie dzieje.
Ja oczywiście jestem pewien, że ci, którzy postanowili robić interesy na biznesie Maciejewskich mają bardzo dużo na swoje usprawiedliwienie. Nie wykluczam nawet, że jakimś niezrozumiałym dla mnie i budzącym moje oburzenie, lecz całkowicie legalnym ruchem, doszło do przejęcia, jakich w dzisiejszych czasach są setki, jeśli nie tysiące. Jednak to co mnie tu interesuje to nie obyczaj, ale fakt. Maciejewscy mieli biznes i mieli majątek, a dziś go nie mają, bo dali go sobie odebrać. I im ten majątek i ten biznes odebrała nie powódź, nie wiatr, nie ogień, ale ktoś bardzo konkretny.
I ja się z tym czuję fatalnie, kiedy nagle dochodzi do tego, że ten film staje się tak realny, że ów człowiek zgłasza się do mnie – zwykłego, biednego blogera, bez wpływów, bez pieniędzy i z bardzo niepewną przyszłością – i prosi o pomoc, a prosząc o nią wpada w taki ton: „Oczywiście dysponuję pełną dokumentacją i chętnie ją udostępnię, bo należy zrzucić maskę pana Zawiszy, który posługując się patetycznymi sloganami, chowając za parawanem patriotyzmu i katolicyzmu, w rzeczywistości bez żadnych skrupułów, posługując się antydatowanymi, sfałszowanymi dokumentami odebrał mi i mojej rodzinie majątek”.
I w ten sposób oto doszliśmy do najważniejszej tu kwestii, czyli do samego Zawiszy. Bo tak, to właśnie on – jak twierdzi Maciejewski – sam Artur Zawisza przyszedł do niego na samym początku i zaproponował ten deal. Jako ówczesny dyrektor Green Energy Europe, a dziś udziałowiec Green Europe. Bo niewykluczone, że to właśnie przez to, że miał do czynienia z Arturem Zawiszą – a więc człowiekiem, z którego postawą polityczną się utożsamiał, polskim patriotą i konserwatystą – postanowił Maciejewski w ten deal wejść. Bo uznał, że kto jak kto, ale Artur Zawisza i jego koledzy go nie oszukają. Bo wreszcie, opisana sytuacja dawałaby nam odpowiedź na niekiedy nurtujące nas pytanie, o jakiej to „wielopłaszczyznowej działalności biznesowej” mówił Zawisza, po tym, jak postanowił się pożegnać z polityką, ale jeszcze zanim z ta polityką zaczął się na nowo witać. Owa sytuacja daje nam też być może odpowiedź na pytanie, co to się takiego stało, że Artur Zawisza, ni stąd ni z owąd, postanowił zostać blogerem, i do czego to blogowanie ma go prowadzić.
No i jeszcze coś. Możemy się spróbować zastanawiać, o co Zawiszy chodziło, kiedy w swoim wpisie na Nowym Ekranie, pisał tak: „Mamy dżunglę prawną, w której giną nawet najsilniejsi i najwytrwalsi. Co robić, będąc przedsiębiorcą, który ryzykuje własny majątek, dobrą reputację i los rodziny? Innymi słowy: obywatel chce zbudować garaż obok domu? Otwiera zakładkę: Jak doprowadzić do budowy garażu?, gdzie znajduje wyciąg z przepisów administracyjnych, budowlanych, środowiskowych i Bóg wie jakich pokazujących właściwą drogę krok po krok, kazus po kazusie, pułapka po pułapce. Przedsiębiorca chce zbudować biogazownię? To samo. Rodzic chce zmienić dziecku szkołę? To samo. Firma chce przyjąć do pracy niepełnosprawnego? To samo. Obywatel chce ubezpieczyć samochód kupiony w kredycie? To samo. Tenże sam obywatel chce sprzedać ów już ubezpieczony, a kupiony w kredycie samochód? To samo. Świadek wzywany jest na policję w celu przesłuchania? To samo”.
Maciejewski w liście do mnie twierdzi, że ta „bioelektrownia” i „przesłuchanie przez policję” sugerować może, że Zawisza szykuje się na jakąś pyskówkę, kiedy to niezawisły sąd jednak uzna oczywistość tego przekrętu i Zawiszę odpowiednio pogoni. A to by świadczyło o Zawiszy nie najgorzej. Że on akurat świetnie wie, że blogi to siła i przyszłość. Zobaczymy.

Powyższy artykuł – podobnie jak stanowisko samego Zawiszy – jest obecnie również do czytania w najnowszym numerze Warszawskiej Gazety.

SUPLEMENT

Stało się tak, że dla uniknięcia zarzutów o brak staranności, redakcja Warszawskiej Gazety przed publikacją powyższego tekstu, jeszcze parę tygodni temu, najpierw sprawę zbadała, następnie zwróciła się do Artura Zawiszy o przedstawienie swojego stanowiska, i dopiero wtedy zdecydowała się tekst opublikować. Artur Zawisza wyjaśnień udzielił w formie wywiadu, który z kolei – jak można wnioskować z tego co zostało opublikowane w Warszawskiej Gazecie – został przeprowadzony w suchej formie pytań i odpowiedzi. A z nich wynika, co następuje:
1. Artur Zawisza jest człowiekiem uczciwym, i wszelkie prowadzone przez niego działania biznesowe są również uczciwe;
2. Pan Maciejewski jest osobą niepoważną, i wszelkie jego problemy są wyłącznie jego problemami;
3. Pan Maciejewski to znany w lubelskich sądach „pieniacz”. Patrz punkt drugi.

Wprawdzie w samym wywiadzie tego już akurat nie ma, natomiast we wpisie na swoim blogu – który bardzo serdecznie polecam – Artur Zawisza powyższe wyjaśnienia uzupełnia następującą deklaracją:
Tymczasem papista każe zarabiać ("Bóg, pieniądze i ojczyzna - trafne hasło, każdy przyzna") i rozdawać od serca, gdy wyżywimy rodzinę."
I tym optymistycznym akcentem, kończę powyższe rozważania, a wszystkich, którzy moją pracę uznają za tego wartą, i już rodzinę wyżywili, proszę o łaskawe wpłaty na podany obok numer konta. Artura Zawiszę z tego towarzystwa pozwolę sobie wyłączyć, przynajmniej do czasu, jak zainteresuje się losami rodziny swojego biznesowego partnera. Albo nie. Wyłączę go w ogóle.

piątek, 6 maja 2011

Ostatnie salto

Jak to się stało, że nagle przestałem oglądać telewizję, i dlaczego stało się tak nagle – nie mam bladego pojęcia. Nie umiem nawet powiedzieć, kiedy to się zaczęło, i czy to był moment – ten jeden szczególny dzień – czy może stopniowo, czułem coraz mniejszą ochotę na to, by tam zaglądać w poszukiwaniu zdarzeń i związanych z nimi komentarzy. Niewątpliwie najpierw były Święta, a skoro Święta, to z całą pewnością okres nie najlepiej nastrajający do tego, by zajmować się polityką i tak zwanymi sprawami. Faktem jest, że właśnie przy okazji tych dni wielkanocnych pojawili się nasi biskupi, i znów odżyła stara dyskusja o miłości i nienawiści, ale polityki w wydaniu Prezydenta, Premiera i naszego Prezesa, jakoś w tym wszystkim już za bardzo nie było. Później Książe William poślubił Kate Middleton i wszyscy mieliśmy okazję – kto chciał, z tej okazji skorzystał – zobaczyć jak cudownie upada Imperium, z jaką dumą i urodą próbuje utrzymać się na nogach, jakież to wspaniałe czasy przyjdzie nam być może niedługo już tylko wspominać. Zupełnie jak Wilson tamte tak nierzeczywiste już dzwony kościołów.
No i w tym samym niemal momencie mogliśmy też zobaczyć te dwa filmiki. Jeden w którym poseł Hofman z posłem Czarneckim pokazali nam, jacy z nich przenikliwi konserwatyści, i jak im w gruncie rzeczy blisko do wrażliwości prezentowanej przez tych, których w gniewie niekiedy nazywamy „psami Systemu”. I drugi, kiedy to już po za kończeniu uroczystości w Westminster Abbey, ów przeszczęśliwy ksiądz wykonał tę podwójną gwiazdę ulgi i radości. Kto wie zresztą, czy to nie był ten moment, kiedy nagle odeszła mi ochota do tego, by w niebieskich wnętrzach telewizji ITI śledzić wystąpienia tej przedziwnej paczki, złożonej z dziennikarzy i polityków. Może to wtedy ostatecznie straciłem poczucie sensu wsłuchiwania się w słowa Moniki Olejnik, Anity Werner, Bogdana Rymanowskiego i tego czwartego, ktokolwiek by nim był, siedzącego naprzeciwko nich i grającego swą bardzo fantazyjną grę na użytek… no właśnie, nie bardzo nawet wiadomo, czyj.
No więc, przeżywam ostatnio dni bez telewizji. Co jednak w tym wszystkim jest moim zdaniem bardzo ciekawe, to fakt, że, jeśli mam swoją wiedzę na temat aktualnej sytuacji politycznej w Polsce opierać na tym, co czytam na blogach i w ogóle w Sieci, to nasza Polska znalazła się na kompletnej mieliźnie, a zatem ani już nie płynie, ani nawet nie dryfuje, lecz stoi w miejscu, przyczajona być może w oczekiwaniu na jakiś zbawienny przypływ, czy może podmuch. Jeśli oceniać wydarzenia po tym, co słychać na blogach, to wydaje się, że poza – i tak nie do końca pewnym – zabójstwem Osamy, mamy tylko dwie jeszcze tematy do rozmyślań. Pierwsza to taka, że piłkarska mafia przejmuje w Polsce władzę, a pan premier udaje, że im tej władzy oddać nie chce, a druga, że część blogerów z Nowego Ekranu i grupka skupionych wokół nich generałów, chcą utworzyć polityczną partię, podobno w celu wzmocnienia siły uderzeniowej Prawa i Sprawiedliwości na okoliczność zbliżających się wyborów. A zatem, jak by nie patrzeć, wiele nie tracę. Prawda?
Napisałem, że Polska robi wrażenie, jakby się zatrzymała w oczekiwaniu na być może jakiś nagły, sprzyjający podmuch. I tak właśnie ją widzę. Z tego co mogłem przeczytać w Wirtualnej Polsce i dowiedzieć się od moich dzieci, nastroje społeczne, w kwestii poparcia dla partii, trzymają przyjęty jakiś czas temu kierunek. A zatem, Platforma Obywatelska się coraz bardziej obsuwa, a PiS stoi w miejscu. Z innych informacji, wiem, że wszystko to, czym się obiecał zajmować Donald Tusk i jego ministrowie, znajduje się w całkowitej ruinie. Drogi, koleje, stadiony, służba zdrowia, sądy, policja, szkoły. Jakoś też przy tej okazji, wygląda na to, że System postanowił w ostatniej, desperackiej próbie, skoro okazało się, że smoleńskiego morderstwa nie da się już ukryć, udawać, że w ogóle nic się nigdy nie stało. W dodatku jeszcze, w przyszłym roku mają się u nas i na Ukrainie odbyć te mistrzostwa, i pojawia się przy tej okazji coraz więcej głosów, które nas informują, że każdy kto zachował resztki rozumu, czy choćby zdrowego rozsądku, powinien w okolicach czerwca przyszłego roku zamknąć mocno oczy i wyjechać z kraju. Choćby na Białoruś. A Polskę na ten czas zostawić w rękach kibiców i Donalda Tuska z szalikiem z napisem ‘Polska’.
Wróć! Powiedziałem „Tuska”? Otóż nie. To już będzie przyszły rok. Tuska wtedy już nie będzie. Niewykluczone, że nie będzie go nawet siedzącego wśród kiboli na stadionie w Gdańsku. Niewykluczone, że on, wraz ze swoimi kumplami będzie oglądał te mecze na kolorowym telewizorze w więziennej świetlicy. Jeśli Jarosław Kaczyński dotrwa w zdrowiu i w ogólnej sprawności, myślę, że przyszły rok, a już na pewno okres po mistrzostwach – no bo tego już zatrzymać się nie da – będzie nam już tylko przypominał współczesne Węgry, tyle że w wydaniu hardcorowym. I ani poseł Hofman, ani poseł Czarnecki, ani w ogóle żaden z nich tego już nie zatrzyma. Bo na tym polega niewzruszona potęga dziejów, że jedyne co ją może wstrzymać, to chaos i bezhołowie.
Jest jeszcze coś, o czym należy tu wspomnieć. Prezydent Komorowski. Kupiłem sobie Gazetę Polską. Raz, ze względu na film, a dwa przez okładkę informującą mnie o tym, że Prezydent jest coraz bardziej chory, a ja stanem jego zdrowia jestem bardzo, ale to bardzo zainteresowany. Jak pisze w Gazecie Polskiej red. Kania – a sama Gazeta swoim autorytetem tę relację firmuje – Bronisław Komorowski jest już tak chory, że za niego wszelką bieżącą robotę już tylko wykonują ludzie, których on ze sobą do Belwederu sprowadził. Co ciekawe, choroba Komorowskiego, wedle relacji Kani, nie polega na tym, że jego boli noga, lub ma katar. Choroba Komorowskiego polega na tym, że on jest praktycznie nieprzytomny.
Możemy się tera zastanowić nad dwiema możliwościami. Pierwsza to taka, że Gazeta Polska nas buja. Że to jest w ogóle nieprawda. Że jeśli Komorowski jest chory, to najwyżej tak, jak większość mężczyzn w jego wieku. A więc ma albo za wysoki cholesterol, albo za duże ciśnienie. Albo ewentualnie do tego jeszcze lekką cukrzycę. Że spekulacje, jakoby on był w stanie krytycznym, są wyłącznie pustymi marzeniami redaktorów z Gazety Polskiej. Jednak moje doświadczenie – a ostatnio jest ono bardzo wzmocnione bardzo praktycznymi obserwacjami – każe mi podejrzewać, że Gazeta Polska aż tak by nie fantazjowała, z tego choćby powodu, że jej prawnicy by jej na to nie pozwolili. A zatem, jeśli oni piszą, że Komorowski cierpi na „niedokrwienność mózgu, nagłe stany zaburzenia świadomości i omdlenia”, to znaczy, że to jest raczej fakt. Moje dziecko mi mówi, że o Lechu Kaczyńskim sam Komorowski, lub jego najbliżsi koledzy też mówili, że chleje, ma Alzheimera i sraczkę i nikomu nic się przez to nie stało. No, niby tak, tyle że, jak świetnie pamiętamy, publiczna atmosfera wokół Prezydenta była taka, że gdyby jego kancelaria wytoczyła w tej sprawie komukolwiek jakikolwiek proces, to publiczne roztrząsanie tego, czy on ma zaparcia i czy upija się do nieprzytomności, zaszkodziłoby mu jeszcze bardziej, niż bohaterska walka Huberta H. Tu, gdyby miało się okazać, że Komorowski jest zdrowy, lub chory tylko troszeczkę, oszczercy zostaliby zdmuchnięci z powierzchni ziemi w jednej chwili. Bez litości, bez słowa wyjaśnienia.
A zatem chyba jednak chory jest. I to chory tak, że ta choroba wyjaśnia wiele, jeśli nie wszystko. I teraz druga sprawa. Jeśli on jest rzeczywiście tak bardzo nieprzytomny, jak twierdzi Gazeta Polska, to musimy się zastanowić, jak się wobec tej wiadomości czujemy. Jak się czujemy wobec tej wiadomości i wobec tego wszystkiego, co zostało powiedziane wcześniej. W jaki sposób cały publiczny kontekst tej choroby – ten syf, ta zapaść, ta ruina, ten Donald Tusk chowający się po kątach i jego ludzie, buszujący po tym statku (to nie moje porównanie) w poszukiwaniu jakichś choćby w miarę atrakcyjnych resztek, wreszcie ta Polska, stojąca z dumnie podniesioną głową i czekająca na ostateczne starcie – może wpłynąć na nasze codzienne samopoczucie i nasze nadzieje na przyszłość. Nie mam zamiaru nikomu tu nic podpowiadać. Zbliża się weekend. Pogoda jest piękna, można pójść na spacer, kto ma psa – to z psem, kto jest samotny – sam ze swoimi nadziejami, i się nad tym wszystkim zastanowić.
A kiedy już z tego spaceru wrócimy, to po raz kolejny możemy sobie popatrzeć na to salto. I wsłuchać się w ten dźwięk dzwonów. Ileż w nim ważnych dla nas symboli!
Przy okazji, jak zwykle proszę wszystkich, którzy są w możliwościach, o łaskawe wspieranie tego bloga, jego autora i jego rodziny.

czwartek, 5 maja 2011

Z punktu widzenia mojego psa

Obiecywałem sobie, ze nie będę już wracał do spraw Śląska, Ślązaków i tak zwanej śląskości z dwóch powodów. Przede wszystkim, przez wzgląd na moich przyjaciół, którzy ze Śląskiem czują się związani emocjonalnie i wszystko co w ich regionalny patriotyzm uderza, traktują jako osobistą przykrość. A ja swoim przyjaciołom przykrości sprawiać nie chcę. Po drugie, chodziło mi o swoją własną reputację. Zdaję sobie mianowicie sprawę z tego, że napięcia są tak duże, że często przesłaniają zdrowy rozsądek. A w związku z tym mam prawo obawiać się, że jeszcze jeden mój gest przeciwko tak zwanej śląskości, a ja, przynajmniej w oczach niektórych z nas, stracę całkowicie. Obiecywałem sobie, i niestety, nic z tego nie będzie.
Cóż takiego się stało? Otóż i stało się i się dzieje. Dzieję się niemal codziennie, i nie ma w tym nic dziwnego. Ja tu w końcu mieszkam i musiałbym być głuchy i ślepy, żeby pewnych rzeczy nie zauważać. Wczoraj na przykład przechodziłem sobie obok kiosku z gazetami i zauważyłem, bardzo zresztą wyeksponowany, nowy tytuł, a mianowicie coś, co się nazywa Nowa Gazeta Śląska. A tam, już na pierwszej stronie, uderzył mnie w oczy wielki tytuł informujący o tym, że dekret KRN znoszący autonomię Śląska jest nielegalny. Oczywiście gazety nie kupiłem, natomiast wyszukałem sobie ich stronę w Internecie, i tu z kolei uderzył mnie adres – nie nowagazetaslaska.pl, lecz nowagzetaslaska.eu. Oczywiście, ktoś mi powie, że to akurat jest bez znaczenia. Obecnie mnóstwo adresów jest podpiętych pod domenę ‘eu’. No ale oni sobie wybrali tę, a nie inną, a ja to zauważyłem. I koniec gadki. Wszyscy pozostajemy przy swoim.
Ale ja nie chciałem o Nowej Gazecie Śląskiej. To był tylko pierwszy z brzegu przykład tego, co się dzieje. Kiedy siadałem do tego tekstu, miałem w głowie coś nieco ciekawszego. Otóż, jak już być może wspominałem, mamy psa. Najmłodsza Toyahówna skończyła ostatnio 18 lat i jej koleżanki z tej okazji postanowiły się złożyć i kupić nam psa labradora. Nie żebym narzekał. Pies jest prześliczny, kochany, ma smutne oczka i już nawet nie sika w domu i nie robi kupy. A teraz nawet śpi, spał też i wcześniej, a jak go znam, resztę dnia też spędzi – śpiąc. Natomiast jeden fakt jest taki, że trzeba z nim niekiedy wychodzić, a drugi taki, że wychodzić z nim mam też ja, głównie ze względu na to, że jestem już stary i mam dbać o zdrowie. Wychodzę więc z nim i na nowo odkrywam świat.
Być może pierwszym moim zaskoczeniem było to, że nasze śląskie ulice są w sposób absolutnie dramatyczny zaśmiecone. Kiedy jeszcze nie miałem psa, chodziłem sobie tam i z powrotem i, jeśli przychodziło mi do głowy, żeby patrzeć pod nogi, to wyłącznie w obawie przed psimi kupami. Dziś widzę, że kupy, to akurat jest drobiazg. Prawdziwe nieszczęście to potworne ilości najróżniejszych śmieci – papierki, jakieś stare folie, skórki od chleba, resztki jedzenia, jakichś ogryzków, ości z ryb, resztki jarzyn, obierki z ziemniaków, i już zupełnie niezidentyfikowany syf. Ale głównie jakieś jedzenie. Moje miasto pokryte jest od horyzontu, po horyzont wyrzuconym przez ludzi jedzeniem. Wyrzuconym przez ludzi, którzy tu mieszkają.
Ale, kiedy szedłem sobie na spacer z naszym psem, korzystając z tego, że on się wciąż zatrzymuję, a ja mam czas, żeby raz na jakiś czas też przystanąć i się rozejrzeć, na jednym z budynków zauważyłem coś niezwykłego. Wmurowaną tablicę poświęconą pamięci Jana Mitręgi. Starsi czytelnicy być może wiedzą, kim był Jan Mitręga, ale na wszelki wypadek – no i z myślą o tych młodszych – przedstawiam odpowiednią informację:
Urodził się 21 kwietnia 1917 w Michałkowicach, w polskiej rodzinie o tradycjach powstańczych i narodowych. W 1935 wstąpił do Związku Młodzieży Socjalistycznej (ZMS), a w 1936 do Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej (KZMP). Od 1937 pracował na KWK Michał (Siemianowice Śląskie). W czasie II wojny światowej był współorganizatorem akcji strajkowej wymierzonej w politykę Niemiec, sprzeciwiającej się 10 godzinnemu systemowi pracy. W 1945 stanął na czele konspiracyjnej Rady Zakładowej, czuwającej nad tym by Niemcy nie zniszczyli zakładu pracy podczas swojej ewakuacji. W latach 1947–1952 był szefem Rady Zakładowej KWK Michał. W 1952 został powołany do pracy jako podsekretarz stanu w Ministerstwie Górnictwa i Energetyki. W tym czasie ukończył także Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie. W tym czasie powołał Międzyresortową Komisję Węgla Kamiennego. Wstąpił do PZPR (1952–1990). W latach 1945–1970 był członkiem Zarządu Głównego Związku Zawodowego Górników (ZZG), w latach 1955–1975 prezesem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Inżynierów i Techników. W latach 1961–1975 członkiem KC PZPR, w latach 1962–1975 posłem na Sejm PRL III, IV, V i VI kadencji. Od 1935 był członkiem (seniorem)ZHP. W roku 1972 otrzymał tytuł doktora honoris causa Akademii Ekonomicznej w Katowicach. Działał w katowickim kole Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych. Był uważany za człowieka Władysława Gomułki, którego uważał za największego polskiego patriotę po 1945. Wspierał działania generała Mieczysława Moczara na Śląsku. Teksty Jana Mitręgi zamieszczał lewicowo-narodowy Tygodnik Ojczyzna.
W 2007 obchodzono jubileusz 90-lecia Jana Mitręgi. Otrzymał on z rąk prezydenta Siemianowic Śląskich Jacka Guzego przyznany mu przez Radę Miasta tytuł Honorowego Obywatela Siemianowic Śląskich. Zmarł 7 listopada 2007 roku”.
Życiorys jak życiorys. Pełno takich w powojennej historii Polski i pewnie każde jego zdanie – tak jak każde zdanie w tamtych życiorysach – jest jak najbardziej prawdziwe i ścisłe, włącznie z tym współorganizowaniem akcji strajkowej przeciwko Niemcom w czasie okupacji i wspieraniem działań (co to musiały być za działania!) generała Mieczysława Moczara na Śląsku. Mnie dziś jednak bardziej od Mitręgi interesuje ta tablica. Otóż jest ona wmurowana na ulicy Powstańców, naprzeciwko dawnego Ministerstwa Górnictwa, a dziś Kompanii Węglowej, pod którą od czasu do czasu przychodzi jakaś demonstracja z udziałem cegieł i kilofów, i później tę wizytę relacjonuje telewizja TVN24, na frontowej ścianie czegoś co się nazywa Stowarzyszenie Techników i Inżynierów Górnictwa. Tablica jak tablica, a więc widzimy twarz Mitręgi, pod twarzą napis: „Jan Mitręga (1917-2007) twórca nowoczesnego przemysłu węglowego i energetyki w Polsce. Wybitny Ślązak, wielki patriota. Szanował ludzi, wiernie im służył”, a pod napisem mnóstwo pięknych, kolorowych kwiatów. Właśnie tak.
Stałem tam pod tą tablicą z moim psem i myślałem sobie, że to jest bardzo ciekawa sprawa z tym Mitręgą. U nas na Śląsku wielkich Ślązaków, których czcimy i z których jesteśmy dumni, mieliśmy zawsze dość znaczną ilość. Osobiście mam wrażenie, że właściwie nie ma Ślązaka, który byłby w jakiś sposób osobą publiczną, i nie był jednocześnie przez jakąś inną grupę Ślązaków. uważany za postać wielką i wybitną. Czy to Korfanty, czy Morcinek, czy Arka Bożek, Ligoń, Rymer, czy jacyś inne dzieci tej ziemi, o bardziej egzotycznie brzmiących nazwiskach, jak Wilhelm Martin Kutta, czy Johann Georg III von Oppersdorff – wszyscy oni to tu to tam są przez śląskich patriotów czczeni i uwielbiani. Powiem szczerze, że osobiście większości z nich nie znam, a jeśli nawet znam, to nic o nich nie wiem, natomiast nie mam najmniejszych wątpliwości, że dla wielu, śląskość ma to do siebie, że ona sama stanowi przepustkę do historii. Jeśli ktoś ma śląskie papiery, a jednocześnie jego nazwisko pojawiło się parę razy publicznie, w dowolnym okresie naszej historii, dla porządnego Ślązaka ten koś automatycznie staje się ikoną.
Jak mówię, Morcinek to dla mnie przede wszystkim ten gość od Łyska z pokładu Idy i Stalinogrodu, Korfanty to ktoś kogo podobno nienawidził Piłsudskiego – i wzajemnie, Ligoń to z kolei patron ulicy Ligonia, a ten Johann Georg III von Oppersdorff, to z kolei nikt. Ale jest też paru Ślązaków, których znam świetnie, wiem o nich znacznie więcej niż o Arce Bożku, a którzy dla prawdziwego śląskiego patrioty są Ślązakami wybitnymi w co najmniej takim samym stopniu jak Bożek. Co najmniej, a kto wie, czy nie bardziej nawet. Mam tu na myśli przede wszystkim Jerzego Ziętka, Barbarę Blidę i teraz Jana Mitręgę. Ktoś powie – komuchy. Nieprawda. Komuchem się jest poza tą ziemią. Tu wszyscy jesteśmy jedną rodziną. Solą tej ziemi.
Śląskiego fenomenu Jerzego Ziętka nie rozumiałem nigdy. Człowiek, który nie dość, że był najwierniejszą i wieczną częścią naszej rodzimej bolszewii, to jeszcze – jak mówią ci co wiedzą – cieszył się takim zaufaniem Centrali, że nie było w Polsce nikogo na tyle dzielnego, żeby mógł go zaczepiać od kątem jego przedwojennej przeszłości. A gdy tylko zmarł, stał się śląską ikoną, bohaterem i świętym. Naszym Panem Wojewodą. Naszym Jorgiem. No ale do niego wszyscy jakoś się przyzwyczailiśmy. Z Blidą sprawa wydawałaby się prosta. Ona przez to, że poniosła śmierć z rąk Jarosława Kaczyńskiego i jego watah, stała się w jednym momencie jedną ze śląskich błogosławionych i tu nie ma dyskusji. Ale to nie do końca musi o to tylko chodzić. Jak wsłuchać się we wspomnienia o „naszej Basi”, tam znajdziemy wszystkich – nie tylko przedstawicieli pierwszego frontu antykaczystowskiego. Będzie więc i miejscowy ksiądz, ksiądz arcybiskup, muzyk z Siemianowic Józef Skrzek – można by wymieniać – dla nich wszystkich, nawet jeśli ona nie padła ofiarą polityki PiS-u – to z pewnością umarła za Śląsk. Za te kopalnie, za ten trud. I teraz nagle pojawił się ten Mitręga. To znaczy, jak się okazuje, pojawił się już jakiś czas temu, ale dziś pięknie jakoś się do naszej sytuacji dopasował.
A ja się zastanawiam, czemu akurat on? Czemu nie Zdzisław Grudzień, czy Edward Babiuch, czy wreszcie czemu nie Edward Gierek? Ktoś powie, że to już jednak z drugiej strony Brynicy, i ja to rozumiem. Gierek, Babiuch i Grudzień to gorole. No ale przecież, jak by nie patrzeć – wybitni. No i Mitręga też nie tylko Gomułkę i Moczara, ale i ich z całą pewnością szanował. Czy jego słowo tu nie wystarczy? Czy jego autorytet tu nie ma znaczenia? No a poza tym, to naprawdę zaledwie parę kilometrów. No i oni jednak – może z wyjątkiem Gierka – mieli w glosie tę specyficzną nutkę. Czy to się nie liczy?
Więc jednak nie. Na Śląsku wielkość to kategoria bardzo wyśrubowana. Tu liczy się każdy kilometr. Co ja mówię „kilometr”? Centymetr się liczy. Śląski patriotyzm to nie zabawa, to nie żart. To jest prawdziwa walka, a z tą walką idzie prawdziwa duma. I tu nie ma kompromisów. Ani w jedną, ani w drugą stronę. Bo na szali jest przyszłość. Tego miejsca, tych ludzi i tej historii.
Jan Mitręga. Wybitny Ślązak i wielki patriota. Ten który nam stworzył nowoczesny przemysł węglowy. Mitręga, Ziętek, Blida, w przyszłości oczywiście Kazimierz Kutz. A poza nimi, oczywiście wielu, wielu innych – wybitnych bardziej, mniej, lub w ogóle, ludzi wspaniałych, ale też podłych, których łączy jedno – przez pewne środowiska na Śląsku oni wszyscy zostali uznani za synów tej ziemi, a więc nietykalnych. I w ten sposób, znaleźli się poza historią, poza Polską i w właściwie poza światem.
Wspomniałem tu parę dni temu, jak to w zeszłym tygodniu w telewizji wystąpiła Anita Werner i zapytała jednego ze swoich gości, jak jego zdaniem zareagowałby Jan Paweł II, gdyby dziś żył i usłyszał Jarosława Kaczyńskiego, kiedy ten mówi o śląskości jako o ukrytej opcji niemieckiej. Parę osób zdążyło się to tu to tam na to jej zachowanie pooburzać, natomiast ja mam wrażenie, że ta sprawa przede wszystkim się coś za długo ciągnie. Wydawało się, że sprawa owej „śląskości” została już dokładnie i do końca wyjaśniona. W międzyczasie też pojawiło się mnóstwo różnych równie atrakcyjnych okazji, by może nawet jeszcze skuteczniej gnoić Kaczyńskiego i jego środowisko. Myślę sobie w tej sytuacji, że może, skoro oni są aż tak zażarci, dobrze by było postawić sprawę jasno i powiedzieć, że tu w ogóle nie chodzi o jakąś opcję „ukrytą”. Ta opcja w żadnej mierze nie jest ukryta. To wszystko jest jak najbardziej otwarte i oficjalne. I ten kierunek jest jak najbardziej precyzyjnie określony.
Niedawno miałem okazję gościć w pewnym śląskim domu w Chorzowie. Od razu muszę powiedzieć, że ci moi śląscy znajomi to bardzo mili ludzie. Naprawdę mili i przyznaję uczciwie, że ich towarzystwo jest mi sympatyczne. Lubię tam bywać i oni chyba tez lubią, kiedy ja tam u nich jestem. Otóż jest tak, że ich synek w pokoju ma powieszoną niemiecką flagę z napisem Deutschland, a jak wychodzi się od nich na korytarz, na drzwiach naprzeciwko wisi wielkanocna ozdoba w postaci zajączka i napisu „Willkommen”. Wychodzę z tego domu, udaję się na przystanek tramwajowy i od razu – jak już zdarzyło mi się to parę razy wcześniej – słyszę, jak z pobliskiego sklepu muzycznego biegną do mnie dźwięki najbardziej typowych niemieckich szlagierów. O nie! Ta opcja w żaden sposób się nie ukrywa. Ona całkowicie otwarcie się obnaża i jest w tym obnażeniu bezwstydna coraz bardziej. A prawdziwe nieszczęście polega na tym, że im bardziej nasza Polska będzie stanowiła dla nich wyłącznie zawód – a przyznać musisz, Polsko, że ostatnio jakoś się fatalnie staczasz – oni coraz częściej będą się zwracać w kierunku Niemców. W końcu, cóż im pozostaje innego? Hrabia Bronisław Komorowski? Nie żartujmy.
I tu musi się, już na sam koniec pojawić pewna jeszcze refleksja. Cokolwiek by o Ślązakach mówić, nie da się zaprzeczyć, że potrafią czcić swoich bohaterów. Dziś sobie więc myślę, że w pewien paradoksalny sposób, szkoda wielka, że Lech Kaczyński nie był Ślązakiem. Przede wszystkim miałby już w każdym śląskim mieście i miasteczku swój pomnik, swoją tablicę i jakiś obiekt – szkołę, szpital, stadion, rondo, ulicę – nazwany swoim imieniem. Tak jak choćby wspomniany wcześniej Ziętek. A biorąc pod uwagę, że tzw. śląska agenda potrafi być naprawdę ekspansywna, niewykluczone, że Gorzelik z kolegami nawet by wymusili na Warszawie, by i tam dla pierwszego Prezydenta-Ślązaka stanęło coś dużego. Niestety, prezydent Kaczyński Ślązakiem nie był, a ponieważ nasza polska szlachta ma jego pamięć i jego samego w dużej pogardzie, będzie się jeszcze przez ileś tam lat po tej Polsce, wśród tych Polaków, tułać. Właśnie po Polsce. Bo, trzeba Wam wiedzieć, i Tobie też, Moja Droga Ginewro, że ten tekst jest w tym samym stopniu o Ślązakach, co i o Polakach.

poniedziałek, 2 maja 2011

"Zed's dead, baby. Zed's dead"

Oto minął nam dzień beatyfikacji Ojca Świętego, a jednocześnie Święto Bożego Miłosierdzia i kiedy wielu z nas było w nastroju i podniosłym i pełnym gotowości do wybaczania, miłowania i broń Boże rzucania kamieniami, jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, ze oto amerykańscy żołnierze zabili Osamę Bin Ladena. Ja oczywiście rozumiem sytuację z każdej strony. Przede wszystkim, wcale nie wykluczam, że jego można było już stuknąć dawno temu, tyle że dopiero dziś Obama uznał, ze ten ruch go może jakoś uratuje przed ostatecznym upadkiem, no i decyzja została podjęta. Ale już niezależnie od tych politycznych zawiłości, jest wojna z terroryzmem, Bin Laden to terrorysta główny, postać wręcz symboliczna, człowiek uważany powszechnie za tego, który zorganizował atak na World Trade Center. A zatem, ta śmierć nad nim wisiała już od dziesięciu lat. Jak to mówią niektórzy, dostał co chciał. Ja natomiast nastawiam uszu, otwieram szeroko oczy i wszystko co słyszę i widzę, to wręcz histeryczna radość z tego, że sprawiedliwości stało się zadość, że słodki jest smak zemsty… no i że zdechł. Że wreszcie zdechł!
Ale to też rozumiem. Wiem świetnie, że wśród nas jest wielu takich, którzy żyją tylko nienawiścią. Dla których słowa ‘prawo’ i ‘sprawiedliwość’ stanowią jedynie najbardziej wulgarne usprawiedliwienie dla ich nieumiejętności kochania i przebaczania. Dla ich pogardy odnośnie pierwszego przykazania Jezusa o miłości bliźniego. Wiem to, znam tych ludzi i wiem też, że sam nie jestem tu bez winy. Tyle że w momencie, gdy dręczony wyrzutami sumienia, pod wpływem napomnień ze strony tych, co kochać potrafią, i wzruszony widokiem rozmodlonych tłumów na Placu Świętego Piotra, zrozumiałem swą podłość i w geście dobrej woli nawet biskupa Pieronka potraktowałem jak bliźniego swego i siebie samego, nagle widzę, że tak zwane ‘życzenie śmierci’ tryumfuje, i to w dodatku tam, gdzie tego tryumfu dotychczas próżno było szukać.
Zaglądam do Onetu, a tam od razu tytuł: „Obudziliśmy się w bezpiecznym świecie”. I kto to tak dziwnie mówi? Przewodniczący Buzek! Czy to możliwe? Oczom nie wierzę. A dalej „Sikorski: YES THEY DID!” No nie! To nie może być. Czy to naprawdę ten Sikorski? Nie uwierzyłbym, gdyby nie ta jego szczególna angielszczyzna. „Yes the did”? To mógł być tylko Sikorski. I dalej Sikorski: „Bin Laden to największy zbir stulecia”. Ja rozumiem, że od Stalina i Hitlera większy. Ale i od Kaczyńskiego? Skąd ta nienawiść? Doprawdy, tego już nie pojmuję. Po ministrze Sikorskim przychodzi jakiś Tyszkiewicz – jak się okazuje, nie z PISSSSSSSSS-u, tylko z Platformy Obywatelskiej – i ogłasza, że on „zwyczajnie i po ludzku z tego co się stało się cieszy”. Cieszy się, że umarł człowiek? No naprawdę! Brakuje słów.
Wchodzę na Wirtualną Polskę, a tu mnie od razu ustawia wielki tytuł: „Wyszli na ulicę świętować jego śmierć”. I to, jak się okazuje, wyszli nie w Krakowie, Warszawie i Poznaniu, ale w samej Ameryce. Są nawet zdjęcia. Prawdziwy entuzjazm. I któż to tak się cieszy? Czy to możliwe, że akurat w Ameryce przebywa posel Macierewicz z minister Fotygą i to oni urządzają te demonstracje tryumfującej nienawiści? Chyba jednak nie. To prawdziwi Amerykanie się tak cieszą. To oni demonstrują ów ‘death wish’. Ja rozumiem, że Amerykanie są głupi i podli. Mają te swoje Hollywood, obżerają się hamburgerami i nawet nie wiedzą, co to znaczy „bigosować”. No ale już bez przesady. Jak można się cieszyć, że umarł człowiek? Aż mnie dreszcz przechodzi po plecach, kiedy pomyślę, że oni mogli się o tę śmierć modlić.
Ktoś mi powie, żebym przestał głupio ironizować, bo to co piszę, to czysta demagogia. Że Bin Laden stanowił zagrożenie dla świata, przez jego aktywność codziennie ginęli niewinni ludzie, że on był jak odbezpieczony granat. Że jego trzeba było zabić. Po to, by świat stal się bezpieczniejszy. I to właśnie to ma na myśli przewodniczący Buzek, kiedy z takim rozrzewnieniem wspomina swój dzisiejszy ranek, kiedy się budził i do pierwszej kawy dostał tę dobrą nowinę. A ja sobie myślę, że wcale nie. Przez to że Osama Bin Laden został zabity, świat w żaden sposób nie jest bezpieczniejszy. Niewykluczone że jest wręcz przeciwnie. Jest bardzo możliwe, że dopiero teraz całe setki najbardziej zaczadzonych nienawiścią Arabów pokażą, na co ich stać. Przez ostatnie lata zresztą, to chyba jednak nie Bin Laden, ale właśnie oni – całe tabuny drobnych terrorsytow, uzbrojonych w noże, karabiny i bomby, pustoszyły nasz świat. Nie ma takiej możliwości, żeby ci wszyscy Amerykanie szalejący z radości na wieść o tej śmierci, ale też i minister Sikorski i przewodniczący Buzek i ten jakiś Tyszkiewicz się tak cieszyli, bo poczuli się bezpieczniejsi. Powodów tej radości może być wiele, ale z całą pewnością nie to, że oni wszyscy poczuli się bezpieczniej. I oczywiście też nie to, że, jak dziś pierniczy Radek Sikorski, Bin Laden był najgorszy. Bo to jest oczywista brednia. I akurat ten cymbał musi to wiedzieć bardzo dobrze.
Czemu więc się cieszą? Jaki idzie o tych naszych pajaców, nie mam do końca pewności, i szczerze powiem, że nie bardzo też mnie ich czarne dusze obchodzą.. Może być oczywiście tak, że za tą ich reakcją stoi faktycznie ta zwykła ludzka satysfakcja z powodu tego, że sprawiedliwości stało się zadość. Ale nie sądzę. Akurat oni trzej sprawiedliwość, prawo i w ogóle człowieczeństwo mają w głębokiej pogardzie. Myślę, że tu mamy bardziej do czynienia z odruchową reakcją na ogólny trend. Należy się cieszyć, bo cieszy się świat, a więc i oni się cieszą. Natomiast nas bardziej interesuje odpowiedź na pytanie, dlaczego należy się cieszyć? Otóż najlepiej nam to wyjaśniają oczywiście Amerykanie, tak bardzo dziś rozentuzjazmowani. Ta Amerykanka, cytowana przez Wirtualną Polskę, jak mówi: „To świetnie, że Bin Laden nie żyje”. Należy się z tego cieszyć, bo Osama zasłużył na śmierć i tę śmierć dostał. Bo zwyciężyło prawo i sprawiedliwość. Bo tak naprawdę, jeśli przez te dziesięć lat tylu ludzi czekało na tę śmierć i tak bardzo jej Bin Ladenowi życzyło, to w żadnym wypadku ze względów praktycznych, lecz z naturalnego, ludzkiego pragnienia zemsty. Z tego, niekiedy – przyznaję, że niestety – dla zwykłych, prostych ludzi jedynego dostępnego pragnienia, by zobaczyć jak zdycha.
Bo tak to jest, że każdy normalny człowiek, o ile ma w sobie jeszcze jakieś wyższe pragnienia i emocje, a więc pragnienie prawdy, prawa i sprawiedliwości, i jakiegoś choćby podstawowego ładu, a nie żyje już tylko tym, by w odpowiednim momencie trafić pod opiekuńcze skrzydła „szpiclów, katów i tchórzy”, bo to oni wygrają, cieszy się gdy widzi, że dobro tryumfuje. Zwyczajnie. Zło dostaje w łeb, a dobro powstaje i krzyczy z radości. A jezusowe przykazanie miłości bliźniego nie ma tu nic do rzeczy. Na tym polega porządek świata i przez to własnie ten świat trwa, i w tym trwaniu radzi sobie całkiem nienajgorzej. Bo tak to jest, że życzenie prawa, prawdy, ładu i sprawiedliwości, jest nieuchronnie związane z życzeniem śmierci dla tych, którzy przeciwko temu prawu, tej prawdzie i tej sprawiedliwości walczą. By zdechli. Po prostu. By zdechli. Bo czasem jest tak, ze – jak już tu kiedyś wspominaliśmy – niektórych tylko śmierć potrafi wyprostować.
A więc cieszmy się z tego, że Osama Bin Laden nie żyje. I że jego szczątki zostały wrzucone gdzieś do oceanu. Cieszmy się i radujmy. A jak już nam ta radość trochę przejdzie, będziemy mogli się może i pomodlić za jego duszę. W końcu, jak by nie patrzeć, to akurat mu się od nas zawsze należało i należy. Nie tylko jemu. Nie tylko jemu.

niedziela, 1 maja 2011

Radujmy się! Straszno już było

Dziękuję:
Joli z Warszawy
Cmentarnemu
Edwardowi z Przegędzy
Radkowi ze Szczecina
Jakubowi z Warszawy
Waldemarowi z Bytowa
Wojciechowi z Tychów
Braciom Szwedom
Joli z Sieprawia
Grzegorzowi z Warszawy
Dance z Warszawy
Szymonowi z Warszawy
Andrzejowi z Płocka
Andrzejowi z Krakowa
Dorocie z Gniezna
LEMMINGOWI
Marylce
Michałowi ze Świecia
Kozikowi
Krzysztofowi ze Szczecina
Tomkowi z Pabianic
Dance z Poniatowskiego
Michałowi z Piastowa
Annie z Olsztyna
Aplikacjom
Michałowi z Warszawy
Irkowi z Warszawy
Jackowi i Irenie ze Szczytna
Piotrowi z Warszawy
Maciejowi z Focha
Jackowi z Oświęcimia
Arturowi z Warszawy
Krzysztofowi z Sosnowca
Elżbiecie z Warszawy
Dorocie z Rzeszowa
Moim Ludziom ze Skoczylasa
Państwu Wieczorkom
Marianowi z Józefowa
Janinie z Gniezna
Andrzejowi z Bydgoszczy
Krystynie z Gdańska
Grabarzowi
Magdzie i Markowi z Białej
Piotrowi z Barczewa
Jackowi z Literackiej
I jak zwykle Paypalowiczom: Ewie, Sławkowi, Markowi.
W tym miesiącu szczególnie pragnę podziękować tym wszystkim, którzy tak serdecznie zareagowali na moje dwa desperackie apele w połowie miesiąca, kiedy nagle wszystko zaczęło mi mówić, że to już koniec.
Dziękuję raz jeszcze i niezmiennie proszę o pamięć.

Mieliśmy kiedyś taki zwyczaj, że specjalnie na tę okazję odgrzebywałem jakiś stary tekst, który osobiście lubię bardziej niż inne, i Wam go dedykowałem. Ponieważ się ostatnio rozpisałem, i ten zwyczaj jakoś odszedł w zapomnienie.. Ale dziś, ponieważ minął miesiąc, a ja nie mam nic odpowiedniego, proszę, poczytajcie sobie to. Nie bardzo długie. Myślę że zabawne. No a poza tym – co wcale nie tak mało ważne – o czasach, gdy jeszcze istniało coś takiego jak piar. A my wszyscyśmy się go strasznie bali. Niepotrzebnie. Wszystko się kiedyś kończy. Przyznacie sami. Już sam tytuł robi wrażenie: DONALD TUSK – GWIZD ARTYSTYCZNY.

Przydarzyła mi się bardzo zabawna historia. Siedziałem sobie w domu i słuchałem muzyki. Grał Bill Evans – pianista, razem z Toots Thielemansem na harmonijce. Kto się interesuje, z pewnością wie, o co chodzi. Weszła najmłodsza Toyahówna, wydęła z pogardą usta i spytała: „A co to za okropieństwo?’ Na to ja: „Organki”. Na co moja córka: „Okropne”. I znów ja: „To Toots Thielemans – on jest wybitny”. I wtedy moje dziecko: „Kto???? Tusk?”
Otóż sprawa wygląda następująco. Oczywiście nie Tusk, tylko Toots. Toots Thielemans – jeden z największych muzyków XX wieku. Można nie znać tego nazwiska, można nie wiedzieć, kto to taki, ale wystarczyło żyć i mieć uszy otwarte, żeby od czasu do czasu usłyszeć tę harmonijkę i jej nie zapomnieć. Wystarczyło te kilka ważnych filmów, jak choćby Midnight Cowboy, żeby już nigdy nie zapomnieć tej melodii. A więc nie, Moje Głupie Dziecko, nie Tusk. Toots. Wielki muzyk, znany głównie ze swojej harmonijki, ale również gitarzysta i… gość, który potrafił pięknie gwizdać. A więc bardzo zdolny człowiek. Nie Tusk.
Domyślam się, że ktoś kto znalazł się na tym blogu po raz pierwszy, pomyśli sobie zapewne, że tu się odbywa jakieś szaleństwo. Mało tego. Jestem pewien, że nawet ci, którzy byli tu już wcześniej, mają święte prawo, żeby uznać, ze ja albo ostatecznie straciłem siły, albo się po prostu zdemoralizowałem. Proszę wszystkich o zachowanie spokoju. Aż tak źle nie jest. Atmosfera tylko z pozoru jest głupkowata. Owszem, kiedy moja córka wyskoczyła z tym Tuskiem, to wpadliśmy w nastrój zabawowy i zaczęliśmy się prześcigać w najróżniejszych pomysłach, jak by to było, gdyby nagle się okazało, że Donald Tusk potrafi grac ładnie na harmonijce, albo – nie daj Boże – jest okazał się wirtuozem w artystycznym gwizdaniu. Włączalibyśmy sobie TVN24, na ekranie pojawiałby się napis ‘na żywo’, kamery pokazywałyby nam rzecznika Grasia, który by z kolei anonsował wystąpienie Premiera… i wtedy na mównicę wchodziłby Donald Tusk i pięknie grał na organkach. Lub gwizdał. To byłoby coś. To byłaby prawdziwa rewolucja. Oto mamy ten nasz polityczny świat. Tych wszystkich pieprzonych prezydentów, ministrów, premierów, komisarzy, te wszystkie parlamenty, te strategie, te gospodarki, te niespełnione obietnice, tę nieustanna walkę o głosy wyborców… a tu nagle pojawia się, który gra na organkach, a następnie grzecznie się wszystkim kłania i idzie do domu.
Niedawno, Hanna Gronkiewicz Waltz powiedziała, że, jak idzie o miasto, którym ona zarządza, to właściwie nie trzeba już nic robić. Wystarczy, żeby wszędzie były kwiaty i żeby w chodnikach nie było dziur, na których można by połamać nogi. Ludzie będą chodzić jak naćpani i będzie git. Ja do tego bym jeszcze dodał takie rozwiązanie, żeby wszędzie, wzdłuż ulic poumieszczać wielkie telebimy, na których mieszkańcy miasta mogliby nieustannie oglądać, jak Donald Tusk gwiżdże, lub gra na harmonijce.
Wbrew pozorom, to nie jest obraz aż tak bardzo absurdalny. Właściwie, jak się dobrze przyjrzeć, to wszystko zmierza dokładnie w tym kierunku. Wczoraj telewizja poinformowała, że Premier przedstawił coś, co się nazywa Polska2030 – Wyzwania Rozwojowe. Chodzi o to, że – prawdopodobnie po to, by nas ostatecznie dobić – postanowiono nam pokazać, jak to będzie za dwadzieścia lat pod rządami ludzi, którzy nam dwa lata temu wskoczyli na plecy i nie chcą zleźć. Nie będę opisywał, jak ta Polska w roku 2030 ma wyglądać. Po cholerę? I tak wszystko wiadomo – domy mają być wysokie, ze szkła i stali, a pociągi mają jeździć bardzo szybko. Chcę jednak zwrócić uwagę na jedną rzecz. Otóż najprawdopodobniej autorem tego szaleństwa był nie Donald Tusk, lecz sam Michał Boni. Dlaczego tak myślę? Przede wszystkim dlatego, że mignął mi ten ubek wczoraj w telewizorze. Ale jest tez drugi powód moich podejrzeń. Ja na Boniego mam oko już od pewnego czasu. Dokładnie od dnia, kiedy przeczytałem z nim rozmowę w Rzeczpospolitej, gdzie on opowiadał, jak to w przyszłości każdy będzie miał komputer i będzie sobie z każdym rozmawiał na skajpie. To właśnie wtedy uznałem, że nie ma takich słów, które by potrafiły opisać nieszczęście, na jakie sami się zechcieliśmy skazać 21 października 2007 roku. Ale nie ma też takich słów, które by w pełni sprawiedliwie mogły załatwić sprawę o nazwie ‘Michał Boni’.
Więc już nic więcej nie napiszę. Pewnie puszczę sobie Nocnego Kowboja i może się w ten sposób trochę uspokoję.

O nienawiści, o miłosierdziu i pewnym pasterzu

Sprawa biskupa Pieronka i dwóch wywiadów, jakich ów duszpasterz udzielił Onetowi i Wirtualnej Polsce, przez krotką chwilę zajaśniała na firmamencie naszego życia publicznego i w sposób naturalny zgasła. Dlaczego zgasła, i dlaczego w sposób naturalny? Otóż stało się tak z dwóch powodów. Jeden, to sama osoba Biskupa, którego dziś już nikt nie traktuje poważnie, i to nie traktuje poważnie z powodów całkowicie naturalnych i jak najbardziej zrozumiałych. W końcu, jak można traktować poważnie kogoś kto leży i się nie rusza, a jeśli się rusza, to jakoś tak śmiesznie? Drugi powód, to temat jego wypowiedzi, a przede wszystkim tej jej części, która dla Systemu była szczególnie ważna i ciekawa – a więc PiS i Jarosław Kaczyński.
Na krótką chwilę chciałbym się zatrzymać przy tej drugiej kwestii. Jest faktem nie podlegającym dyskusji i w rzeczy samej już przez nikogo chyba nie poruszanym, że z punktu widzenia interesów Systemu, Kościół jest instytucją w najlepszym wypadku zbędną, ale też możliwe, że wciąż szkodliwą, którą nieustannie należy mieć na oku. Z punktu widzenia współczesnego świata, a więc pierwszej kreacji Systemu, Kościół może funkcjonować wyłącznie jak zinstytucjonalizowany gabinet terapeutyczny, i to w dodatku w ramach bardzo ściśle reglamentowanej procedury. I wcale nie chodzi o to, czy na jego czele będą stali biskupi Michalik i Gądecki, czy może kardynał Nycz z biskupem Pieronkiem właśnie. Dla Systemu zarówno Michalik, jak i Pieronek to ciała obce, bakterie, wrogowie, które pewnego dnia trzeba będzie i tak wyeliminować, a jeśli dziś jeszcze, z jakiegoś powodu, procesu eksterminacji uruchomić się nie da, należy jednym i drugim próbować grać, na tyle skutecznie, na ile to jest możliwe.
I oto mamy przed sobą biskupa Pieronka, który z jakiegoś powodu nienawidzi Jarosława Kaczyńskiego i Prawa i Sprawiedliwości. Tyle. Nic ponadto. Musimy jednak przy tym nie zapominać, że nie jest tak, że dzięki temu nastawieniu, on w jednej chwili staje się przyjacielem Systemu. W żadnym wypadku. Pieronek, podobnie jak wszyscy pozostali biskupi, wszyscy księża, wszyscy ludzie wierzący w Boga Jedynego na poważnie, a nie w ramach jakiejś przelotnej mody, dla Systemu są elementem wrogim. I żadne fałszywe uśmiechy i pokręcone słowa – z obu zresztą stron – tego stanu rzeczy nie zmienią. System nie spocznie, dopóki Kościół w Polsce – zwłaszcza w Polsce – nie zostanie ostatecznie rozbity. A zatem biskup Pieronek i to co on ma do powiedzenia, gdyby nie jego nienawiść do Jarosława Kaczyńskiego, dla Systemu byłby nikim. Na razie.
Z wyżej wymienionych powodów, jak już wspomniałem, wywiady, jakich biskup Pieronek udzielił obu portalom, trochę pobłyszczały i zgasły. Zrobiły swoje i zostały zastąpione przez inne, bardziej ciekawe i mocniejsze wydarzenia. Co po nich zostało? Jak idzie o rozmowę w Onecie – w całości niemal, oczywiście, poświęconą Jarosławowi Kaczyńskiemu, Prawu i Sprawiedliwości i Katastrofie Smoleńskiej – wszystko. Natomiast jeśli idzie o Wirtualną Polskę – a ta rozmowa nas dziś interesuje – tylko ta jedna ironia: „Najlepiej byłoby zbudować piramidę albo usypać kopiec, zasypać Pałac Prezydencki, a na szczycie postawić pomnik Lecha Kaczyńskiego i go ozłocić”. No i wściekłość, jaką wśród osób wiernych i płaczących, te słowa wywołały. No i nienawiść, która zawsze się rozmnaża. Zawsze.
Dziś już nie umiem przypomnieć sobie, jak to się stało, że obie rozmowy z biskupem Pieronkiem najpierw sobie wydrukowałem, a później przeczytałem. Zwykle tak postępuję, kiedy się dowiem, że przede mną leży tekst kogoś, kogo szanuję i o kim wiem, że mogę się po nim spodziewać jakiejś inspiracji. Wedle wszelkich danych, coś takiego jak wypowiedź biskupa Pieronka, w dodatku na tematy związane z doraźną polityką, nie powinno mnie w najmniejszym stopniu interesować. Mimo to, stało się tak, że oba teksty znalazłem, wydrukowałem sobie na kilku kartkach papieru – nie znoszę czytać na ekranie – i przeczytałem. Jak mówię, w całości. I od razu powiem uczciwie, że jeśli jestem wstrząśnięty, to bynajmniej nie z powodów, jakie mogłyby się tu wydawać pierwszoplanowe.
Otóż przede wszystkim – tak jak to zwykle bywa – rozmowa z biskupem Pieronkiem w jej absolutnej większości w ogóle nie dotyczy ani Jarosława Kaczyńskiego, ani polityki w ogóle. Pieronek rozmawia o dziesiątkach różnych rzeczy, a o Kaczyńskim, o Krzyżu, i Krakowskim Przedmieściu, o Wawelu, wspomina zaledwie parę razy, na początku rozmowy, i pod jej koniec. W dodatku, jeśli on w ogóle mówi o jednym, drugim i trzecim, to wyłącznie jednoznacznie sprowokowany przez dziennikarza. Jeśli ktoś nie wierzy, niech sobie sprawdzi.
I to jest jedna rzecz. Druga natomiast to taka, że wszystko co mówi Pieronek poza uwagami stricte politycznymi, jest i jak najbardziej słuszne, lub w najgorszym wypadku prowokujące do zastanowienia, i co nie najmniej istotne, podane wyjątkowo inteligentnie, co akurat w przypadku naszych biskupów ostatnio robi wrażenie luksusu. I znów, jeśli ktoś nie wierzy, niech sobie poczyta. Biskup Pieronek mówi o Janie Pawle II, o jego beatyfikacji, o cudach, o współczesnym zlaicyzowanym świecie, o Francji, o komunistach, o Radiu Maryja, o papieskich encyklikach, o ludzkiej pobożności, a nawet o Robercie Kubicy. I wszystko co mówi jest bardzo interesujące i w bardzo interesujący sposób podane. Ostatnio czytałem trzy wywiady z biskupami. Z kardynałem Nyczem, z tym jakimś biskupem opolskim, którego nazwiska bez najmniejszych wyrzutów sumienia zapomniałem, i teraz z Tadeuszem Pieronkiem. Mnie nie trzeba tłumaczyć, co biskup Pieronek ma za uszami i nie trzeba mnie przekonywać do tego, bym na niego od rana do wieczora uważał. Ja się sprawami publicznymi interesuję i to co mam wiedzieć – również na temat naszych biskupów – to raczej wiem. Nie ulega jednak wątpliwości, że tu nawet nie chodzi o Nycza i tego biskupa z Opola. Tu nie chodzi o Dziwisza. Nie musimy się też odwoływać do zmarłego już arcybiskupa Życińskiego. Pieronek, kiedy mówi o sprawach nie związanych z bieżącą polityką, jest z nich wszystkich najlepszy. Jego słowa są ciekawe, mądre, a przede wszystkim proste, a nie pokrętne w sposób, który nas ostatnio doprowadza zwykłych ludzi aż do takiej cholery.
Nie będę tu cytował kolejnych przykładów. Kto chce, niech sobie tam zajrzy już samodzielnie. Powtórzę tylko raz jeszcze. Mam bardzo mocne przekonanie, że biskup Pieronek przede wszystkim robił wrażenie, jakby nie bardzo chciał rozmawiać o naszej bieżącej polityce, i żeby powiedzieć to co powiedział, musiał zostać w sposób najbardziej prostacki do tego sprowokowany. Na zasadzie właśnie takiej, że dziennikarz, który z nim ów wywiad przeprowadzał, zrozumiał w pewnym momencie, że bez tych jego paru gestów nienawiści w stosunku do Jarosława Kaczyńskiego, z tego co on gada, System nie będzie miał najmniejszego pożytku. Widocznie brakowało mu tej swady, z jaką swoje zadania realizuje Nizinkiewicz z Onetu. Ten od początku wiedział, po co ta cała rozmowa, więc nie musiał rzucać żadnych kół. Chodziło wyłącznie o Kaczyńskiego. I to właśnie takiego, o jakim Pieronek zgodził się mówić.
I tu dochodzimy do sedna tych refleksji, i tym samym głównego powodu, dla którego one zostały tu w ogóle przedstawione. W moim najgłębszym przekonaniu, biskup Tadeusz Pieronek doskonale symbolizuje sytuację, w jakiej znalazła się znaczna część Kościoła w Polsce. Nie jest bowiem tak, że nasi księża i biskupi w jednej chwili przestali być naszymi księżmi i biskupami. Że ich naturalna posługa, z powodu ich politycznych przekonań i ewentualnych uwikłań, została w jednej chwili unieważniona i zdegradowana. Oni są wciąż naszymi księżmi i biskupami, a jedyne co ich różni, to przede wszystkim to antypisowskie szaleństwo, osobista mądrość, i zwykła ludzka uczciwość. Jedyne co stoi na przeszkodzie, byśmy mogli nadal ich wszystkich szanować i być im posłusznymi, to to, że część z nich to zwykli durnie, zakłamani tak jak wielu z nas, uwikłani w jakieś drobne podłości, i albo, jak wielu z nas nienawidzący PiS-u, albo PiS kochający, tyle że w ogóle nie wiadomo dlaczego.
I oto mamy biskupa Tadeusza Pieronka. Człowieka, który zawsze bardzo interesował się polityką – niekiedy, jak się okazuje, aż za bardzo – i który obsesyjnie nienawidzi Jarosława Kaczyńskiego i tego wszystkiego, co on reprezentuje i symbolizuje. Gdyby nie PiS i nie Jarosław Kaczyński, możemy być pewni, że o biskupie Pieronku słyszelibyśmy wyłącznie przy okazji jakichś nie do końca załatwionych spraw lustracyjnych. I na tym jego kariera publiczna by się kończyła. Byłby nikim innym, jak tylko jednym z tych członków Episkopatu, którzy od czasu do czasu przyjdą i coś nam powiedzą o świętości życia od narodzenia do naturalnej śmierci. A jednocześnie księdza biskupa, prawdopodobnie jednego z najbardziej inteligentnych i mądrych pasterzy naszego Kościoła, którego mądrość i inteligencja nikogo, ale to absolutnie nikogo nie interesują. Z jednego powodu – bo tak naprawdę wszyscy go nienawidzą. Jedni w sposób zupełnie dla siebie naturalny, tak jak nienawidzą Kościoła i religii, a drudzy, ponieważ nienawidzą księży, którzy w ten zupełnie tajemniczy i zagadkowy sposób nagle postanowili służyć złu. Nie w ogóle, ale tak troszeczkę. Tak trochę. Dokładnie tyle, ile to zło od nich wymaga.
Kończę już te refleksje na temat biskupa Tadeusza Pieronka i tego obłędu, jaki stał się udziałem nie tylko jego i paru jego kolegów, ale wielu z nas, a ja się zastanawiam, czy one są pesymistyczne, czy może pocieszające. I przyznam, że sam do końca nie wiem. Bo, z jednej strony, nie ma nic dobrego w tym, że nienawiść potrafi aż tak bardzo zrujnować duszę człowieka, że w praktyce traci on szansę na to, by w ogóle mówić o sobie, że jest człowiekiem. Z drugiej jednak strony – i to całkiem możliwe, że szczególnie dla nas, ludzi wierzących – wiadomość taka oto, że nawet ktoś taki jak biskup Tadeusz Pieronek, wciąż ma szansę być naszym pasterzem i mówić nam rzeczy ważne i prawdziwe, powinna nas nastrajać bardzo pozytywnie. Ostatnio bardzośmy się martwili, że Kościół nas opuścił. Okazuje się, że to nieprawda. Kościół wciąż jest z nami. Jedyne co się stało, to to, że diabeł znów podniósł swój parszywy łeb. I część z nas nagle się tego gestu, jak zwykle, wystraszyła. W tym kilku z naszych biskupów. Bądźmy jednak cierpliwi i wyrozumiali. Poczekajmy. Oni się w końcu opamiętają. W międzyczasie możemy się za nich pomodlić. Zwłaszcza dziś. W dniu Święta Bożego Miłosierdzia.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...