piątek, 14 stycznia 2022

Jaka szkoda, że to kurwy.

Wspominałem tu już wielokrotnie, a ostatnio chyba po kolejnej mojej przygodzie z tak zwanym „Sylwestrem Marzeń”, że w moim najgłębszym przekonaniu, przy tej nędzy jakiej nam dostarcza nasza kultura popularna, poczynając od piosenki, przez film, a kończąc na literaturze, jedynymi w miarę profesjonalnymi i autentycznie zaangażowanymi w ów proces twórczy artystami są przedstawiciele kultury disco-polo. Ktoś powie, że nie ma w tym nic dziwnego, bo prawdopodobnie dziś to wyłącznie ludzie tacy jak bracia Golcowie, Zenon Martyniuk, Marcin Miller, Sławomir Świerzyński, czy wreszcie Kajra i Sławomir to jedyni artyści zależni wyłącznie od publiczności, a nie podporządkowani jakimś cwaniakom, którzy im płacą za realizowanie wydumanych przez nich projektów. A skoro zależni od publiczności, to oni ile im sił starczy będa stawali na głowie, by owej publiczności nie zawieść. Może i tak, nie zmienia to jednak faktu, że póki co takie De Mono, Perfect, Lady Pank, czy Budka Suflera, Sławomirowi i jego żonie, nie są w stanie nawet akompaniować na scenie, bo on do tej robota ma muzyków znacznie lepiej wykształconych i warsztatowo sprawnych.

Nie są to nigdy wesołe refleksje, bo Bóg mi świadkiem, że bardzo bym chciał żeby Polska była w stanie stworzyć coś nawet nie na poziomie „Sylwestra Marzeń”, ale znacznie znacznie wyższym. Niestety każdy kolejny rok potwierdza, że na to nie ma szans i pewnie juz nigdy nie będzie. Oto właśnie dowiedziałem się, że nasz najpopularniejszy chyba dziś aktor Maciej Stuhr wystąpił w nowej polskiej wersji historii znanej na całym świecie jako „Charlie i Fabryka Czekolady”. Naszym twórcom kultury nie wystarczyła klasyczna powieść Roalda Dahla, nie wystarczył oryginalny film z Genem Wilderem, czy jego słynny remake z Johnnym Deppem – oni potrzebowali jeszcze pokazać, że też potrafią i nikt ich przed tym nie powstrzyma, zwłaszcza że jak słyszę, my z tego zroboiliśmy musical, co nas przybliża już pod sam Broadway. Obejrzałem zwiastu tego filmu i zrobiło mi sie jeszcze smutniej. Chciałem to jakoś skomentować, ale ponieważ brak mi sił, pomyślałem że może przypomnę pewien stary tekst, jak mi się zdaje dostępny tylko na moim dawnym blogu w Salonie24. Bardzo proszę.

 

 

 

 

      Myślę że nie będzie źle zacząć od pewnej anegdoty. Otóż studiując tę swoją filologię angielską, przez kilka chyba lat regularnie uczestniczyłem w wykładach doc. dr hab. Marii Łobzowskiej, mocno starszej już, wiecznie ubranej na czarno pani, która – sądząc po sposobie w jakimś się posługiwała językiem angielskim – językowe umiejętności posiadła w znacznej części teoretycznie. Nie chcę w ten sposób broń Boże powiedzieć, że ona była do niczego, bo przede wszystkim ja byłem wówczas za głupi, by to ocenić, a po drugie myślę, że ona jednak była dobra. Dlaczego? Nie wiem, ale myślę, że była dobra. Natomiast faktem jest, że ona po angielsku mówiła bardzo zabawnie, a więc tak jak mówią ludzie, którzy nigdy języka nie studiowali, lecz poznali go, przez znaczną część życia mieszkając w środowisku tubylczym.

      Poza tym, jak mówię, ona zawsze była bardzo stara, a przez sposób w jaki się nosiła i zachowywała, robiła wrażenie osoby jeszcze bardziej wiekowej, niż była w rzeczywistości. I oto któregoś dnia wypadło nam omawiać dramat XVII-wiecznego angielskiego autora nazwiskiem John Ford po tytułem „’Tis Pity She’s A Whore”, co tłumaczy się ni mniej ni więcej jako „Szkoda, że to kurwa”. Dziś już nie wiem, jak do tego doszło, bo wykład to jednak tylko wykład, ale w pewnym momencie doszło do tego, że pewna nasza koleżanka zmuszona została do zacytowania tego tytułu… no i, mając przed sobą nie jakiegoś naszpanowanego typowym akademickim luzem magistra, lecz samą dr Łobzowską, zaczęła się wić i stękać, próbując sprytnie wyjść z ciężkiej dla siebie sytuacji. No i w tym momencie nasza fantastyczna zupełnie pani od literatury, z tym swoim niepowtarzalnym akcentem, wygłosiła mowę, której do dziś nie zapomniałem, i potrafię ją powtórzyć niemal słowo w słowo: „Dear children, please do not be afraid of using dirty words. You can simply say: a woman of easy virtue”.

      Myślę, że większość z nas, czytających te słowa, wie dobrze w czym rzecz, jednak na wszelki wypadek, biorąc pod uwagę, że mogą wśród nas być jakieś niedobitki, którym będzie ciężko to zrozumieć, ów fragment przetłumaczę. Otóż dr Łobzowska powiedziała coś takiego; „Drogie dzieci, proszę was bardzo, nie bójcie się używać brzydkich słów. Zawsze przecież możecie powiedzieć po prostu: kobieta lekkich obyczajów”.

     Czemu mi się nagle przypomniała tamta fantastyczna wręcz przygoda? Otóż rzecz w tym, że w miniony czwartek poszliśmy z żoną do teatru, a ja przyznaję z dumnie podniesionym czołem, że ja osobiście do teatru wręcz nałogowo nie chadzam. Czemu tak? Nie wiem. Nigdy mnie ten rodzaj sztuki nie pociągał, a dodatkowo świadomość, że mam przed sobą nie ekran, na którym przesuwają się jakieś obrazy, ale prawdziwych, popisujących się przed pełną salą rozbawionej publiczności, ludzi, ona okropnie mnie zawsze peszyła. No i sam już koniec, kiedy oni wszyscy wychodzą na scenę, by się trzymać za ręce i po raz dziesiąty kłaniać, zawsze wedle tego samego fałszywego jak jasna cholera schematu, niezmiennie jest dla mnie nie do wytrzymania, i ja się zwyczajnie czerwienię.

     O ile sobie przypominam, z własnego wyboru w teatrze byłem zaledwie dwa razy. Kiedyś, już bardzo bardzo dawno temu, na przedstawieniu Jana Kreczmara „Hyde Park” na Scenie Kameralnej Teatru Śląskiego w Katowicach, gdzie miałem okazję oglądać, chyba wówczas ledwo co debiutujących, Krzysztofa Kolbergera i Ewę Dałkowską, no i zupełnie niedawno, też w Teatrze Śląskim, tyle że na Dużej Scenie, na „Końcówce” Becketta z Andrzejem Sewerynem i Zdzisławem Wardejnem. Czemu tam polazłem? Zwyczajnie, bo w jednym i drugim przypadku była to okazja, by zobaczyć coś naprawdę ekstra. Dobrze pamiętam ostatnie przedstawienie. Byłem naprawdę poruszony. Seweryn był fantastyczny, zupełnie bez zarzutu, spektakl zrealizowany był tak, że jeśli ziewałem, to wyłącznie dlatego, że ja w ogóle wciąż ziewam, no i ostatecznie wróciłem do domu pod dużym wrażeniem.

      Czemu poszliśmy tym razem? Poszliśmy mianowicie z dwóch aż powodów. Pierwszy to taki, że był to występ teatralnego zespołu o nazwie „Cheek by Jowl” z samego Londynu, a ja zawsze byłem ciekawy zobaczyć, jak się prezentuje przeciętny angielski zespół teatralny, i jak na jego tle może wyglądać to co zdarza mi się o czasu do czasu widzieć tu w Polsce, a po drugie – oni przyjechali do Katowic ze sztuką Johna Forda pod tytułem „Szkoda że to kurwa”, przetłumaczonym prawie zgodnie z zaleceniem dr Łobzowskiej jako „Szkoda, że jest nierządnicą”. No a tego przegapić nie mogłem pod żadnym pozorem, prawda?

No i muszę powiedzieć, że już w momencie kiedy weszliśmy na salę, a do rozpoczęcia spektaklu było jeszcze 10 minut i ludzie wciąż się zbierali, i zobaczyłem scenę, na niej łóżko, a na tym łóżku tę dziewczynę, jak ona, nie zaważając na to, że nikt nawet na nią nie patrzy, najzwyczajniej na świecie gra, a gra tak, że mój akurat świat czegoś takiego nie widział, już byłem pod wrażeniem. Wreszcie zamknięto drzwi, zgasło światło, na scenę zaczęli wchodzić pozostali aktorzy, i w ciągu paru sekund stworzyli taki spektakl, że zacząłem się powoli bać, że za chwilę ze wzruszenia – kto mnie zna, ten wie, że dla mnie to jest tyle co splunąć – się popłaczę. Już pierwsze minuty tego przedstawienia były tak porażające, zarówno pod względem reżyserii, jak i gry aktorów, że ja się autentycznie poczułem jak na… ja wiem? Koncercie Portishead w zeszłym roku Poznaniu?

      Nie będę opowiadał, co tam się działo, bo to nie jest recenzja teatralnego przedstawienia, lecz zaledwie skromna refleksja na tematy, które zupełnie niedawno tu poruszaliśmy. A więc powiem tylko tyle, że zespół „Cheek by Jowl”, jak się domyślam, jest zaledwie jednym z całej kupy londyńskich teatrów, który jako wybitny i jeden z najważniejszych na świecie funkcjonuje tylko wówczas, gdy przyjedzie do takich Katowic i trzeba go jakoś zapowiedzieć. Gdy idzie natomiast o aktora Andrzeja Seweryna, to jest to jeden z najwybitniejszych polskich – a swego czasu podobno również i francuskich – aktorów, występujący w najwybitniejszych wyłącznie przedstawieniach. Rzecz w tym, że między tym co ja widziałem parę miesięcy temu, kiedy poszedłem na tę becketowską „Końcówkę”, a tym, co nam pokazali wczoraj ci Anglicy, rozciąga się kosmos. Pod każdym możliwym względem. I – przykro to mówić, bo zawsze lepiej myśleć, że jest lepiej niż gorzej – każdy z tych aktorów – powtarzam – każdy – był bez porównania lepszy od Andrzeja Seweryna, nie wspominając już o Zdzisławie Wardejnie. Ja tego wcześniej ani nie wiedziałem, ani też nie mogłem się domyślać. Teraz już wiem, bo to zwyczajnie ujrzałem i przeżyłem.

      Co za naiwność! Sądzić, że owszem – gdy chodzi o film, czy muzykę, to sprawa jest jasna. Natomiast w teatrze, gdzie ani nie są zaangażowane duże pieniądze, a i temat jest wzięty prosto z powszechnie dostępnej klasyki – wystarczy tylko serce i talent. I nagle po raz nie wiadomo który okazuje się, że to właśnie tylko o to chodzi. O serce i o talent.

      Piękny był ten wieczór. Piękny i smutny. Czemu smutny – to już powiedziałem. Co to za cholera radość dowiedzieć się, że jest jeszcze gorzej, niż się wydawało? No ale było jeszcze coś. Otóż Giovanni w pewnym momencie rozebrał się do rosołu i jeszcze w dodatku stanął przodem do publiczności, natomiast Annabella nawet kiedy (raz!) zdjęła biustonosz, to była odwrócona tyłem. To niesprawiedliwe. Zwłaszcza że, jak zapowiadano, to ona miała być tą jakąś ladacznicą.




3 komentarze:

  1. @toyah
    Uff, już myślałem, że to naprawdę film, a to tylko zapowiedź audiobooka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Mateusz
      Uff. Niestety sama ta zapowiedź potwierdza moje najgorsze podejrzenia. Jeśli młody Stuhr daje się wynajmować do tego rodzaju produkcji, a efekt tego czegoś jest taki jak widzimy, to jest jeszcze gorzej.

      Usuń
    2. @toyah
      Nie no, jasna sprawa, ale jakby oni nakręcili taki film to... nie wiem nawet jak miałbym coś takiego nazwać.

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...