niedziela, 14 lipca 2019

O maśle za dziewięć złotych i trufli za dwa


     Dzisiejszy tekst traktuję jako o tyle istotny, że wskazujący na pewne moim zdaniem nadzwyczajnie odkrycie, którego jestem autorem. To znaczy – tu muszę się nieco poprawić – owo odkrycie tak do końca nie stanowi żadnej rewelacji, ponieważ od pewnego czasu nie tylko przecież ja miałem wrażenie, że to czym my tu się tak bardzo emocjonujemy, to zwykła gra, której my jesteśmy zaledwie częścią. No a dziś zaledwie znalazłem na to bardzo bezpośredni dowód. Otóż, jak pewnie niektórzy z nas zdążyli zauważyć, zwolennicy tak zwanej „totalnej opozycji”, głównie w Internecie, kolportują informację, jakoby rząd Prawa i Sprawiedliwości podwyższył ceny żywności. Pomijając oczywiście owe wyliczenia, najczęściej wzięte z tak zwanej popularnie „dupy”, ile razy widziałem kolejne przedstawiane nam rachunki, zastanawiałem się przede wszystkim, co to takiego się stało, że ci, wydawałoby się pełną gębą liberałowie, nagle uznali, że państwo powinno coś zrobić, by ceny masła, czy pietruszki, zdecydowanie zostały obniżone, podczas gdy ich niemal święta wiara dotychczas wskazywała na to, że ceny – i w ogóle cały poziom naszego życia – zależy wyłącznie od tak zwanego „wolnego rynku” i naszej zapobiegliwości.
      No ale od razu odpowiadałem sobie, że mamy tu do czynienia przede wszystkim z tak zwanym „elektoratem”, a więc z czymś, co jest gotowe na wszystko, więc nie ma się co tą nędzą zajmować. No i w tym momencie, proszę sobie wyobrazić, że ów cenowy obłęd zrobił tak silne wrażenie na tych, którzy całym tym interesem w ten czy inny sposób kręcą, że postanowili oni sobie, by ten „myk” wykorzystać w przedwyborczej kampanii. Oto mianowicie, jak rozumiem, najwyższe kręgi Platformy Obywatelskiej, wpadły na pomysł, by wyprodukować plakat w formie sklepowego rachunku, z którego będzie wynikać, że za masło w Polsce trzeba dziś płacić 9 zł, a za kilogram schabu bez kości złotych 24. Mało tego: ów plakat tak się Grzegorzowi Schetynie i innym spodobał, że najwyraźniej zostało wydane zarządzenie, by każdy lokalny oddział Platformy Obywatelskiej, ale również każdy ważniejszy polityk owej Platformy, zamieścił w Internecie zdjęcie wspomnianego plakatu. Z masłem za 9 zł. I owe zdjęcia się oczywiście ukazały.
       Całość tego idiotyzmu została potwierdzona na najwyższych partyjnych szczeblach, a więc głosem szefa kampanii, Krzysztofa Brejzy, który ogłosił, że:
Drożyzna będzie głównym tematem kampanii. Ziemniaki są dziś niczym trufle, a pietruszka staje się rarytasem”.
      Otóż ja, owszem, wiem, że coś takiego jak trufle w przyrodzie istnieje, choć osobiście, ze względu na między innymi cenę właśnie, nie miałem okazji sprawdzać. W odróżnieniu oczywiście od ziemniaków... i mam nadzieję, że wszyscy czytający ten tekst wiedzą, o czym mówimy. Podobnie ma się sprawa z pietruszką. Ja, szczerze mówiąc, nie wiem ile ostatnio płaciłem za dwie pietruszki, które żona moja kazała mi kupić do zupy, czy to była złotówka, czy złotych dwa, a może cztery, w każdym razie nie zauważyłem, by to był rarytas.
       No ale mamy tego Brejzę, który najpoważniej na świecie publikuje wyżej zacytowany komunikat, i liczy na to, że on dotrze... no do kogo? Ja zdaję sobie sprawę z tego, że od czasu gdy doradcy Donalda Tuska wpadli na pomysł, by politykę w kraju prowadzić wyłącznie szerząc kompletnie pozbawioną rozumu nienawiść, znaczna część polskiego społeczeństwa nawet nie słucha tego, co do nich mówi poseł Brejza. Im wystarczy Kaczor, jego Kot i Mamusia. Tu jednak mamy coś więcej. Otóż nie mam najmniejszych wątpliwości, że skoro poseł Brejza mówi, to on mówi do kogoś. Oni są oczywiście głupi, ale nie na tyle głupi, by wyrzucać pieniądze w błoto. A więc, on mówi do kogoś i wychodzi mi na to, że on mówi do mnie. Poseł Brejza uznał, że ja, jako wiejski głupek, nie wiem, jaka jest różnica między truflą, a kartoflem, a więc jeśli on mi powie, że dziś ziemniak kosztuje tyle co trufla, to ja się zadławię z wrażenia i w nadchodzących wyborach zagłosuję na Koalicję Europejską. Przepraszam wszystkich bardzo, ale ja innego wyjaśnienia dla tego szaleństwa nie widzę.
       W tej sytuacji ja mam wiadomość nie tyle do posła Brejzy, bo, jak sądzę, on dziś żyje w świecie Obcych, natomiast, owszem, chciałbym powiedzieć coś tym wszystkim, którzy Brejzy nie słuchają i są skupieni wyłącznie na swojej nienawiści do PiS-u. Otóż chciałbym Wam powiedzieć, że może by jednak Wam nie zaszkodziło, gdybyście się zainteresowali ludźmi, których wspieracie. Bo ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby wspomniany PiS osiągnął poziom posła Brejzy – a przyznaję z bólem, że niekiedy bywa naprawdę ciężko – to ja bym tą całą polityką pieprznął równo i zakopał się pod ziemię ze wstydu.
        Na koniec muszę wrócić do początkowej uwagi na temat odkrycia, jakiego własnie dokonałem. Otóż myślę sobie o tym Brejzie i o tych truflach i kartoflach i dochodzę do przekonania, że chyba jednak widzę jeszcze jedno rozwiązanie. Otóż nawet jeśli Brejza i jego sztab uważają nas z idiotów, to z pewnością nie aż takich. Oni muszą z całą pewnością wiedzieć, że tego typu zagrywki przyniosą im tylko ciężka porażkę. A skoro tak, to ja biorę bardzo mocno pod uwagę, że dziś Platforma Obywatelska walczy bardzo mocno z PiS-em o to, by pod żadnym warunkiem wrócić do władzy. Póki co wygląda na to, że idzie im naprawdę wspaniale.

Jak zawsze serdecznie zachęcam do kupowania moich książek. W księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl zostało jeszcze parę starych tytułów, no ale oczywiście i ten najnowszy, o języku jako tajnej broni Brytyjskiego Imperium. Serdecznie polecam.



sobota, 13 lipca 2019

Szwab, czyli o złym naśladownictwie


Dziś może na ten deszczowy dzień zaproponuję swój najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety”. Może będzie dobrze.

       Nie mam pewności, jak to się wszystko zaczęło, czy to może któryś z tych cymbałów, przycisnął złą literkę na klawiaturze, czy może, to ktoś z tak zwanych „prawych” buszujących po Twitterze dopuścił się dowcipnej prowokacji. Faktem jest, że przedstawiciele „totalnej opozycji” wykazali się tu wyjątkowym gapstwem i od kilku dni cała Polska jeździ po niej jak po łysej kobyle.
      O co poszło? Otóż ostatnio, kiedy wspomniana opozycja jeździ po kraju, zachęcając Bogu ducha winnych ludzi, by pomogli im odsunąć od władzy Dobrą Zmianę, na Twitterze pojawił się tag zatytułowany „TwójSzwab”, którym zupełnie nieświadomi tego, co czynią, politycy Platformy Obywatelskiej z przyległościami, zaczęli oznaczać swoje propagandowe kawałki.
       Dziś, jak mówię, cała Polska drze z Platformy przysłowiowego łacha, a jakby tego było mało, za tego „szwaba” wzięły się też prawicowe media, z TVPiS na czele i nie ma dnia, ani godziny, by gdzieś tam ktoś sobie na nim nie poużywał. Nie wiem, jak to długo jeszcze będzie wałkowane, ale czy to potrwa chwilę, czy jeszcze parę tygodni, czy już za parę dni Polska o tym całym „szwabie” zapomni, czy przez najbliższe lata na Schetynę, czy Tuska będziemy wołali „Twój Szwab”, tak czy inaczej mnie się to nie podoba. Dlaczego? Już tłumaczę.
     Otóż jeszcze kilka lat temu, kiedy praktycznie wszystkie media głównego nurtu, zarówno te papierowe, elektroniczne, jak i tak zwane społeczne, a za nimi cała kultura popularna, były w lewicowo-liberalnych rękach, propagandowa metoda zaobserwowana w omawianym wypadku, była niemal w stałym użyciu, tyle że z wektorem skierowanym w prawą stronę politycznej sceny. Na czym ona polegała? Otóż na tym właśnie, że brało się jakiś nic nie znaczący drobiazg, robiło się z niego temat i wałkowało się go tak długo, aż w końcu wystarczyło jedno krótkie i mocne hasło, by każdy przeciętny obywatel reagował na jego dźwięk ślinieniem się. Pamiętamy te znaki wszyscy bardzo dobrze: „Borubar”, „Roker Perejro”, „wieśmak”, „kaczka”, „małpka”, „sraczka”, czy nawet niezapomniane „debeściaki” i z pewnością też wielu z nas doskonale pamięta jakie spustoszenia w psychice tak wielu ludzi uczyniła ta straszna manipulacja. Że przesadzam? To proszę choćby sobie przypomnieć ów rysunek Andrzeja Mleczki, na którym widzimy prezydencką limuzynę, która ciągnie za sobą budkę z napisem toi-toi i zastanowić się, jakie warunki musiały być spełnione, by ten żart mógł być w ogóle zrozumiany. No i co trzeba było zrobić, by te warunki zapewnić tak by ostatecznie fani Mleczki mogli krzyknąć: „Zesrał się ten idiota!”
      A więc nie podoba mi się bardzo to, że prawicowe media dziś z takim zapałem korzystają z tamtych metod i tamtego dorobku. I jeśli ma się okazać, że Platforma Obywatelska ostatecznie zniknie ze sceny politycznej tylko dlatego, że ludziom będzie się kojarzyła ze „szwabem”, to właściwie jest mi wszystko jedno.



Przypominam, że w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl są do kupienia moje książki, w tym ta najnowsza, o języku angielskim, jako zabójczej broni Imperium. Jeśli ktoś sobie życzy dedykację, to zapraszam do siebie. Mój adres: k.osiejuk@gmail.com.

piątek, 12 lipca 2019

O Wołyniu, pamięci i zapominaniu raz jeszcze


Blog, na którym się niemal każdego dnia spotykamy, prowadzę od ponad już dziesięciu lat i powiem uczciwie, że te lata nie zawsze były łatwe. A łatwe nie były głównie z tego powodu, że ja chyba nigdy wcześniej w całym swoim życiu nie zapracowałem sobie aż na tylu wrogów. Oczywiście, był to też czas, kiedy spotkało mnie też wiele radości, niemniej nie mogę zapomnieć też tego, że niemal od pierwszego dnia dla wielu stałem się niemal wrogiem publicznym. I niech nikomu nie wydaje się, że ów podział przebiegał po tradycyjnej linii politycznej. Nic podobnego. Powiem wręcz, że kiedy spoglądam na miniony czas z dzisiejszej perspektywy, widzę, że tak naprawdę najwięcej złych słów zostało w moim kierunku wypowiedzianych ze strony nie klasycznego lewactwa, ale  tak zwanych „naszych”. Jak mówię, od niemal pierwszego dnia, jak się tu zacząłem dzielić swoimi refleksjami.
       Otóż był początek roku 2008, a więc roku pierwszego, a ja napisałem tekst na temat rzezi wołyńskiej i całego tego ciężaru, jaki musi polskie państwo nosić na swoich barkach do dziś, jeśli chce zachować tego wszystkiego sens, i wydaje mi się, że to wtedy właśnie wszystko się zaczęło. Dziś, jak wiemy, męczymy się, jak zawsze, z ową nieśmiertelną kwestią Wołynia, a ja chciałbym przypomnieć swój tekst z tamtych lat. Bardzo jestem ciekawy, jak to będzie tym razem.

      Myślałem, że po tych kilku dniach zupełnie jałowego roztrząsania, z jednej strony ogromu ukraińskich zbrodni popełnionych wobec Polaków ma Wołyniu, a z drugiej rzekomego tchórzostwa, koniunkturalizmu, czy może tylko głupoty Prezydenta, kiedy wszystkie już chyba słowa, po wszystkich stronach tej debaty, zostały powiedziane, przyjdzie czas na milczenie.
      Nic podobnego. Dzisiejsza „Rzeczpospolita” na pierwszej stronie informuje o tym, że kombatanci Wołynia są rozgoryczeni postawą Lecha Kaczyńskiego, na drugiej publikuje komentarz Rafała Ziemkiewicza, też w tonie ciężkiego rozgoryczenia, a wewnątrz numeru, zamieszcza wkładkę z chirurgicznie wręcz precyzyjną analizą ukraińskiego mordu.
     Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że swoje już miałem okazję powiedzieć i prawdopodobnie nic nowego nie wymyślę, ale z drugiej strony jest faktem, że wszyscy już swoje zdążyli powiedzieć, włącznie ze wspomnianym Ziemkiewiczem, który wcześniej już swoje poglądy wyraził w tej samej „Rzeczpospolitej” w tekście na dodatek bez porównania bardziej obszernym niż dziś, a mimo to wszyscy gadają, jak nakręceni. Więc ja pozwolę sobie raz jeszcze, tym razem – obiecuję – może krócej.
      Wśród osób zajmujących się sprawą barbarzyńskiego mordu, pojawiają się dwa rodzaje emocji. Jeden to ten, gdzie obsesyjnie wręcz powraca się do opisywania męki polskich ofiar okrucieństwa UPA, z jednoczesnym wymuszaniem na Ukrainie uczciwego nazwania tej części swojej historii po imieniu, a następnie potępienia wszystkiego, co za nią stoi. Z drugiej strony z kolei, mamy ludzi, którzy nadal, z – dla mnie nie do końca zrozumiałym – upodobaniem wbijają do naszych serc te straszne obrazy, a jednocześnie zapewniają, że przyjaźń z Ukrainą nie powinna być ani podważana, ani zagrożona, bo przecież UPA, to nie wszyscy Ukraińcy.
      Uważam, że w jednym i w drugim sposobie myślenia, obecny jest pewien bardzo ciężki błąd, a boję się, że oprócz błędu, pewna bardzo nieprzyjemna intencja. O jakim błędzie myślę? Otóż, w moim najszczerszym mniemaniu – co zresztą bardziej lub mniej otwarcie, przyznają wszyscy uczestnicy debaty – nie ma sensownej możliwości, żeby Ukraina kiedykolwiek zgodziła się zakwestionować tę swoją straszliwą historię. Może, jak powtórnie kiedyś wpadnie w łapy Rosji, to dla jakich swoich nieistotnych w tej chwili ciemnych interesów, Rosja każe Ukraińcom oficjalnie potępić zbrodnie UPA i oni oczywiście to a chęcią zrobią. Póki Ukraina jest wolna, nie ma takiego sposobu.
      Ten błąd jest ściśle powiązany z kolejnym. Otóż rzeczy polega na tym, że jeśli Ukraina nie zmierzy się uczciwie ze swoją – choćby i jednorazową – podłością, to właśnie przez fakt, że nawet jeśli UPA to nie cała Ukraina, to jest to wystarczająco duża i wpływowa część Ukrainy, żeby sprawa została uznana za zamkniętą. Zapominanie o tym, to, jak mówię, błąd, natomiast to, co nazywam brzydką intencją, to właśnie to detaliczne rozgrzebywanie tej męki sprzed 65 lat. Bo o co chodzi? Czyżby zamiar był taki, żeby ludziom przedstawić prawdę? Przepraszam bardzo, ale ci, których prawda, w tym ta prawda, w ogóle interesuje, mieli okazję tę prawdę poznać wielokrotnie. Ja osobiście pamiętam, że już jako małe dziecko – a nie byłem wychowywany w środowisku super patriotycznym – wiedziałem, że Ukrainiec, to ktoś, kto uzbrojony jest najczęściej w widły. Sami komuniści zresztą, przez wiele lat, być może ze względu na pamięć o Świerczewskim, o tym Ukraińcu z widłami nie dawali zapomnieć.
      Sam Rafał Ziemkiewicz pisze w swoim oryginalnym artykule:
"Tym, co wyróżnia rzezie na Wołyniu spośród wszystkich znanych historii zbrodni etnicznych, jest niewiarygodne bestialstwo zbrodniarzy. Ani stalinowskie NKWD, ani hitlerowskie Einsatzgtruppen nie popisywały się osobistym okrucieństwem. Rezuni OUN-UPA oraz innych nacjonalistycznych formacji wydawali się natomiast znajdować w nim szczególne upodobanie".
      No i sprawa jest zupełnie jasna. Nikt, nigdy, w takim stopniu nie zaprzeczył temu, czym jest w potocznym rozumieniu człowiek, jak nasi bracia Ukraińcy. Skoro jednak wszyscy o tym wiemy, to po co wyciągać te fotografie i prosić specjalistów od spraw wołyńskich o kolejne relacje, z zastrzeżeniem, że dobrze by było, gdyby może relacje te były jak najbardziej plastyczne? To nazywam nieładną intencją.
      Ale oczywiście wciąż możemy pytać dlaczego? Dlaczego? Dlaczego właśnie oni? Dlaczego? Częściowo na to pytanie odpowiada pewien bloger:
„Otóż UPA dokonała tych zbrodni z tak straszliwym bestialstwem (wyłupywanie oczu, palenie, krojenie piłami, obdzieranie ze skóry itd.) jak najbardziej celowo. Nie z powodu wrodzonego bestialstwa i zdziczenia ale jak najbardziej celowo i racjonalnie. Ponieważ UPA była bardzo zdyscyplinowana i zorganizowana, ale nie dość silna żeby wymordować wszystkich Polaków na Kresach, to uznała że jeśli będzie dokonywać tych mordów z tak straszliwym okrucieństwem to wywoła przerażenie wśród wszystkich Polaków i nawet ci których nie będzie można wymordować sami uciekną za Bug. To bestialstwo było częścią dobrze zaplanowanej zbrodni”.
      Dlaczego mówię, że jest to wyjaśnienie tylko częściowe? Bo ono odpowiada tylko na moje pytanie od strony technicznej. A ja bym chciał wiedzieć, dlaczego akurat Ukraińcy. Dlaczego nie Serbowie, dlaczego nie Chorwaci, dlaczego nie Wietnamczycy. Dlaczego nasi bracia Ukraińcy? Czyżby tamci byli mniej zdyscyplinowani? Bądźmy poważni. Ja jednak nie znam odpowiedzi na to pytanie. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to bardzo prymitywne i głupie: bo tak.
      Ale jeżeli ‘bo tak’, to tym bardziej nie ma już co dłużej na ten temat z Ukrainą rozmawiać. Nie ma też co dłużej o tym z nimi rozmawiać, nawet jeśli ktoś znajdzie na to pytanie odpowiedź bardziej intelektualnie umocowaną. Na przykład, że Ukraińcy mają to coś we krwi, albo, że szatan sobie Ukraińców bardzo upodobał. Bo oni, choćby się świat walił, winy na siebie nie wezmą. A jeżeli nie wezmą, to możemy, owszem, nadal publikować zdjęcia rozprutych brzuszków i wyłupionych oczu i połamanych rączek i mówić, że to na część pamięci.
       Jeżeli nie wezmą, możemy też powiedzieć Ukraińcom, idźcie od nas w cholerę, bo jesteście zbyt straszni, żeby wasze imię zakłócało nasz sen.
      I jeśli nie wezmą, prezydent Kaczyński zdecydowanie powinien odwołać z Ukrainy naszego ambasadora, ich ambasadorów poszczuć psami, a na granicy poustawiać zasieki.
       A nie wezmą. Bo pani premier Tymoszenko – owszem – bez najmniejszego wysiłku może spuścić swoje śliczne oczy nad śmiercią Bronisława Geremka i powiedzieć, że jest jej bardzo przykro, ale na tym jej możliwości współczucia się kończą. I w tej zupełnie nowej sytuacji, prawdopodobnie większość tych, dla których sprawa Wołynia jest jedynym miernikiem ludzkiego patriotyzmu z jednej strony, a skuteczności polskiej polityki międzynarodowej z drugiej, będzie usatysfakcjonowana. A pan red. Rafał Ziemkiewicz nie będzie musiał pisać tak ciężkich głupstw, jak to, które mu się przydarzyło w dzisiejszej „Rzepie”, gdzie w jednym zdaniu, z tylko sobie znanych powodów, popadając w kłamstwo zupełnie niezwykłe, pisze, niemal explicite, że w imię pojednania z Ukrainą Polska jest gotowa „zapomnieć” i przyjąć „ukraińską wersję” historii.
       Piszę, że Ziemkiewicz kłamie. Ale może być też tak, że nie kłamie. Może on faktycznie wierzy, że dopóki prezydent Kaczyński nie posadzi prezydenta Ukrainy, panią premier Ukrainy, oraz przewodniczącego ukraińskiego parlamentu przed sobą, nie pokaże im dodatku do dzisiejszej „Rzepy” wraz z odpowiednią kolekcją zdjęć i nie każe im trzem złożyć pod każdym z nich swoich podpisów, to tym samym zarówno zapomina, jak i uznaje.
        Ale wówczas nie potrafię uwierzyć, że to ten sam Ziemkiewicz, który w jednym ze swoich gorszych okresów, uznał za stosowne napisać i wydać książkę pod zajebistym wręcz tytułem „Polactwo”.







czwartek, 11 lipca 2019

O życiu w świecie bez granic opowieść ponura


      TVPiS – postanowiłem, że od dziś będę ich tak nazywał i to w jak najbardziej pozytywnym sensie – poinformowała mnie, że w Pruszkowie mieszkał sobie pan z panią i dwiema córeczkami, ale w pewnym momencie doszło do kryzysu, państwo się rozstali, a pani z dziewczynkami wyprowadziła się do Wrocławia, gdzie związała się ze ze znajomym transwestytą... a może z tak zwaną „osobą transseksualną” – tego dokładnie nie wiemy – no i ojciec dziewczynek zwrócił się do sądu o to, by polskie prawo zechciało chronić jego córki przed zepsuciem. Nie wiem, kim są ci państwo, nie mam pojęcia, o co im poszło, że nie mogli już więcej ze sobą wytrzymać, nawet nie próbuję dociekać, kto był głównym winowajcą owego smutnego rozpadu, wiem natomiast, że sąd po pierwsze zdecydował, że jeśli ojciec ma ochotę widywać się ze swoimi dziećmi, niech jeździ z Pruszkowa do Wrocławia, a po drugie że ma się przestać dopieprzać do tego, jak się prowadzi jego była żona i w jakich warunkach są wychowywane jego córki, zwłaszcza gdy „doświadczenie sądu” wskazuje na to, że tam panuje życie wypełnione miłością, różnorodnością i tolerancją, a wszystko to ubogacone wszystkimi kolorami tęczy.
      Wspominam o owym „doświadczeniu sądu” z dwóch powodów. Po pierwsze, w uzasadnieniu wyroku owo stwierdzenie rzeczywiście się pojawiło, a po drugie to jest kategoria prawna, która zrobiła na mnie na tyle duże wrażenie, że to przez to w pierwszym rzędzie zdecydowałem się na te refleksje. W czym rzecz? Otóż kiedy słuchałem powyższej informacji, po raz pierwszy z prawdziwym przerażeniem zdałem sobie sprawę z tego, że ów społeczny podział, który przed laty stał się wręcz główną metodą zdobycia, utrzymania władzy, a dziś jej odzyskania przez środowisko Platformy Obywatelskiej, a który dziś coraz bardziej zatruwa nasze życie, będzie się już tylko coraz bardziej radykalizował i zarażał wszystko co wokół niego. A to musi doprowadzić do tego, że tego typu sytuacji, z jaką mamy do czynienia w przypadku tych państwa z Pruszkowa, będzie coraz więcej. Mało tego: ich będzie coraz więcej, ale przy okazji one będą coraz bardziej zradykalizowane i coraz bardziej bezczelnie egzekwowane.
      Znamy wszyscy sędziego Tuleję, a zwłaszcza jego wizerunek, gdzie ten siedzi za swoim stołem, niedbale opierając swój sędziowski łeb na dłoni, pozbawiony tradycyjnego łańcucha z godłem, wypluwający z siebie słowa, w których nawet nie próbuje ukrywać swoich politycznych obsesji. Czemu on tak robi? Czemu nie przyjdzie mu do głowy, że tak nie wypada? Otóż moim zdaniem przyczyna jest jedna: on do tego stopnia dał się ponieść falą politycznego konfliktu, że uznał iż on jako sędzia w Polsce rządzonej przez PiS, reprezentuje nie Polskie Państwo, ale jedynie – i aż – emocje i wartości, które dzieli wspólnie z popieraną przez siebie polityczną opcją. Jakie zatem są to wartości? Tu odpowiedź jest wbrew pozorom bardzo nieokreślona. Problem polega na tym, że wszystko zależy od rozwoju politycznej sytuacji. Jeśli zaistnieje taka potrzeba, trzeba być gotowym na wszystko. Jeśli Platforma Obywatelska wejdzie w sojusz z Wiosną Biedronia, to będzie tak, jeśli z SLD to będzie nieco inaczej, a jesli z PSL-em, to jeszcze nieco mniej lub bardziej. A więc, jak mówię, trzeba byc gotowym na wszystko, nawet na uznanie, że małe dzieci wychowywane przez parę osób emocjonalnie zaburzonych, powinny się cieszyć, że odnalazły prawdziwy dom.
        Żyjemy w świecie, gdzie praktycznie każdego zdania jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę osób oraz instytucji. I choć oczywiście sądy stanowią tu element robiący wrażenie szczególne, mam na myśli również tak pozornie tu nieistotne miejsca jak szkoła, szpital, czy zwykła drukarnia. Ja oczywiście mam świadomość, że tam doszło do perfidnej bardzo prowokacji, niemniej przypadek owego drukarza który odmówił druku plakatów reklamujących ruch LGBT, jest bardzo znamienny. Mamy tu bowiem do czynienia dokładnie z tym samym szaleństwem, z jakim mieliśmy do czynienia w przypadku pani sędzi, która uznała, że dwie małe dziewczynki wychowywane przez mamę wariatkę i jej przyjaciela transwestytę, nie dość że nie są zagrożone, to jeszcze trafiły na prawdziwą złotą żyłę.
       Ciężko pisze mi się ten tekst, bo mam świadomość, że jest to temat, który zasługuje na znacznie głębszą rozmowę, a ograniczenia formy to uniemożliwiają. No ale skoro już się za niego wziąłem, spróbuję jakoś dobrnąć do końca. Otóż obawiam się, że siła, dziś w gruncie rzeczy społecznego, podziału z jakim mamy dziś do czynienia jest tak wielka, że przyjdzie w końcu moment, że poza tym podziałem nie będzie się liczyło zupełnie nic. A więc, że w końcu faktycznie dojdzie do tego, że – wiem, że sprowadzam sprawę do absurdu – dojdzie do ciężkiego starcia między dwiema demonstracjami, gdzie jedni wymordują połowę swoich przeciwników, a drudzy połowę swoich, a niezawisłe sądy podejmą decyzje oparte wyłącznie na głębokim przekonaniu poszczególnych sędziów, że wydają wyroki zgodnie ze swoim „doświadczeniem”.
      Ktoś mi powie, że wyważam otwarte drzwi, bo przecież każdy z na wie, że wszędzie na świecie wszelkie decyzje są niezmiennie podejmowane, owszem, w oparciu o przepisy, ale przede wszystkim z uwzględnieniem prywatnej wrażliwości. I ja to też bardzo dobrze wiem, mnie jednak chodzi o sytuacje, gdzie przepisy, wobec potęgi emocji, przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie, i to nie tylko na poziomie wykonania, ale również zewnętrznej oceny.
      Oto niedawno znany tu i ówdzie prowokator Rafał Betlejewski przedstawił na Facebooku zrealizowany przez siebie reportaż o pięcioletniej Zosi, która uznała, że nie jest Zosią, lecz Bartkiem i jej mama w jednej chwili nie dość, że zaczęła ją traktować jak chłopczyka, to jeszcze uznała za stosowne wymusić ten rodzaj traktowania swojego dziecka na innych. Ja oczywiście biorę pod uwagę to, że ów Betlejewski, jak to ma w zwyczaju, całą przygodę zainscenizował, załóżmy jednak że jest tak jak on opowiada: pięcioletnia Zosia postanowiła być Bartkiem, jej mama, jako osoba otwarta i nowoczesna, ową przemianę w pełni zaakceptowała i teraz już tylko czekamy na decyzję sądu, który stwierdzi, czy Zosia nie jest przypadkiem chłopczykiem.  Wydawałoby się, że sprawa jest prosta. Wystarczy zbadać sytuację w domu tej kobiety – ojca tam oczywiście nie ma – ocenić stan rzeczy i mamy jasność. Bo jest oczywiście możliwe – jak słyszę są na świecie tego typu anomalie, że dochodzi do konfliktu miedzy płcią naturalną, a płcią odczuwalną i jest on naprawdę ciężki do pokonania. Może jednak być też tak  – i to jest w naszej historii całkiem prawdopodobne – że mama Zosi – nie pierwsza i nie ostatnia znana nam wariatka – rodząc już jedną dziewczynkę, bardzo pragnęła mieć chłopczyka i kiedy znów pojawiła się dziewczynka, postanowiła stanąć na głowie, by z niej zrobić chłopczyka. Nie mówię, że tak było, ale jedynie że tak mogło być. Wszystko jednak można sprawdzić, i sprawdzić, dla dobra tego dziecka, należałoby.
       Ja jednak obawiam się, że kiedy już w Polsce nie ma podziału na prawicę i lewicę, kiedy tradycyjnie stosowane etykiety przestały mieć jakiekolwiek znaczenie i jedyny konflikt z jakim mamy do czynienia, to konflikt między cywilizacjami, gdzie obie strony żyją w przekonaniu, że z naprzeciwka idzie już tylko śmierć, owa Zosia – czy Bartek – ma przed sobą wyłącznie tę szansę, że za stołem sędziowskim zasiądzie ta a nie inna sędzia.
       Jak już wspomniałem, ciężko mi się pisze ten tekst, bo po zakończeniu każdego akapitu, mam poczucie, że jeszcze muszę coś dodać. No a tak, jak wiemy, pisać się nie da. 
       Słabo to wyszło, ale już nie będę nic zmieniał. Niech tak zostanie, a jako tak zwana punchline niech mi pozostanie wiadomość, która dotarła do mnie kiedy już napisałem ten tekst. Otóż okazuje się, że mama Zosi od pewnego już czasu organizuje różnego rodzaje akcje pomocy w swojej rzekomo trudnej sytuacji finansowej, a ostatni wybryk Betlejewskiego stanowi jedynie część szerszego planu. Co więcej owa Zosia to dziecko z bardzo ciężkim autyzmem, które ona bezwzględnie wykorzystuje do swoich biznesowych celów. Tym bardziej jednak została potwierdzona moja teza, że jeśli tylko będzie taka potrzeba i uda się nazbierać wokół wystarczająco dużo zdeterminowanych pracowników opieki społecznej, psychologów, lekarzy, czy wreszcie sędziów, będzie tak jak ma być i nic na to nie poradzimy. Pozostanie już tylko złość, że oni akurat znów sobie z nami dali radę.


środa, 10 lipca 2019

O metalowych słomkach i dziurawych mózgach


      Nie umiem tego powiedzieć z pełnym przekonaniem, ale wydaje mi się, że przez minione ponad już dziesięć lat ani słowa nie napisałem na temat ochrony środowiska, ekologii, czy choćby i segregowania śmieci. Czemu tak? A temu to mianowicie, że mnie te wszystkie zabiegi na rzecz ratowania Ziemi interesują w stopniu znikomym, a w dodatku uważam, że ponieważ za tym całym ruchem stoją pieniądze dla nas szaraczków nie do wyobrażenia, byłoby wstydem się w ten przekręt angażować.
       Chętnie tu zresztą zacytuję fragment z amerykańskiego dziennikarza Rusha Limbaugh – gdyby ktoś nie wiedział, mówię o człowieku, bez którego taki Janusz Korwin Mikke nie miałby do powiedzenia dokładnie nic – który opisał problem moim zdaniem znakomicie:
      Doskonałość Ziemi mnie zadziwia. Ta jedna, maleńka planeta ma warunki niezbędne do powstania życia i jest doskonale usytuowana w układzie słonecznym. Gdyby znajdowała się nieco dalej od Słońca, byłaby jedną wielką Antarktydą, gdyby była nieco bliżej, stałaby się niekończącą się Saharą. Położenie Ziemi jest bardzo precyzyjne, a to, moi drodzy, nie jest dziełem przypadku. Jakież to jest piękne, że życie rodzi się i rozkwita na tej niezwykłej maleńkiej planecie, umieszczonej w tym maleńkim systemie słonecznym, umieszczonym w tej maleńkiej galaktyce, umieszczonej w tym nieskończonym kosmosie.
      Im więcej dowiaduję się na temat różnych form życia na naszej planecie, im bardziej moje pięć zmysłów przeżywa piękno i potęgę przyrody, tym bardziej jestem tym wszystkim porażony. My ludzie nie mamy nic wspólnego z powstaniem Ziemi, z jej położeniem i sposobem, w jaki ona funkcjonuje. Jesteśmy zaledwie cząstką tej planety, choć to oczywiście wcale nie oznacza, że jesteśmy nieważni. Jesteśmy jej cząstką tak jak inni jej mieszkańcy, czy to sekwoja, sówka plamista, czy lodowiec. Tymczasem tak zwani „ekolodzy” przedstawiają człowieka jako aberrację, naturalnego wroga przyrody. Ich zdaniem, człowiek może tę cudowną planetę zniszczyć, tylko dlatego, że jest jej częścią. Co za bezczelność! Co za próżność!
       Skąd mi przyszło do głowy, by dziś pisać na ten temat. Otóż powody były dwa. Przede wszystkim żona moja wpadła gdzieś na opinię, która zrobiła na niej wrażenie, a mnie się wydała niezwykle ciekawa. Otóż wygląda na to, że to iż w ostatnich czasach wspomniani „ekolodzy” wymusili na nas, byśmy zamiast plastikowych opakowań używali papierowych, jest największym możliwym idiotyzmem. Problem polega bowiem na tym, że gdybyśmy papierowe śmieci wyrzucali do lasu, gdzie one by sobie spokojnie na deszczu gniły, to wszystko byłoby jeszcze okay. Rzecz w tym, że one są zbierane do kontenerów, a proces ich utylizacji, oraz dalszej produkcji jest tak drogi, że w pewnym momencie, przez gigantyczne zużycie wody i energii, staje się zupełnie nieopłacalny i bezsensowny. Co innego plastik. Ten się utylizuje praktycznie bez kosztów i podobnie bez większych kosztów przebiega produkcja kolejnych torebek, woreczków, czy choćby słomek do drinków.
        Nie chciałem też jednak o tym pisać, bo zwyczajnie boję się wchodzić w rejony, gdzie juz rządzi wyłącznie propaganda, i to propaganda prowadzona za grube miliardy, na szczęście trafiłem na wiadomość, która okazała się, jak to mówią Anglicy, straight and to the point i która to zupełnie niechcąco skomentowała problem w sposób wręcz najpiękniejszy. Oto, jak się okazuje żyła sobie w Wielkiej Brytanii pewna para lesbijek, Elena Struthers-Gardner ze swoją żoną Mandy Struthers-Gardner, nastawionych do tego co daje nam Ziemia nadzwyczaj przyjaźnie. Któregoś dnia usłyszały one od samego Davida Attenborough, że ponieważ Ziemia w sposób wręcz niewyobrażalny cierpi od nadmiaru plastikowych słomek, lepiej by było używać dostępnych w handlu słomek metalowych i za ową radą chętnie się udały. Zakupiły sobie po parze owych metalowych słomek i kontynuowały swoją wspólną przygodę. Ponieważ jednak, jak się okazuje, Elena była ciężką alkoholiczką, która pozostawała w stanie upojenia praktycznie od rana do nocy, któregoś dnia, biedactwo, ciągnąc drinka przez ową metalową rurkę, przewróciła się, rurka wbiła się jej w oko, przebiła mózg i niestety, że się tak brzydko wyrażę, kopnęła w kalendarz.
      A ja sobie myślę, że za to co się stało powinien zostać pociągnięty do odpowiedzialności nie kto inny jak wspomniany wcześniej David Attenborough. To że ja tu piszę ten prześmiewczy tekst, to jest tak zwany „pan Pikuś”. Panem Pikusiem jest też owa retoryka w postaci kopania w kalendarz. Problem jest w tym starym idiocie Attenborough, no a przede wszystkim w tych wszystkich cwaniakach, którzy postanowili wykorzystać jego zidiocenie do swoich bardzo podłych oczywiście celów.
       Mam już prawie 64 lata, które przeżyłem szczęśliwie  na tej pięknej planecie, którą dał nam Pan, i oświadczam publicznie, że nawet gdyby mi zostało dodane do tego jeszcze z paręnaście lat, nawet palcem nie kiwnę, żeby się angażować w jej ochronę. Oczywiście, śmieci będę wyrzucał do kosza, poza tym jednak proszę na mnie nie liczyć. Jestem bowiem pewien, że Ziemia sobie beze mnie doskonale poradzi. A co do tych słomek, pozostawiam je mojej wnuczce, plastikowe naturalnie. Sam będę grzał normalnie, z lufy.



Zapraszam oczywiście wszystkich do czytania moich książek. Oczywiście, jeśli ktoś książek, tak jak ja, nie czyta, to przepraszam, natomiast wszystkich pozostałych serdecznie zachęcam do klikania w okładki tuż obok. Dalej nie ma już nic.

wtorek, 9 lipca 2019

Czy trutka na antypis przypłynie promem z Dover?


      Liczyłem bardzo na to, że nie będę dziś musiał kontynuować zainicjowanej wczoraj zabawy w przegląd medialnych sensacji, licząc na to, że sprawa w sposób naturalny sama zdechnie, tymczasem okazuje się, że ona ani nie zdycha, ani, co ciekawsze, nie wzbudza zainteresowania, na jakie niewątpliwie sobie zasłużyła. A zatem, w sytuacji, gdzie wypadałoby zwyczajnie splunąć, trzeba komentować. Komentujmy więc.
      Najpierw może o tym, co się w ogóle wydarzyło. Otóż na Twitterze pewien nasz obywatel, nazwiskiem Tomasz Siuta, zamieszkały od dłuższego czasu w Szkocji, opublikował wiadomość o następującej treści:
Właśnie kupiłem bilet na prom. 26 lipca nad ranem opuszczę UK. Mam nadzieję, że na zawsze. Kierunek Polska”.
       Niewykluczone, że twitt ów przeszedłby niezauważony, gdyby nie fakt, że służby prasowe premiera Morawieckiego – swoją drogą, uważam, że to bardzo dobrze, że one aż tak skutecznie działają –czujnie go wyłapały, w efekcie czego sam premier zechciał uprzejmie bardzo odpowiedzieć wracającemu do kraju Polakowi. W tym jednak momencie postanowiły zareagować służby zupełnie już inne. Jako pierwszy oczywiście do akcji wszedł „Newsweek”, przeprowadził wewnętrzne śledztwo, z którego mu wyszło, że ów Siuta jest przebywającym na zagranicznej placówce pracownikiem polskiego MSZ i jeśli wraca do Polski, to tak jak raz na jakiś czas ktoś gdzieś wyjeżdża, a potem wraca.
      Kiedy okazało się, że cyngle red. Lisa spaprały cały projekt i ich śledztwo nadaje się do kosza, za sprawę postanowili się już wziąć „inni szatani” i ruszyła zakrojona na szeroką skalę akcja skompromitowania może nie tyle samego już Siuty, co premiera Morawieckiego. Otóż po krótkim czasie na wspomnianym Twitterze zaczęły się pojawiać kolejne wpisy, o identycznej jak oryginalna treść, tyle że podpisane całym szeregiem przeróżnych innych imion. No i wtedy to głos zabrał już nie tylko Tomasz Lis, ale cała kupa liberalnych polityków oraz komentatorów, wybuchając szyderczym rechotem nad rzekomo „prymitywnym oszustwem propagandowym” Dobrej Zmiany, która usiłuje pokazać swoim głupim wyborcom, że Polacy wracają z emigracji do kraju, a czyni to tworząc tak zwane „boty”, a więc programy umieszczające na wybranych portalach sztuczne komentarze.
      Skąd ja wiem, że doszło do prowokacji, a nie chamskiego oszustwa ze strony polskiego rządu? Otóż wiem to stąd, że zwyczajnie sprawdziłem paręnaście z tych twittów i okazało się, że one nie dość że są wysłane przez realnie istniejące osoby, to w dodatku przez osoby, które można podejrzewać o wszystko, tylko nie o to, że działają na zlecenie polskiego rządu. Jak mówię, przejrzałem paręnaście owych kont i to jest niemal w każdym wypadku jakiś mieszkający w Wielkiej Brytanii Polak, który interesuje się albo dupą, albo wódą, albo w najlepszym wypadku piłką nożną, ewentualnie od czasu do czasu jakiś zaangażowany działacz ruchu LGBT. Proszę może zobaczyć, jak się przedstawiają ci, którzy rzekomo na zamówienie rządu postanowili pokazać światu, jak to Polacy wracają z emigracji do Kraju:
@pjotrowicz: Progresywny w poglądach, zwolennik świeckiego państwa, antyklerykalny, ale nie antyreligijny agnostyk. Głównie polityka i tematyka lgbt. Aktualnie Katowice;
@Serunio: Może być głupia, może być mądra naprawdę to niewiele obchodzi moje jądra, jeśli znam ją krótko to żadna różnica byle była ładna i fajnego miała cyca;  
@Shausheb: Nie oceniając pracy Marka to wyjebali go tak jak Żelaznego. Nie lizali Bońka po fiucie, a pretekstem była Kopalnia;
@Nie mam nic przeciwko katolikom, ale niech demonstrują swoje przekonania w domu, gdy nikt nie patrzy. Po co manifestują te swoje wierzenia publicznie? Albo modlą się na głos, przy wszystkich? Moje dzieci musiały to oglądać i musiałem tłumaczyć, że to nie jest normalne;
@Wojtyla: +1 jeśli Piast nie zjebie okienka transferowego to są realne szanse tak samo Lechia;
      I tak dalej, i tak dalej. Tam nie ma śladu ani jakiegokolwiek sztucznego konta, ani tym bardziej kogoś, kto mógłby działać na zamówienie rządu. A mimo to nawet teraz, kiedy piszę ten tekst, widzę, że osoby jak najbardziej działające publicznie pieklą się, że rząd PiS-u stworzył system botów, by przed jesiennymi wyborami uruchomić akcję pod tytułem „Wracają”.
      Proszę, oto choćby świeży komentarz żony Tomasza Lisa:
Kiedy wydaje Ci się, że pisowska propaganda osiągnęła dno, ona przypływa promem”. 
      Pisowska propaganda! Przepraszam, ale to jest świat, w którym ja nie chce żyć. Przecież to jest wszystko do sprawdzenia. Wystarczy chwilka, by zobaczyć, że – pomijając oczywiście tego dzielnego Polaka z Edynburga, który został oczywiście odpowiednio shejtowany – to jest jakaś idiotyczna zabawa, prowokowana przez kompletnie już zdesperowany antypisowski motłoch. Mało tego. Oni zarzucają rzekomym rządowym propagandzistom to, że oni w tej swojej propagandzie byli tak dramatycznie prymitywni. Otóż z autentyczną nędzą mamy do czynienia dopiero tu, w tej ponurej prowokacji. W końcu, ileż to było roboty, by stworzyć parędziesiąt nowych kont, ozdobić je biało-czerwonymi flagami i tytułem „Śmierć wrogom Ojczyzny” i wklejać jeden za drugim ten tekst o powrocie. Oni tymczasem, najwyraźniej z każdym dniem coraz bardziej bez serca i ducha walki, nawet tu się nie postarali.
      Wczorajszy swój tekst skończyłem refleksją, że jeśli oni się nie opamiętają, to ostatecznie przegrają nawet z PSL-em. Powoli zaczynam podejrzewać, że kto wie, czy nawet nie z Korwinem.
      Ale jest jeszcze coś. Oto mamy do czynienia z zaledwie pierwszym publicznie ogłoszonym powrotem z emigracji i proszę zwrócić uwagę, jaką wściekłość wywołała owa zapowiedź. Już się nie mogę doczekać, aż owe powroty zaczną się na dobre i wtedy dopiero będziemy mieli targi opętania. 



     

poniedziałek, 8 lipca 2019

Czy Bartosz Arłukowicz potrafi jeszcze chodzić w drewniakach?


       Gdyby ktoś jeszcze nie słyszał o sprawie – a przyznaję, że ostatnio coraz częściej mam wrażenie, że ludzi, którzy mają kompletnie w nosie te wszystkie medialne sensacje, które nas tak pasjonują, jest znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać – krótko opowiem. Otóż w ramach przedkampanijnej trasy, jaką urządziła Bogu ducha winnym mieszkańcom polskich miast i miasteczek Platforma Obywatelska, silna grupa pod kierunkiem Bartosza Arłukowicza zawitała do miejscowości Węgrów, tam z kamerą w umówionym miejscu zaczaiła się na pewnego miejscowego obywatela o imieniu Andrzej, i kiedy ten się pokazał, zapytali czy jest wyborcą Prawa i Sprawiedliwości. Gdy ten ich zdenerwowany zlekceważył, obrzucili go szyderczym śmiechem, po czym na Twitterze opublikowali zabawny filmik z komentarzem, że oto widzimy jak mieszkańcy Węgrowa reagują na podejrzenie, że popierają PiS. Kiedy ów wybryk przerodził się w duży medialny skandal, sztab Platformy najpierw zaczął się gęsto tłumaczyć, że oni się wcale z owego pana Andrzeja się nie śmiali, tylko się do niego uśmiechali, bo oni są właśnie takimi ludźmi, którzy potrafią się uśmiechać, a po dwóch dniach wrócił Arłukowicz do Węgrowa, ponownie postawił, tym razem – jak się w międzyczasie okazało – już swojego kumpla Andrzeja, przed kamerą, a ten jak na świętej spowiedzi wyznał, że on wcale nie jest pisowcem, ale wręcz przeciwnie, a poza tym wcale się za ten rechot nie gniewa, bo on, podobnie jak Bartek, lubi sobie pożartować.
       To są fakty, natomiast dalej to już same spekulacje. Otóż, jak twierdzą sami zainteresowani, było tak, że oni trafili na któregoś z miejscowych, dowcipnie zasugerowali mu, że jest tajną bronią Prawa i Sprawiedliwości, a kiedy on na tę uwagę zareagował zniecierpliwieniem, ogłosili, że to jest właśnie sposób, w jaki mieszkańcy Węgrowa reagują na PiS. Ponieważ to tłumaczenie było tak głupie, że kampania zaczęła się walić, wrócili z całą ekipą do Węgrowa i namówili pana Andrzeja, by wyznał przed kamerami, że się nie gniewa.
       Druga teoria, moim zdaniem zdecydowanie bardziej jednak wiarygodna, jest taka, że cała akcja była starannie zaplanowana przez lokalne struktury Platformy Obywatelskiej i sztab Platformy Obywatelskiej pojawił się w Węgrowie pod sklepem prowadzonym przez pewnego znanego działacza Prawa i Sprawiedliwości, z zamiarem sprowokowania go do nerwowej reakcji. I wszystko byłoby bardzo pięknie, gdyby nie to że akurat ze sklepu wyszedł jakiś pan Andrzej, człowiek, który całą tę politykę ma głęboko w nosie, a Arłukowicz nie zorientował się w pomyłce i zaatakował właśnie jego. Kiedy atmosfera zaczęła gęstnieć, nasi bohaterowie wrócili na miejsce, zapłacili Andrzejowi 3 tys. zł., a on bardzo chętnie zgodził się oświadczyć publicznie, że nie ma pretensji i uważa, że nie ma jak uśmiech i dobra zabawa. Na dowód swoich dobrych odczuć przeszedł z Arłukowiczem na ty i sprawa została zamknięta.
      Otóż nie. Sprawa w żaden sposób nie została zamknięta. Jedna rzecz jest taka, że ponieważ informacja iż tam faktycznie pojawiła się suma 3 tys. zł. zatacza coraz szersze kręgi i ponieważ jak dotychczas nikt jej nie zaprzecza, zrobiło się naprawdę wesoło. Ale nie tylko to. Załóżmy bowiem, że wobec czystych faktów stawiane są wyłącznie brudne plotki. Załóżmy, że faktycznie, tak jak twierdzi sztab Platformy Obywatelskiej, oni trafili na swego lojalnego wyborcę, w żartach zasugerowali mu, że jest pierwszą w mieście bronią PiS-u, a ten dostał cholery i w ten oto sposób świat zarechotał. Załóżmy że tak było.
       Otóż ja mam pewne wspomnienie związane z moim nieodżałowanym śp. Teściem. Otóż był on nieprzejednanym wrogiem Prawa i Sprawiedliwości, jednym z tych, dla których przeżywanie polityki stanowiło często sens życia. Jak już tu wspominałem, ostatnie miesiące życia spędził mój teść w szpitalu, ale przez to, że niemal do końca zachował wyjątkową trzeźwość umysłu i swój naturalny bardzo dobry humor, a przy okazji był osobą nadzwyczaj grzeczną i towarzyską, oczywiście z prawdziwą radością rozmawiał z lekarzami, pielęgniarkami i pozostałym medycznym personelem... o czym? No o polityce. A ja kiedyś trafiłem na taką oto scenę: przyszedł właśnie do mojego teścia rehabilitant, a zaraz po nim pielęgniarka, i wtedy ów rehabilitant powiedział do pielęgniarki: „Proszę poznać, to jest pan Andrzej, on jest wielkim zwolennikiem Jarosława Kaczyńskiego”. Mój teść się teatralnie żachnął, cała reszta widowni wybuchnęła wesołym śmiechem, ale ponieważ byliśmy wśród swoich, dalsza część spotkania potoczyła się nadzwyczaj sympatycznie.
      Dziś jednak myślę sobie, że gdyby tak się zdarzyło, że mój śp. Teść szedłby sobie ulicą i jakimś cudem trafił na Arłukowicza, który by go zaczepił tak, jak zaczepił tego – nomen omen – Andrzeja z Węgrowa, jego oburzenie skomentowałby szyderczym rechotem, a następnie opublikował to wszytko w formie klipu na Twitterze, to ja bym tego idiotę osobiście odszukał i dał mu po ryju. Najchętniej drewniakiem, który jest jak się zdaje jedynym medycznym sprzętem, którego lekarze tacy jak Arłukowicz potrafią odpowiednio używać.
      Co w związku z tym? Otóż moim zdaniem, dla nich byłoby lepiej, gdyby się okazało, że ten bałwan faktycznie pomylił osoby, a następnie wydał te 3 tys. na łapówę. Wtedy bowiem byśmy mogli uznać, że Platforma kolejny raz coś sobie zaplanowała i kolejny też raz wtopiła, a ponieważ potem zachowała się jednak standardowo, nic więc się nie zmienia. Jednak jeśli prawdą jest, jak oni utrzymują, że to był tylko taki żart, to jest całkiem możliwe, że podczas jesiennych wyborów na ostatnim okrążeniu wyprzedzi ich nawet ten biedny PSL. Z niecierpliwością czekam na rozwój wypadków.



Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...