wtorek, 26 sierpnia 2025

Ad Hitlerum, ad Putinum i ad Banderum, czyli jak stać w pozycji wyprostowanej

 

Powszechne zidiocenie, jakie najpierw po wyborczej wygranej, a potem zaprzysiężeniu Karola Nawrockiego, ogarnęło wiadomą część naszej sceny politycznej, skumulowało się w ostatnich dniach w histerycznej wręcz próbie reanimacji proukraińskich emocji, które, owszem, przez rok czy dwa przepełniały serca znacznej część naszego społeczeństwa, ale po których już od roku czy dwóch nie ma ani śladu. Czemu twierdzę, że odgrzebywanie tego trupa to objaw zidiocenia? Odpowiedź jest prosta: trzeba bowiem być kompletnym idiotą, by uznać, że najlepszym sposobem zrujnowania społecznej pozycji Prezydenta jest uderzenie w niego argumentem, że skoro on uznał za stosowne ograniczyć nieco prawa, jakie Ukraińcy uzyskali u nas w wyniku rosyjskiej agresji na ich kraj, to znaczy, że z niego żaden Polak, tylko drugi Putin. 

Nie ma tu miejsca, bym miał wyliczać powody, dlaczego przez te kilka lat autentyczna wręcz początkowa sympatia Polaków do Ukraińców sięgnęła dna, natomiast nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że gdyby przeprowadzić uczciwy sondaż w tej sprawie, to by się okazało, że prezydent Nawrocki, odbierając niepracującym w Polsce i niepłacącym tu podatku Ukraińcom prawa do wsparcia znanego jako 800 Plus, ma poparcie na poziomie 90 procent. Takie są fakty i moim zdaniem tu nie ma ani nad czym dyskutować, ani tym bardziej podejmować jakiekolwiek działania edukacyjne.

Gdy chodzi natomiast o mnie, to ja, owszem, mam pewien pomysł i chciałbym dziś wrócić do swojego bardzo już starego, bo sprzed 18 już lat – a więc jeszcze sprzed pierwszej fali bolszewickiej agresji – tekstu, w którym przedstawiłem swoje stanowisko na temat naszych relacji z Ukrainą i jej historią i spróbowałem zasugerować pewne rozwiązanie. Myślę, że ponieważ przez te wszystkie lata, chyba ani razu w publicznej debacie nie pojawiła się choćby jedna myśl z tamtego tekstu, nie zaszkodzi – akurat dziś – do niego wrócić. Bardzo proszę.

 

 

 

Pamiętam dzień, kiedy pierwszy chyba raz, tak zwani polscy patrioci poczuli, że ze mną i z tym blogiem jest coś nie tak. Miało to miejsce jeszcze na samym początku tego blogowania, a związane było z notką poświęconą stosunkom polsko-ukraińskim, no i w ogóle polsko-ukraińskiej historii. O co poszło? Jak może niektórzy jeszcze sobie przypominają, nasz prezydent, dziś już nieżyjący Lech Kaczyński, przy okazji uroczystości upamiętniających ukraińską zbrodnię na Wołyniu, przesłał do uczestników tej strasznej rocznicy list, który przez swój zbyt, zdaniem wielu, umiarkowany ton, stał się – dla tych samych wielu – dowodem zdrady i zaprzaństwa Lecha Kaczyńskiego. I tym samym stał się bezpośrednią przyczyną wycofania przez nich poparcia dla jego prezydentury. Dziś, kiedy, tak się złożyło, prezydent Kaczyński już nie żyje, zamordowany przez tych, którym ani Wołyń w głowie, ani jego ofiary, ani nawet czciciele jego pamięci, tamte emocje są bez znaczenia, a wypływające z nich deklaracje – tym bardziej. A Ukraina wciąż trwa, i problemy związane z tym trwaniem, szczególnie tak blisko naszych granic i naszej historii, są wciąż, jak najbardziej, żywe.

Trudno mi z całą pewnością powiedzieć, o co najbardziej poszło, kiedy tamten tekst został tak brutalnie potraktowany przez ludzi, dla których pamięć o Wołyniu stanowi wciąż część ich pamięci codziennej. Myślę, że powód tego zamieszania był taki jak zawsze, a więc zwykłe niezrozumienie i nieporozumienie. Myślę, że kiedy ja pisałem o Polsce, to wielu z tych, którzy czytali moje słowa, myślało, że ja piszę o Ukrainie, a kiedy pisałem o godności, to wielu było przekonanych, że ja piszę o wybaczeniu. No i, co już najgorsze, kiedy ja wręcz zapłakiwałem się nad losem tych dzieci pomordowanych przez oprawców z UPA, wielu myślało, że ja się zapłakuję nad losem Ukraińców.

Znam ten proces bardzo dobrze. Towarzyszy mi on niemal od samego początku, jak tu piszę, i wiem – a wiedza to bolesna – że świadomość tego, jak to działa, nie opuści mnie już nigdy. Pamiętam choćby, jak któregoś dnia zobaczyłem zdjęcie Wojciecha Jaruzelskiego z tym plastrem na policzku i pomyślałem sobie, że nie chwyciła go za gardło sprawiedliwość ludzka, no więc wzięła się za niego sprawiedliwość Boska. Ale już w chwilę potem zrozumiałem, że ten Jaruzelski jest tak mały i tak nieistotny, w obliczu tego, co nam gotują nowe czasy i ci, którzy wraz z tymi nowymi czasy weszli w nasze życie, że najwyższy czas, by jego los zostawić już temu rakowi, który wyżera mu twarz, a my powinniśmy raczej patrzeć w zupełnie inną stronę. Tam, gdzie na nas już się czają zawodnicy znacznie bardziej sprawni i zdeterminowani, niż taki Jaruzelski. I do dziś, w związku z tamtą refleksją, wielu traktuje mnie jak kogoś, kto zaapelował o łaskę dla Jaruzelskiego. Bo z niego już tylko biedny staruszek z plastrem na policzku. I tak to działa.

Ale miałem pisać o Ukrainie. Proszę bardzo. Będzie o Ukrainie. Otóż, jak wiemy, w wyniku agresji Niemiec i Związku Sowieckiego na Polskę we wrześniu 1939 r. Niemcy rozpoczęli realizację tzw. Intelligenzaktion, wymierzonej w polską elitę intelektualną. Akcja ta przebiegała z różną intensywnością w poszczególnych rejonach okupowanej Polski. Najwięcej morderstw popełniono na Pomorzu (30 tys. ofiar), Wielkopolsce (2 tys. ofiar), Mazowszu (ok. 6,7 tys. ofiar), Śląsku (ok. 2 tys. ofiar), Łodzi (ok. 1,5 tys. ofiar), a także w tzw. akcjach specjalnych, z których największe to Ausserordentliche Befriedungsaktion (ok. 3,5 tys. ofiar) i Sonderaktion Krakau i Zweite Sonderaktion Krakau (ok. 187 ofiar – uczonych i pracowników naukowych z Uniwersytetu Jagiellońskiego). Po niemieckiej agresji na Związek Sowiecki, 22 czerwca 1941, założenia Intelligenzaktion zostały przez władze policyjne III Rzeszy rozszerzone na tereny II Rzeczypospolitej, anektowane wcześniej przez ZSRR.

30 czerwca 1941 o godz. 4.30 rano, siedem godzin przed zajęciem Lwowa przez Wehrmacht, wkroczył do miasta ukraiński batalion Nachtigall. 2 lipca 1941 przed południem w swoim gabinecie na terenie Politechniki Lwowskiej został aresztowany przez Gestapo prof. Kazimierz Bartel. W nocy z 3 na 4 lipca 1941, Gestapo dokonało brutalnego aresztowania dwudziestu dwóch profesorów uczelni lwowskich (głównie Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza i Politechniki Lwowskiej), członków ich rodzin i osób przebywających w ich mieszkaniach. Kilku profesorów aresztowano z rodzinami i gośćmi. Z jednego domu wywleczono 82-letniego staruszka, profesora położnictwa w stanie spoczynku, Adama Sołowija wraz z 19-letnim wnukiem, Adamem Mięsowiczem. Z mieszkania prof. Ostrowskiego zabrano będących u niego gości – między innymi ordynatora szpitala żydowskiego, dra Stanisława Ruffa z całą rodziną i księdza Komornickiego. Tak samo uczyniono w domu profesora Jana Greka, zabierając gospodarza wraz z żoną i szwagrem, Tadeuszem Boy-Żeleńskim, którego akurat nie było na liście. Lista profesorów Uniwersytetu, sporządzona prawdopodobnie przez ukraińskich studentów z Krakowa, związanych z OUN, była zdezaktualizowana, co stwarzało niekiedy dodatkowe komplikacje. Aresztowanych profesorów przewożono do Zakładu Wychowawczego im. Abrahamowiczów – w kompleksie akademików Politechniki Lwowskiej, gdzie po przesłuchaniach przez Gestapo, rankiem 4 lipca 1941 zabrano ich na rozstrzelanie. Aresztowanych uczonych, oraz ich rodziny wymordowano o świcie 4 lipca 1941 na zboczu Kadeckiej Góry. 11 lipca Gestapo aresztowało dwóch profesorów Akademii Handlu Zagranicznego, Henryka Korowicza i Stanisława Ruziewicza. Obaj zostali rozstrzelani następnego dnia w nieznanym miejscu. Kazimierz Bartel po pobycie w więzieniu Gestapo przy ul. Pełczyńskiej, 21 lipca został przeniesiony do więzienia na Łąckiego a następnie 26 lipca rozstrzelany.

Zwłoki rozstrzelanych we Lwowie polskich oficerów zostały w nocy z 7 na 8 października 1943 wydobyte przez specjalny oddział o nazwie Sonderkommando 1005, utworzone z młodych Żydów, pozostających w gettach, którego zadaniem było odkopywanie grobów ludzi rozstrzelanych w masowych egzekucjach, a następnie palenie ich zwłok, i spalone w Lasach Krzywczyckich.

Ktoś powie, że było o Niemcach, było też oczywiście o Polakach, natomiast o Ukraińcach ani słowa… no może z wyjątkiem owej drobnej wzmianki o batalionie Nachtigall, i tych ukraińskich studentach. Akurat tak się składa, że ze względów, o których jeszcze wspomnę, te proporcje są akurat w sam raz, natomiast to prawda – na Ukraińców jeszcze przyjdzie czas. Tu chodziło głównie o to, żeby przypomnieć te nazwy i te nazwiska – niemieckie nazwy i polskie nazwiska. A tu natomiast chodzi o to, że 3 lipca tego roku, w Parku Studenckim we Lwowie odbyła się uroczystość odsłonięcia pomnika ku czci pomordowanych przez Niemców polskich profesorów. Pomnik jest duży, piękny i bardzo wiele znaczący. Przedstawia wysoką, zbudowaną z 10 przykazań bramę, oraz metalowy odlew kopii niemieckiego rozkazu rozstrzelania profesorów. Uroczystości odsłonięcia towarzyszyła Msza Święta, celebrowana przez trzech biskupów, do Lwowa przyjechali krewni pomordowanych, rektorzy i profesorowie z Lwowa i z Polski, był ambasador Polski na Ukrainie, i ukraiński ambasador w Polsce, był mer Lwowa i prezydent Wrocławia Dutkiewicz, przyjechał nawet z Niemiec niejaki Dieter Schenk, historyk i syn oficera gestapo, który planował wygłosić we Lwowie bardzo ekspiacyjne przemówienie.

I oto okazało się, że wszystko na co Ukraińców było stać – poza oczywiście łaskawą zgodą na postawienie pomnika – było dopuszczenie do głosu mera Lwowa, prezydenta Dutkiewicza i jednego ze swoich radnych, jako tak zwanego „głosu ludu” (oczywiście, jak się domyślamy ludu ukraińskiego), z takim oto zastrzeżeniem, że od początku do końca uroczystości nikomu, włącznie z arcybiskupem Mokrzyckim, nie wolno w jakiejkolwiek formie wspomnieć o tym, że pomordowani profesorowie byli Polakami. A jak się domyślam, opierając się na swoich dotychczasowych doświadczeniach, gdy chodzi o ukraińskie ambicje, by świat ich traktował jak naród, Ukraińcy tę swoją prośbę z całą pewnością sformułowali w taki sposób, by każdy wiedział, że jakikolwiek przypadek niesubordynacji zostanie potraktowany jak zdrada i cios wymierzony w ukraińską dumę. I, naturalnie, wszyscy postąpili zgodnie z wolą strony ukraińskiej i o polskich profesorach, oględnie bardzo, wspominali jako o profesorach lwowskich.

I teraz, domyślam się, że ci którzy albo nie mieli okazji zapoznać się z moimi refleksjami na temat Wołynia sprzed lat, albo jakoś tamte emocje zdążyli przetrawić, znów wybuchnie świętym oburzeniem, że trzeba było Ukraińcom powiedzieć, żeby się walili, wsiąść w autobus i ruszyć w stronę granicy z Polską, gdzie można będzie się przez kilka godzin spokojnie przespać, w oczekiwaniu na kogoś, kto zechce ten autobus wypuścić z tej pieprzonej Ukrainy, albo, trzeba było wyrwać mikrofon temu jakiemuś Olehowi i krzyknąć mu prosto w to czarne podniebienie, że nich żyje polski Lwów. A ja tymczasem, wciąż uparcie się trzymam swojej starej tezy z czasów, gdy polską politykę zagraniczną próbował budować śp. Lech Kaczyński, że Ukraina, taka z jaką dziś mamy do czynienia, nie daje nam absolutnie żadnego pola manewru. Bo oto, albo mówimy sobie, że niech ich wszystkich szlag trafi, najlepiej razem z Rosją, do której wielu z nich tak tęskni, albo uznajemy, że tam, obok tych, co tak bardzo tęsknią za Rosją, są też ci, którzy Rosji całym sercem nienawidzą, tyle że przy okazji ubzdurali sobie, że, skoro Ukraina ma być wolna i niepodległa, to wyłącznie jako historycznie wielki, silny i dumny europejski naród, którym – ani jednym, ani drugim, ani trzecim, ani tym bardziej czwartym – tak się składa, nawet nie jest. Bo tak już niefortunnie dla niej się porobiło, że Ukraina to w najlepszym wypadku jakiś lud, bez historii i bez tradycji. Ale tym samym, uznajemy, że przy tym poziomie szaleństwa, jakie reprezentują owi ukraińscy patrioci, nie ma żadnej możliwości, żeby ktokolwiek i kiedykolwiek wybił im te marzenia z głowy, zwłaszcza tłumacząc im, że praktycznie jedyny ich narodowy bohater, jedyny ich powód do dumy i jedyny dostępny dla nich powód, by wierzyć w swoją historię – to najbardziej okrutny morderca.

Popatrzmy jeszcze raz na to, co się stało 3 lipca w Parku Studenckim we Lwowie, odsłonięty zostaje pomnik polskich – polskich w sposób tak oczywisty, że już bardziej się nie da – profesorów. I na to przychodzą ukraińscy patrioci i proszą uprzejmie, by ani na tym pomniku nie było tablicy z nazwiskami tych profesorów, ani też nigdzie poza tym nie padła jakakolwiek sugestia, że ci profesorowie byli Polakami. Czy może oni chcą, by tam napisać, że oni byli Ukraińcami. Przepraszam bardzo, ale tak durni to oni jednak nie są. Oni świetnie wiedzą, że czegoś takiego, jak ukraiński profesor w tamtych czasach zwyczajnie nie było. Bo być nie mogło. No, może na zasadzie jakiegoś kompletnego przypadku, ale generalnie, jeśli tam się miało pojawić jakieś nie polskie nazwisko, to już prędzej jakiś Perier, swoją drogą pradziadek mojej żony, czy Longchamps de Berier, o którym za chwilę. Ktoś mi powie, że jestem rasistą. Że ten rodzaj wywyższania się jest nieładny i w ogóle niesłuszny. Na to więc mam jeszcze jedną historię.

Otóż 20 sierpnia  wybieram się z żoną na Ukrainę. Plan jest tym razem taki, by nie jechać do Lwowa, lecz zwiedzić parę innych tradycyjnie polskich miast, między innymi Drohobycz i Truskawiec. Oczywiście, ja wiem, że przy znanej nam już z doświadczenia metodzie traktowania przez Ukraińców gości z Polski, ten jeden dzień na Ukrainie podzieli się równo po połowie – pół czasu spędzimy w kompletnej bezczynności na granicy, a pół na zwiedzaniu. Ale kochamy Polskę, zwłaszcza jej historię, i bardzo chcemy zobaczyć przynajmniej ten Truskawiec. Żona moja, przygotowując się do tego wyjazdu, kupiła sobie przewodnik po Zachodniej Ukrainie i nagle zauważyła, że jak idzie o nazwy ulic, które w jakikolwiek sposób miałyby upamiętniać ukraińską historię i jej bohaterów, powtarzają się trzy: Tarasa Szewczenki, Stiepana Bandery i Bohaterów UPA. Reszta, to albo Ruscy (jak Czechow) albo Żydzi (jak Schultz), albo Polacy (jak Mickiewicz). A tak to nic. Tylko ten Szewczenko i mordercy z UPA.

I to jest sytuacja, w jakiej się znajdujemy, gdy chodzi o nasze relacje z Ukrainą, i jeśli idzie o nasze szanse, by ich jakoś ucywilizować. Otóż to jest droga bez wyjścia. Bo albo będziemy im wciąż i tak długo powtarzać, że mają przeprosić za swoje zbrodnie, a tym samym uznać tę swoją podłą historię, aż wreszcie zorientują się, ze nie mają dokąd iść, i znów – w tej swojej desperacji – dojdą do wniosku, że pozostaje im tylko „rezać”, albo damy im spokój i będziemy beznamiętnie patrzeć, jak wracają pod skrzydła swoich ruskich panów, gdzie będą pokornie budować to co im się budować każe. Ale można jeszcze coś. Można im z godnością charakterystyczną dla kogoś, kto ma bez porównania więcej, pozwolić na tę odrobinę kompletnie niepoważnej dumy, a w międzyczasie, już we własnym gronie powtarzać słowa prawdy, takie choćby, jakie wypowiedział przy okazji wspomnianych uroczystości odsłonięcia pomnika, ksiądz Franciszek Longchamps de Berier, stryjeczny wnuk Romana, ostatniego rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, który zresztą koncelebrował Mszę Świętą 3 lipca. Posłuchajmy:

Urodziłem się we Wrocławiu, ale gdyby nie było wojny, a wszystko przebiegałoby tak samo, to urodziłbym się we Lwowie i był księdzem w tym kościele. Bo kościół św. Marii Magdaleny był kościołem parafialnym dla rodziny mojego dzidka i rodziny jego brata, profesora Romana Longchamps de Berier. Uczestnictwo w tej mszy i w odsłonięciu upamiętnienia jest przeżyciem ważnym nie tylko dla rodzin rozstrzelanych profesorów, ale i dla wszystkich nauczycieli akademickich, związanych z uniwersytetem, bo była to ofiara symboliczna. Ci profesorowie zostali zamordowani dlatego, że byli polskimi profesorami. Zginęli z nimi ich synowie tylko dlatego, że byli synami polskich profesorów. I ta symboliczna ofiara jakby reprezentuje tych wszystkich, którzy zostali zamordowani za to, że stanowili polską inteligencję. Bo to był mord i w Stanisławowie i w Krakowie. Dlatego pamiętamy i modlimy się dzisiaj za wszystkich pomordowanych naukowców. Wielu z nich zostało zabitych przez Sowietów i wygląda na to, że Uniwersytet Jana Kazimierza poniósł nawet większe straty w pracownikach naukowych z rąk Sowietów. Ostatnio dowiadujemy się, że niektórzy z nich zginęli w Bykowni koło Kijowa. Niezwykle ważne jest uświadomienie, że do tej tragedii doprowadziły konkretne grzechy: szowinizm, nieumiarkowany nacjonalizm, nienawiść, zazdrość. I na to trzeba zwrócić szczególną uwagę, że te grzechy i te wszystkie ekstremizmy są niebezpieczne, bo prowadzą ostatecznie – jak się okazuje – do morderstwa”.

I to już koniec. Mam tylko małą uwagę do wszystkich tych, którzy uważają, że wszystko jest tak proste, jak to, cośmy sobie wymyślili już jakiś czas temu, i tak bardzo się nam to spodobało. Może na samym końcu, sprawy rzeczywiście okazują się proste, ale żeby dojść do tej wiedzy, należy bardzo mocno szukać. Co szczerze polecam.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Ad Hitlerum, ad Putinum i ad Banderum, czyli jak stać w pozycji wyprostowanej

  Powszechne zidiocenie, jakie najpierw po wyborczej wygranej, a potem zaprzysiężeniu Karola Nawrockiego, ogarnęło wiadomą część naszej scen...