środa, 18 grudnia 2024

Co mamy z Tomasza Sakiewicza?

 

       Ponieważ nie było akurat piłki nożnej, włączyłem sobie wczoraj wieczorem telewizję Republika i trafiłem na sam początek ichniejszej codziennej propagandowej aydycji zatytułowanej „Piachem w tryby”. Tak się akurat złożyło, że zamiast zwykłej obsługi programu, na ekranie pojawił się sam Ojciec Dyrektor i jedyna osoba, ktora zasługuje na to, by mu towarzyszyć w tak ważnym momencie, czyli red. Danuta Holecka. Na doczepkę, jako tego trzeciego dopuszczono pana, którego nie znam, a który nadawał od siebie z domu i na kolanach trzymał ładnego białego pieska. Zaczęli więc państwo od owego psa i jego właściciel poinformował, że pies jest rzadkiej rasy, która kiedyś była bardzo popularna, a szybcy panowie z reżyserki natychmiast zaczęli wrzucać zdjęcia różnych słynnych aktorów sprzed lat ze swoimi ulubieńcami, tej właśnie rasy. I oto nagle na którymś z kolejnych zdjęć pojawił się sam Clark Gable, a red. Danuta Holecka nie wytrzymala, podskoczyła z emocji, i krzyknęła „O, Clark Gable, piękny Clark Gable”. Może faktycznie było nieco inaczej, czyli „Clark Gable, najpiękniejszy mężczyzna na świecie”, czy „Ale ja go kocham”, nie pamiętam, natomiast to co na mnie zrobiło największe wrażenie, to reakcja red. Sakiewicza. On w jednej chwili spochmurniał i powiedział coś tego w stylu: „Ależ to nic specjalnego, my tu w Republice mamy mężczyzn bardziej przystojnych”. Holecaka natychmiast zesztywniała i zaczęła Sakiewicza przepraszać i potwierdzać, że z jej szefem Gable faktycznie nie ma się co równać, ale mimo to ona prosi, by jej pozwolić kochać Clarka Gable.

        I teraz, jeśi ktoś sądzi, że oni tak sobie tylko wesołkowali, a Sakiewicz tylko tak ironizował, to zapewniam, że nie. On był zdecydowanie niezadowolony, a na potwierdzenie swoich emocji, rzucił tylko – cytuję z pamięci –  Nigdy nie rozumiałem tych wszystkich damskich zachwytów pod adresem tego bawidamka. Owszem, rola w ‘Przeminęło z wiatrem’ była w porządku, on sam był zdolnym aktorem, ale przystojny? No nie”.

      Jak większość z nas pewnie się domyśla, Tomasz Sakiewicz, jako młody człowiek, był szalenie przystojny. Dziś też oczywiście jest nadal ponętny, natomiast jest, owszem, bardzo, gruby. Jest do tego stopnia gruby, że nie mieści się w fotelu, na którym od czasu do czasu, podczas swoich występów w audycji „Piaskiem w tryby” siada, i w związku z tym z tego fotela raczej zwisa. Oczywiście w tym zwisie i ze swoim ciepłym głosem jest nadal, jak mówię, bardzo przystojny, nie zmienia to jednak faktu, że również – powtarzam „również” – dzięki tego typu wybrykom, jak opisany powyżej, telewizja Republika jest dla mnie  estetycznie z trudem do zniesienia.

      Mógłbym tu napisać cały osobny tekst o tym, co sprawia, że z mojego punktu widzenia, to co się tam wyprawia każdego dnia, woła o pomstę do nieba. I wcale nie chodzi mi o tę propagandę, która się tam leje wodospadem. To akurat nie jest i nigdy nie było moim problemem, ani dziś, w przypadku Republiki, ani w latach nieszczęśliwie minionych, kiedy oglądałem głównie TVP Info. Uważam, że w sytuacji jaką mamy w Polsce i na świecie, nikt nie może sobie pozwolić na to, by z propagandy i najlepiej takiej prosto w między oczy, zrezygnować. Ani oni, ani my. Bardzo dobrze wiemy, co by sie stało, gdyby dziś nagle Donald Tusk, z ministrem Bodnarem i Komisją Europejską telewizję Republikę zlikwidowali. W tym samym momencie jest już po nas i to raczej już na zawsze. A więc chwała Sakiewiczowi za to, że prawdopodobnie również dzięki swojemu cwaniactwu i podłemu charakterowi, doprowadził ten swój straszny projekt do tak niebywałego sukcesu, że ci durnie, którzy w grudniu zeszłego roku postanowili przejąć państwowe media, powinni sobie dziś powyrywać wszystkie włosy z łbów.

       I nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia, kto tam w tej telewizji występuje, jak występuje i z jakim bezwstydem te swoje występy prezentuje. Nie ma dla mnie znaczenia to ich nachalne żebranie o pieniądze, te reklamy Mango, od których widoku chce mi się już rzygać; nie ma znaczenia to, że nie ma chwili, by oni nie reklamowali tego swojego wielkiego Sylwestra w Chełmie, czy Zamościu. Nic dla mnie nie ma znaczenia, dopóki choćby wiem, że oni jako jedyni będą aż do maja organizować Karolowi Nawrockiemu medialne wsparcie i to z takim rozmachem, jakiego nie przykryje cały ten cholerny TVN z Onetem i Gazetą Wyborczą.

         I proszę, niech mi nikt nie mówi, że oni bardziej szkodzą Nawrockiemu niż pomagają i gdyby nie oni, polska prawica już by przekraczała większość



konstytucyjną. To jest nieprawda. A poza tym. lepiej nie próbujmy tego sprawdzać, bo będzie nieszczęście.

poniedziałek, 16 grudnia 2024

Domówka na Freta, czyli jak się rodzi patologia

 

       Mimo że kampania się formalnie jeszcze nie rozpoczęła, a Prezydent nawet nie ogłosił terminu wyborów, to wszyscy widzimy wyraźnie jak mało to kogokolwiek obchodzi. I o ile  owo poruszenie nie powinno szczególnie dziwić w przypadku Karola Nawrockiego, który musi nadrabiać stracony czas, choćby po to, byśmy przynajmniej zauważyli jego istnienie i ewentualnie potrafili zapamiętać jego nazwisko, to w przypadku Rafała Trzaskowskiego, który w sposób absolutnie bezczelny nawet jak na jego możliwości, porzucił warszawską robotę i udał się w niekończące się podróże po Polsce, robi wrażenie co najmniej desperacji. Jeżdzą więc obaj panowie po wsiach i miasteczkach, a do nas docierają dwie podstawowe informacje: pierwsza to ta, że Nawrocki to sutener i gangus, a Trzaskowski idiota i syn funkcjonariuszki komunistycznej służby bezpieczeństwa.

        Ponieważ, zakładając, że informacje na temat ciemnej przeszłości Nawrockiego to bajki wyssane z oblepionych kałem paluchów Donalda Tuska, muszę też przyjąć, że jedyne co wiem na temat „obywatelskiego kandydata na prezydenta doktora Karola Nawrockiego”, jak to dziś wszyscy pracownicy telewizji Republika mają napisane w swoich esemesach, to tylko co widzę, słyszę i czuję, obserwując jego wystąpienia. A to tworzy obraz bez zarzutu. Inaczej zupełnie jest, gdy chodzi o Rafała Trzaskowskiego. Jak go oczywiście obserwuję w miarę uważnie od wielu już lat, zdanie na jego temat mam wyrobione w stopniu wykluczającym jakiekolwiek korekty, a mimo to, nie ma praktycznie dnia, bym się nie dał zaskoczyć czymś nowym, wzmacniającym tylko moją żywą niechęć do tego człowieka. Nie dalej jak wczoraj choćby zajrzałem na twitterowy profil pewnego mieszkającego w Polsce i komentującego bieżące sprawy Francuza, który nas zapewnił, że podczas spotkania z prezydentem Macronem, obaj panowie nie rozmawiali po francusku, a nawet gdyby Trzaskowski postanowił zaryzykować, to Macron by go nie zrozumiał. Dotychczas, podziwiając każdego z moich znajomych, którzy potrafią choćby liczyć po francusku do 20, byłem przekonany, że co jak co, ale po francusku Trzaskowski wymiata. Tymczasem dowiaduję się, że to jest taki sam mit, jak słynna bujda o jego wzroście. Mało tego, poinformował nas też wspomniany komentator, że poziom znajomości języka francuskiego obserwowany u Trzaskowskiego oscyluje w okolicach A1.

        Ale nie o tym dziś przede wszystkim chciałem mówić. Otóż również wczoraj, i to też na Twitterze, obejrzałem sobie urywek z konferencji prasowej Rafała Trzaskowskiego, w którym dziennikarz stacji W Polsce24 pyta go, dlaczego, informując o nadchodzących spotkaniach, jego obsługa nigdy nie podaje miejsca i godziny spotkania, i czy przypadkiem nie chodzi o to, by tam się nie pojawiały osoby postronne. Reakcja na to pytanie jest tak poruszająca, że ja do dziś nie potrafię się z niej otrząsnąć. Trzaskowski odpowiada dziennikarzowi, że to wszystko po to, „żeby pana zmylić, ha!!!”, jednak sposób w jaki on ten bon mot podaje, to jest naprawdę coś. Otóż w jego wykonaniu to nie jest zwykły, tyle że zabawny, komunikat, jakiego można by się było w tej sytuacji spodziewać. On go wygłasza w stylu klaunaów w cyrku, w rodzaju Friko i Koko, którzy nie mówią tylko wrzeszczą, rycząc ze śmiechu, zachęcając do tego resztę widzów. Mało tego. On to robi w taki sposób, jakby, gdyby tylko mu wypadało wspiąć się aż na ten poziom schamienia, już za chwilę miał do tego dodać jakiś epitet, typu „głupi ciulu!”. Oczywiście towarzystwo zgromadzone wokół Trzaskowskiego razem z nim ryczy w dzikiej satysfakcji, a ja sobie myśę, że oto się potwierdziło moje coraz silniejsze podejrzenie, że Trzaskowski to najgorsza patologia spod Gieesu. Jeśli ktoś ma dostęp do Twittera i chce to zobaczyć na włąsne oczy, nie polecam.

        I przypominam sobie rozmowę z jazzowym muzykiem Michałem Urbaniakiem, jak ten jeszcze w roku 2020 opowiadał o swojej przyjaźni z rodziną Trzaskowskich, kiedy sam był jeszcze młodym człowiekiem, a Rafał zaledwie dzidziusiem. Posłuchajmy:

Nosiłem go na rękach, jak miał sześć tygodni. [...] Była taka domówka w domu u państwa Trzaskowskich, na Freta. Muzycy, filmowcy, pisarze. No, warszawka. Ja - młody - miałem dwa zadania: biegać po alkohol i inne delicje na dół do delikatesów oraz zająć się dzieckiem Andrzeja. Więc go niańczyłem”.

       Urbaniak jest głupi, jak większość z nich, a zatem opowiada tę historię, licząc na to, że w ten sposób pokaże, w jak fantastycznym otoczeniu wychowywał się obecny prezydent Warszawy, jego dzisiejszy przyjaciel i uwielbiany przez niego polityk. My natomiast widzimy starego Trzaskowskiego i jego żonę, to prawdopodobnie kompletnie nawalone towarzystwo „muzyków, filmowców, pisarzy”, w oparach wódy i papierosów i to wrzeszczące dziecko, którym, w czasie gdy nie musi akurat lecieć na dół do sklepu po alkohol, zajmuje się najmłodszy z nich wszystkich, choć prawie już wtedy 30-letni, Urbaniak.

       To jest wizja tak okrutna, że tu już tylko możemy wrócić do mamy Rafała, tajnej współpracownicy Służby Bezpieczeństwa i jego ojca, trzeciorzędnego jazzowego pianisty. Poczytajmy więc trochę też o Andrzeju Trzaskowskim:

Inteligentny, elokwentny, dowcipny, wykształcony facet, do tego muzykolog. Facet z klasą. A do tego Andrzej zawsze był dobrze ubrany. Elegancik – według najnowszych trendów amerykańskiej i francuskiej mody”.

A skąd on miał te wszystkie eleganckie ubrania, pyta dziennikarz? Urbaniak wyjaśnia:

Przychodziły paczki z Ameryki, ludzie handlowali ciuchami na bazarach. Jeździło się wtedy na warszawską Pragę. Na Grochowie był dobry bazar”.

        Przepraszam bardzo, ale tego czegoś to ja już nie mam siły komentować. Wróćmy więc może zatem do lat 50. To już nie Urbaniak, ale zwykły biogram:

Andrzej Trzaskowski urodził się w 1933 r. w Krakowie. Pierwszy zespół jazzowy założył już w krakowskim gimnazjum. W 1950 r., w wieku 17 lat, został uwięziony na trzy miesiące przez UB za rzekomą przynależność do grupy konspiracyjnej. Z tego powodu, pomimo zdania matury z wyróżnieniem, nie został dopuszczony do egzaminów na studia. Przez rok zarabiał więc na życie jako muzyk w nocnych lokalach Krakowa, Łodzi i Zakopanego, aż dostał się na muzykologię Uniwersytetu Jagiellońskiego”.

Patrzmy dalej:

W czasie studiów był członkiem grupy Melomani, w składzie z Krzysztofem Komedą. Studia ukończył w 1957 r., po napisaniu pracy magisterskiej o muzyce Charliego Parkera. W 1956 r. Trzaskowski uznany został za najlepszego pianistę jazzowego w plebiscycie "Przekroju".

Po przeprowadzce do Warszawy powołał grupę The Wreckers. W 1960 r. na Jazz Jamboree Trio Trzaskowskiego akompaniowało Stanowi Getzowi. Zapisem tamtego koncertu była wspólna płyta. W 1962 r. Trzaskowski otrzymał stypendium American State Department i The Wreckers jako pierwsza polska grupa jazzowa wyjechała do Stanów na koncerty. Po powrocie zmienili nazwę na Andrzej Trzaskowski Quintet.

       Przepraszam bardzo, ale tego to już tym bardziej nie mam siły skomentować. Pozostańmy więc już tylko przy tej zimie roku 1972 i do tamtego mieszkania na Freta w Warszawie i do świadectwa pozostawionego nam przez Michała Urbaniaka. Moim zdaniem, to jest naprawdę świetny sposób, żeby zrozumieć dzisiejsze zachowania tego patusa.

      

 


 

  

niedziela, 8 grudnia 2024

O tym co Żydzi z rąk wypuścili

         Był kiedyś taki dowcip. Spotyka rabin księdza i pyta:

         - Panie ksiądz, czy to prawda, że Jezus był Żydem?

         - Tak, - odpowiada ksiądz.

         - A Matka Boska, Maryja, czy ona też była Żydówką.

         - No tak, - mówi ksiądz.

         - No a ten Józef, cieśla, to on też Żyd?

         - No patrz pan, jaki my to interes z rąk wypuściliśmy.

         Ja ten  żart tak dobrze pamiętam, bo raz, że mnie on rozbawił, a dwa, że to w sumie było nie tak dawno temu. A zatem nie upłynęło wiele lat, jak Żydzi postanowili się jednak, niemal rzutem na taśmę, za temat wziąć. Otóż obejrzałem wczoraj na Netflixie film zatytułowany „Mary” i jestem pod wrażeniem podwójnym. Przede wszystkim uważam, że od strony realizatorskiej, aktorskiej i po prostu filmowej, bardzo dobry. Obejrzałem więc go, jak to mówią, na jednym wdechu. Drugie jednak wrażenie, jakie on na mnie zrobił bierze się stąd, że przez cały ten film widać jak na dłoni, że oni chcą do sprawy wrócić i to z jednoznacznie złymi intencjami. Tam jest bardzo dużo elementów, które warto by było opisać i skomentować, ale ja tu może wymienię kilka tych podstawowych, ktore powinny nam wystarczyć.

      Otóż mamy okrutnego Heroda, zdziadziałego psychopatę i sadystę, który jest tak psychopatyczny i okrutny, że chyba aż trzy razy słyszymy opinię, że on nie może być Żyden, ale zwyczajnie Rzymianinem. I to by się zresztą zgadzało. Ta sugestia wprawdzie nie pada, ale ze strojów w jakie jest ubrane jego wojsko wynika bardzo wyraźnie, że ci żołnierze, to ewidentni Rzymianie, a on nimi kręci, jak tylko chce. Wygląda na to, że – to już tak pewnie na wszelki wypadek – gdyby się miało okazać, że Herod to jednak Żyd, on tych dzieci nie każe wymordować, ale zaledwie odebrać matkom i przynieś ich w koszykach do poałacu, a on tam już sprawdzi, który to ten niby Mesjasz. W tym filmie praktycznie nie ma złych Żydów, czy to w świątyni i w jej okolicach, czy to w Betlejem, gdy Maryja z Józefem i Dzieckiem przyjeżdżają i proszą o nocleg. Oczywiście, jest tam tłum ludzi, wszystkie drzwi zamknięte, ale to wyłącznie przez to, że gruchnęła wieś, że ma się narodzić Mesjasz Zbawiciel i wszyscy ci ludzie tłoczą się tam, czuwając i wypatrując zapowiedzianej gwiazdy na niebie. W ogóle jest tak, że kiedy już Jezus się rodzi, to na miejsce nie przychodzi tylko trzech króli plus paru pastuszków, ale cały tłum Żydów, żeby „powitać Pana”. Mamy tę grotę, w środku jednego konia, na którym przyjechała Święta Rodzina, a wokół groty tłum, jakby całe Betlejem przybiegło. No i wreszcie końcówka. Kiedy już jest po wszystkim, Maryja z Józefem i z Dzieckiem wracają triumfalnie do Jerozolimy, tam zostają przyjęci przez kapłanów i wszystko kończy się jak najbardziej szczęśliwie. Zupełnie jak w Ewangeliach. Przynajmniej na tym etapie, bo aneksu autorzy filmu nie dokręcili.

      Ale jest jeszcze coś, co robi naprawdę wrażenie potężne. Otóż jest Lucyfer, który jest tak straszny, niemal jak pamiętny Diabeł z „Pasji” Gibsona. I tego akurat nie potrafię zrozumieć. Ciekawe co Żyd miał na myśli. Bardzo ciekawe.



środa, 4 grudnia 2024

Co możemy mieć z Ameryki Południowej?

 

         Ze względów oczywistych, na portal bliźniaków Karnowskich WPolityce nie zaglądam, a skoro tak, to tym bardziej nie słucham stacji TOK FM. Spędzam natomiast stosunkowo dużo czasu w Internecie i tą właśnie drogą dotarła do mnie wiadomość, że panowie Karnowscy poinformowali o tym, że w trakcie radiowej rozmowy, poseł Michał Kobosko, zapytany o swój i Szymona Hołowni udział w skandalu związanym z dyplomami Collegoium Humanum powiedział co następuje:

Ja mogę mówić o sobie, ale nasze przypadki były podobne, tożsame. Złożyliśmy podanie o przyjęcie na studia w roku 2020, kiedy stan wiedzy na temat tej tak zwanej uczelni Collegium Humanum był kompletnie inny niż jest dzisiaj. (…) Dzisiaj wiele osób się wypowiada, uznając, że to było od początku wszystko wiadomo. Nie, nie było nic wiadomo. To była jedna z wielu uczelni prywatnych.

[...] Wniosek został złożony, ja tutaj można powiedzieć na zasadzie koleżeńskiej, czy wręcz przyjacielskiej, dostarczyłem dokumenty również pana marszałka Hołowni na uczelnię. (…) Zaraz po dostarczeniu tych dokumentów, kiedy zaczęliśmy słyszeć więcej rzeczy politycznych nas niepokojące, że dominujące były wpływy PiS, partii Ziobry i partii Gowina. Uznaliśmy, że z przyczyn politycznych byłoby niewłaściwe, gdybyśmy znaleźli się w gronie studiujących. Mogę mieć do siebie pretensje, że nie dopełniłem jednej istotnej formalności: nie zadbałem o skreślenie z listy studentów.

[...] W normalnych uczelniach jest tak, że jak się nie podejmuje studiów, nic się nie płaci, nie uczestniczy w zajęciach, nie zdaje, nie zalicza się przedmiotów, to następuje bardzo szybko skreślenie z listy studentów. (…) Nawet zapomniałem o tych studiach i uznałem, że trudno, nie dopełniłem formalności.

I to jest wiadomość podstawowa, natomiast na koniec tej części, przysłowiowa wisienka na torcie. Oto na uwagę, że w uczelnianym systemie Sokrates widnieją stopnie zarówno Koboski, jak i Hołowni, Kobosko odpowiedział:

Nic mi nie wiadomo, żeby zarówno w moim przypadku, czy marszałka Hołowni, jakieś oceny były za naszą wiedzą, zgodą i udziałem wystawiane.

      

            I teraz tak. Gdyby ten tekst był adresowany do wyborców Szymona Hołowni, czy Michała Koboski, a ogólnie rzecz ujmując Koalicji Obywatelskiej, to ja bym może się postarał i przy pomocy odpowiedniego komentarza wyjaśnił w czym rzecz. Ponieważ jednak doświadczenie mi mówi, że tego rodzaju ludzi należy nie zaczepiać, bo i tak nic z mojej gadaniny do nich nie dotrze i oni tym bardziej utrzymają się w przekonaniu, że zarówno jeden jak i drugi to super goście, komentarza nie będzie. Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na pewien z jednej strony dość ponury, a z drugiej jednak niosący powiew optymizmu fakt. Otóż kiedy patrzymy na Szymona Hołownię, studiujemy jego oczy i usta, i wsłuchujemy się w jego słowa, zwłaszcza wtedy gdy on się popisuje swoim charakterystycznym poczuciem humoru, może nam się wydać, że on jest w wybornej kondycji i nawet mu nie przejdzie przez myśl, że wokół niego dzieją się rzeczy obiektywnie rzecz biorąc straszne. I nawet nie chodzi o to, że jego kumpel Kobosko zapisał go na te nieszczęsne studia; w końcu nie on jeden. Rzecz w tym, że z tego co opowiada w radiu TOK FM Kobosko, wynika, że on za te studia i kto wie, czy nie dyplom, zapłacił pod stołem, a jeśli z tego dziś nie korzysta, to wyłącznie przez to, że sprawa się, proszę mi wybaczyć, rypła. Z tego co mówi Kobosko, można domniemywać, że ten zawiózł rektorowi owej śmiesznej uczelni pieniądze i faktycznie o sprawie zapomniał, wiedząc, że całą resztą zajmie się rektor i jego służby. A skoro tak, to ja bym się po Hołowni spodziewał, że on jednak w tych dniach wykaże choćby ślady jakiegoś stresu. A tu nic. On fika swoje fikołki jak fikał i robi wrażenie albo kompletnego głupka, albo kutego na cztery nogi cwaniaka, który wie, że cokolwiek się stanie, to absolutnie nic mu nie grozi.I to by była wiadomoś ponura. Ale może być jeszcze coś. Może się mianowicie okazać, że on jest tak już wciągnięty w te swoje codzienne kłamstwa, tak do nich przyzwyczajony, że one stały się jego drugą naturą i on nawet gdy już po niego przyjdą, założą mu te kajdanki i będą go prowadzić do radiowozu, to on dalej z tą samą bezczelną miną i z kolejnymi bonmotami na ustach będzie do nas wesoło machał.

        I to jest moim zdaniem perspektywa optymistyczna, bo ona by nam wyjaśniała, dlaczego nie tylko on, ale oni wszyscy, od Tuska i Bodnara, przez Kierwińskiego i posłankę Kluzik, po Kosiniaka Kamysza i Trzaskowskiego zachowują się jakby im nic nie zakłócało ani dnia ani nawet nocy. Oni wszyscy absolutnie nie wyglądają na kogoś, kto przed sobą widzi ciemność i do ciemność czarną jak Senegal. I teraz pojawia się kwestia: czy rzeczywiście nie widzą, a to byłaby wiadomość zła, czy widzą, tyle że to ich wieloletnie taplanie się w kłamstwie pozwala im się tak świetnie kamuflować. Dziś w Sejmie, jak czytam w Sieci, niesławny poseł Rutnicki ruszył na prezesa Kaczyńskiego, chcąc mu wcisnąć tzw. raport na temat rzekomych kontaktów kandydata Nawrockiego z sutenerami, gangsterami i prostytutkami. Kiedy znajdujący się obok posłowie PiS-u próbowali Rutnickiego od ewidentnie rozbawionego Prezesa przegonić, do akcji ruszył Szymon i zaczął popisywać się swoją marszałkowską władzą. Otóż, moim zdaniem, oni tak będą już do końca. W końcu przyjdzie maj, Karol Nawrocki zostanie wybrany prezydentem i wtedy dopiero ta porażka częśc z nich zetrze z twarzy to cwaniactwo, a jeśli nie to przynajmniej zmusi ich do tego, by spieprzyć stąd do Ameryki Południowej, starym dobrze, przygotowanym szlakiem.



wtorek, 3 grudnia 2024

17 mgnień wiosny, czyli o funkcji dupy i pieniądza w życiu człowieka pobożnego

 

       W ostatnich dniach prawa strona internetu wzburzyła się niezmiernie na wieść, że Tomasz Terlikowski wraz ze swoją małżonką Małgorzatą podpisali deklarację wspierającą Misterstwo Edukacji w jego planach indoktrynowania naszej dzieciarni w kwestii onanizmu, bezpiecznej kopulacji, a jeśli coś nie pójdzie tak jak trzeba, to i równie bezpiecznej aborcji. Ludzie się wzburzyli, a ja sobie pomyślałem, ile lat muszą wyżej wymienieni państwo jeszcze poświęcić na niekończące się ględzenie na temat wartości śluzu i spermy w życiu pobożnej rodziny, zanim przynajmniej część z nas nie zrozumie, że gdy chodzi akurat o tych dwoje, powinniśmy porzucić wszelkie nadzieje i uznać, że mamy do czynienia z klasycznymi opętanymi seksem wariatami i jeśi tam kiedykolwiek dojdzie do jakiejś refleksji, to ona wyprowadzi ich na jeszcze bardziej uświnione tereny.

      Ja siłą rzeczy obserwuję publiczną działalność Terlikowskiego, a od pewnego też czasu, jego żony, od pewnie z 15 już lat i jeśli z owej działalności uznałem za stosowne coś zapamiętać na zawsze, to wspomniany śluz pani Małgosi, spermę pana Tomasza w buteleczce, no i pewne niezwykłe wspomnienie zrelacjonowane w „Gazecie Wyborczej”, jak oni oboje, jeszcze gdy byli dziećmi i wspólnie chodzili w pobożnych pielgrzymkach, któregoś dnia Tomek dostał takiego wzwodu, że nie wytrzymał i rozprawiczył Małgosię. Oni się oczywiście natychmiast z tego wyspowiadali, no ale było jak było i pani Małgosia zechciała nam się owym wspomnieniem podzielić. Przypomniałem sobie tamtą rozmowę, skonfrontowałem ją z dzisiejszą aktywnością Terlikowskich w odniesieniu do zapowiedzi minister Nowackiej wprowadzenia do szkół nowego przedmiotu i pomyślałem sobie,  że może napiszę na ten temat tekst pod tytułem „Czego się Tomek nie nauczył, Tomasz nie będzie wiedział”, o tym jak to braki w edukacji seksualnej doprowadziły jego i jego przyszłą żonę do grzechu nieczystości, i w ten sposób wskażę na to, jak bardzo ich dzisiejszy entuzjazm w stosunku do planów Ministerstwa jest czymś absolutnie naturalnym i w gruncie rzeczy jedynie logiczną kontynuacją dawnych kompleksów i obsesji.

        Już sie miałem za to brać, gdy przypomniałem sobie, że bardzo podobne teksty pisałem jeszcze w dawnych bardzo latach, a ostatnio w roku 2018, no i postanowiłem, że najlepiej będzie go tu powtórzyć w dokłądnym brzmieniu, z apelem o opamiętanie, co ciekawe, nie ich.

 

      Jak słusznie zauważył we wczorajszej notce Coryllus, zajmowanie się małżeństwem Terlikowskich to zajęcie na tyle kłopotliwe, że pomijając sytuacje zupełnie wyjątkowe, lepiej już jest pisać o bieżącej polityce Ministerstwa Kultury. Wygląda jednak na to, że do wspomnianych wyjątkowych sytuacji należy poczyniona przez Tomasz Terlikowskiego uwaga na temat  cudu jakiego na aktorce Figurskiej rzekomo uczynił Sługa Boży Wenanty Katarzyniec, zsyłając na nią deszcz pieniędzy, za który ona i jej mąż mogli sobie kupić większy samochód. Najpierw więc sprawą zająłem się ja, dalej pociągnął ją Coryllus, no a teraz ja czuję, że są jeszcze kwestie, które przed ostatecznym zamknięciem tematu, należy poruszyć.

      Oto pisze Coryllus, że z tekstów Terlikowskiego płynie prosty komunikat: „Jeśli sami udacie się do błogosławionego Wenantego, albo innego jakiegoś świętego i nie dostaniecie pieniędzy od razu, to znaczy, że musicie jeszcze długo nad sobą pracować. Ja nie muszę, bo zbliżam się do doskonałości”. I to, moim zdaniem, jest komunikat, który płynie nie tylko z tekstów Terlikowskiego, ale w ogóle z całej „duszpasterskiej” działalności owego dziwnego małżeństwa. Tomasz Terlikowski, jak się domyślam, dzięki życzliwości zaprzyjaźnionych proboszczów, wydaje po pięć książek rocznie, głównie o sobie i swojej nadzwyczajniej pobożności, podczas gdy Małgorzata Terlikowska opanowała rynek elektronicznych i papierowych mediów, od „Gościa Niedzielnego”, przez TVN, po ‘Wysokie Obcasy”, gdzie od lat już opowiada o tym, jak wygląda życie prawdziwie katolickiej rodziny, ze szczególnym uwzględnieniem problemu masturbacji, seksualnego podniecenia, orgazmu, konsystencji kobiecego śluzu, oraz oralnego seksu. Rozmawialiśmy tu już kiedyś o owym śluzie, odwołując się do wywiadu, jakiego Terlikowska udzieliła wspomnianym „Wysokim Obcasom”, a ja, zainspirowany uwagą Coryllusa na temat owej rzekomej wyjątkowości katolicyzmu u ludzi takich jak Terlikowscy, zajrzałem raz jeszcze do tej rozmowy, przeczytałem ją od deski do deski i proszę popatrzeć, jakie informacje do nas z niej docierają. Kolejno:

1.      Kiedy Małgorzata ma płodny okres, a Tomasz pragnie seksu, to oni siadają na kanapie i się przytulają. Czasem to przytulanie sprawia, że Tomasz dostaje jeszcze większego wzwodu, no ale wtedy oboje tłumaczą sobie, że nie są zwierzętami i jakoś dają radę;

2.      Małgorzata nie chce mieć piątego dziecka, bo i tak już jest zarobiona po łokcie prasowaniem koszul Tomasza, a poza tym nie chce znów się narażać na zaczepki na ulicy, że się nie potrafi zabezpieczać, oraz pytania ze strony nieznajomych: „Czy te wszystkie dzieci były planowane?”

3.      Małgorzata przez lata nie mogła zajść w ciążę, przez co wciąż była molestowana przez znajomych, czy to jest świadoma decyzja, czy wynik bezpłodności (Polacy są tacy niedelikatni), jednak lekarze ustalili, że ma za mało prolatyny, przepisali jej tabletki, ona w ciążę zaszła, tyle że w jej wypadku to nie przez tabletki, ale za sprawą cudu, jakiego dla Terlikowskich uczynił święty ksiądz Escriva;

4.      Choć dla katolika przedmałżeńska czystość to sprawa nadzwyczaj ważna, Terlikowskim nie udało się jej dotrzymać, ale, jak wiemy, człowiek jest człowiekiem, a nie zwierzęciem i kiedy upada, to zawsze powstaje;

5.       Kiedy Małgorzata ma bolesny okres, Tomek jest bardzo opiekuńczy i zawsze pyta, czy ona nie chce odpocząć a czasem nawet zrobi jej kanapkę;

6.      Katolickie małżeństwo różni się od niekatolickiego tym, że wie, iż jest na siebie skazane do śmierci;

7.      Terlikowscy są sobie wierni, bo bardzo się pilnują, by nie skoczyć w bok, i kiedy któreś z nich zauważy, że ma ochotę na kogoś innego, zrywa znajomosć;

8.      Tomasz książkę o Harrym Potterze postawił na najwyższej półce, żeby jego dzieci po nią nie sięgnęły i nie dały się zwieść Złemu;

9.      Terlikowscy wysłali dzieci do szkoły katolickiej, bo do szkół katolickich chodzą wyłącznie dzieci takie jak dzieci Terlikowskich i tam nie ma zagrożeń pedalstwem i satanizmem;

10.  Małgorzata ma ogromny problem z wytłumaczeniem dzieciom, że homoseksualizm jest zły, bo choć on jest faktycznie zły, to jednak wiadomo, że szacunek należy się nawet pedałom i lesbijkom;

11.  Jeśli Marysia zostanie lesbijką, Małgorzata jej powie: „Marysiu, kocham cię jak dotąd, ale nie zgadzam się, byś przychodziła na Wigilię z partnerką”;

12.  Jeśli Marysia zobaczy prezerwatywę i zapyta, co to jest, Małgorzata jej powie, że „chłopak zakłada to na siusiaka, żeby nie mieć dzieci, ale my tego nie akceptujemy”;

13.  Kiedy czteroletni syn Terlikowskich bawił się siusiakiem, Terlikowscy odwracali jego uwagę książeczką;

14.  „Dupa, czyli seksualność, jest integralną sferą życia. Niesamowicie ważną. To nie są głupie szczegóły. To są fundamenty”;

15.  Życie jest ciężkie i pełne wyczerpujących zajęć, jednak mimo to, nie było jeszcze takiego miesiąca, żeby Terlikowscy musieli zrezygnowac z seksu;

16.  Terlikowski jest o Małgorzatę chorobliwie zazdrosny, ale kiedy go za bardzo poniesie, kupuje jej kwiaty i mówi „przepraszam”;

17.  Terlikowski jest chorobliwie zazdrosny, bo jest osobą bardzo znaną i dla niego to byłby wielki kłopot, gdyby się okazało, że w jego małżeństwie nastąpił kryzys.

 

      W swoim wczorajszym tekście Coryllus napisał coś takiego: „Wyobraźmy sobie, że człowiek, który przez całe życie karmił się treściami z GW i TVN, nagle stwierdził, iż są one niekompatybilne z jego codziennym, praktycznym doświadczeniem, a także obserwacjami czynionymi na bardzo podstawowych poziomach. Zrezygnował więc z pochłaniania tych treści i rozpoczął poszukiwanie nowych. Zamyślił się i powiedział sam do siebie – a może w tym całym Kościele mają coś interesującego? No i sięgnął po pierwszą rzecz z zakresu publicystyki katolickiej jaka mu się w sieci nawinęła. Była to recenzja książki Terlikowskiego o Wenantym Katarzyńcu umieszczona na stronach portalu prowadzonego przez Targalskiego, kolejnego tuza myśli prawicowej. Koniec. Nasz hipotetyczny poszukujący prawdy czytelnik, dokończył lekturę, po czym ze spokojem powrócił do GW i TVN, bo uznał, że to jest jednak jakiś poziom, nawet jeśli go oszukują, to czynią to w sposób nie ubliżający zarówno inteligencji, jak i emocjom. No może czasem, ale to jest doprawdy nic, w porównaniu z tym co robi Terlikowski”.

      Moim zdaniem Zarząd Agory ma pełną świadomość słuszności tego, co pisze Coryllus i dlatego właśnie zlecili red. Sroczyńskiemu przeprowadzenie rozmowy z Małgorzatą Terlikowską. Nie oszukujmy się. Oni doskonale wiedzą, że przeciętne polskie katolickie małżeństwo, starannie praktykujące swoją wiarę, modlące się wspólnie z dziećmi przed zaśnięciem, chroniące dzieci przed tym co złe i wychowujące je na ludzi uczciwych i porządnych, tą są dokładnie tacy sami ludzie jak oni, tylko znacznie, znacznie lepsi, a przede wszystkim szczęśliwsi i w najmniejszym stopniu nie przypominające tej parki freaków. I oni zrobią wszystko, by świat się tej prawdy nie poznał. I dlatego do skutecznej realizacji tego swojego poplątanego planu potrzebują kogoś, kto ten styl życia skutecznie światu obrzydzi, a do tego potrzebują ludzi takich jak Terlikowscy, którzy dostarczą mu zaledwie dwóch informacji. Pierwszej takiej, że typowy polski katolik modli się głównie o to, by Bóg im zesłał pieniądze na nowy samochód, ewentulanie większy telewizor, a kiedy już się to uda załatwić, żeby pozwolił mu na czysto rozwiązać dylematy związane z integralną i jakże fundamentalną sferą życia, jaką jest dupa. Wystarczy.




 

niedziela, 1 grudnia 2024

Za co libreałowie szanują George'a Orwella i Margaret Atwood

 

        Jak niektórzy z nas pewnie wiedzą, tuż za naszym oknem, po przeciwnej stronie ulicy stoi sobie piękny kościół, który od wielu, wielu lat jest naszym kościołem. Przez wiele z tych lat, on też był kościołem naszego psa, w tym sensie, że ten, ile razy słyszał bicie jego dzwonów, wył długo i rozpaczliwie, a myśmy mówili mu, że jest wstrętnym esbekiem, libkiem i lewakiem. Od kilku jednak lat dzwony w naszym kościele milczą, bo jak się dowiedziałem od naszego księdza, najpierw pojawiły się jakieś zastrzeżenia od architekta miejskiego w sprawie kościelnej wieży, potem polecenie przeprowadzenia remontu, no a parę dni temu powiedział mi ksiądz, że  dzwony najprawdopodobniej już nie wrócą, bo okoliczni mieszkańcy gremialnie wysyłają do Kurii i do miasta listy protestacyjne z żądaniem wyłączenia dzwonów, bo od tego hałasu oni już tracą zdrowie. Ale nie tylko to. Powiedział mi jeszcze ksiądz, że z tego co mu wiadomo, akcja przeciwko dzwonom kościelnym ma miejsce nie tylko tu w Katowicach, nie tylko na Śląsku, ale w ogóle w całej Polsce i wygląda na to, że niedługo, one zostaną wyłączone już wszędzie, z wyjątkiem może niektórych wiosek na wschodzie.

          A ja, jeszcze w czasie rozmowy z księdzem, przypomniałem sobie jeden z najlepiej przez mnie zapamiętanych fragmentów powieści George’a Orwella „Rok 1984”, gdzie Winston w pewnej chwili przypomina sobie starą dziecięcą piosenkę:

Oranges and lemons,
Say the bells of St. Clement's.

You owe me five farthings,
Say the bells of St. Martin's.

When will you pay me?
Say the bells of Old Bailey.

When I grow rich,
Say the bells of Shoreditch.

When will that be?
Say the bells of Stepney.

I do not know,
Says the great bell of Bow.

Here comes a candle to light you to bed,
And here comes a chopper to chop off your head!

Przypomina sobie tę rymowankę i tak naprawdę nie wie, czy kiedykolwiek w życiu słyszał dzwony kościołów. Proszę posłuchać.

Kiedy rozmawiali, ów w pół zapamiętany wierszyk wwiercał się w umysł Winstona. Pomarańcze I cytryny wołają dzwony Św. Klemensa. Należą się trzy grosiki, wołają dzwony Św. Marcina! Dziwne, ale kiedy powtarzał sobie w myślach tamte słowa, miał wrażenie, że naprawdę słyszy ich dźwięk. Dżwięk dzwonów straconego Londynu, który wciąż gdzieś w jakiś sposób istniał, zakryty jednak i zapomniany. Patrzył na wieże kościołów, wznoszących się jak mroczne duchy to tu to tam, i miał wrażenie, że słyszy tamte dżwięki. Mimo to, z tego co umiał sobie przypomnieć, w realnym życiu nigdy nie słyszał kościelnych dzwonów”.

         Muszę przyznać, że gdy chodzi o Orwella, to mimo całego mojego szacunku dla jego osoby, jego twórczości i zasług, niigdy specjalnie nie lubiłem ani ”Roku 1984”, ani tym bardziej „Farmy zwierzęcej”. Nawet w latach osiemdziesiątych, kiedy obie powieści były w Polsce zakazane i można było je czytać w wydawnictwach przemycanych, one miały dla mnie bardziej wartość publicystyczną. Natomiast, owszem, wiem, że dla wielu z nas, zwłaszcza „Rok 1984”, gdy chodzi o polityczne ekscytacje, związane z PRL-em, komuną, totalitaryzmem, a ostatnio nawet z Jarosławem Kaczyńskim, i tak zwanym „pisizmem”, Orwell jest niemal biblią. Na miarę samego Stanisława Barei.

       I to jest dla mnie bardzo ciekawe, że w moim bardzo mocnym przekonaniu, ludzie, którzy piszą listy, w których apelują o to, by wreszcie te pierdolone dzwony kościelne zamknęły ryje, to bardzo często te same osoby, dla których George Orwell i jego słynna powieść, to autentyczne proroctwo czasu, w którym chrześcijański terror doprowadzi nas do owego „roku 1984”. George Orwell i Margaret Atwood.



 

czwartek, 28 listopada 2024

Gdy rozlało się mleczko

 

Ledwie zarządzana przez samego Elona Muska platforma o nazwie X, wcześniej znana pod nazwą Twitter, została przez nasze lewactwo nazwana gniazdem prawackich żmij, rozeszła się tamże informacja, że znany producent żartów rysunkowych Andrzej Mleczko obraził się na tygodnik „Polityka” i po 40 ponad latach współpracy porzucił to towarzystwo oświadczając, że nie pozwoli się cenzurować. Redakcja „Polityki” od razu wprawdzie wydała oświadczenie, że oni Mleczki nie ocenzurowali, natomiast, owszem, nie mogli już dłużej znieść jak ten leń, zamiast wziąć sie do uczciwej roboty, wysyła im swoje stare kawały i liczy na to, że się jakoś prześlizgnie. Nie zmienia to jednak faktu, że Mleczko się nadął.

Przesadziłbym oczywiście, sugerując, że gest Mleczki spowodował, że nasi tak zwani prawi w jednej chwili rozłożyli nad jego głową baldachim, a przed nim utworzyli łuk triumfalny, niemniej jednak faktem jest, że wielu z nich pochwaliło ów czyn jako akt odwagi, a jednocześnie nawrócenia. Nie znam oczywiście, a zgadywać też nie mam odwagi, ale biorę pod uwagę, że Andrzej Mleczko pójdzie za ciosem i już niedługo zaaplikuje do telewizji Tomasza Sakiewicza, ten go ugości z otwartymi ramionami i w uznaniu dla wspomnianej odwagi nagrodzi go specjalnym programem pod tytułem  „Mleczko nie pieprzy bez sensu”, czy coś w tym stylu.

Zanim to się jednak stanie, czy przynajmniej poznamy dalsze plany tego dziwnego staruszka, chciałbym przypomnieć swój tekst umieszczony tu jeszcze bardzo dawno temu, choć już po Smoleńsku, poświęcony naszemu dzisiejszemu, co by nie mówić, bohaterowi. Bardzo proszęo skupienie i, jeśli ktoś tego potrzebuje, to puknięcie się w czoło.

 

      Parę dni temu, z okazji udanego zakończenia pewnego kursu, otrzymałem od grupy moich uczennic i uczniów kwiaty i prezent. Kwiaty jak kwiaty, natomiast prezent… hmmmm. Właściwie powinienem powiedzieć, że prezent też jak prezent, tyle że to by właściwie zarówno zaczynało tę historię, jak i ja kończyło, podczas gdy ja właściwie chciałem dziś trochę od tym prezencie i o paru refleksjach, jakie mi w związku z nim przyszły do głowy. Ale, nie będę tu ukrywał, że owszem – prezent jak prezent. Książka mianowicie. A jak by tego było mało, książka też jak książka, czyli najnowszy album z żartobliwymi rysunkami Andrzeja Mleczki.

      Najnowsza kolekcja rysunków Mleczki, jest już, jak czytam na okładce, siódmym wydaniem jego dzieł. Powiem szczerze, że ta informacja mnie trochę zdziwiła, bo – o ile pamiętam – on publikował już w latach 70-tych w Szpilkach, a więc można by było sądzić, że przy jego pracowitości, oraz coraz mocniejszej pozycji w establishmencie, mógłby mieć na koncie nie siedem, ale co najmniej 17 zbiorków z obrazkami. No, ale jest jak jest, więc mogę tylko jeszcze raz potwierdzić: jestem posiadaczem siódmej serii obrazków Andrzeja Mleczki.

      Jeśli idzie o moje relacje z Mleczką jako artystą, są one, najłagodniej rzecz ujmując, mizerne. Jeśli mam go jakoś ustawić na tle wszystkich innych zasłużonych polskich karykaturzystów, to – zupełnie niezależnie od moich czy ich sympatii politycznych – o wiele bardziej zawsze wolałem Dudzińskiego, Krauzego, Czeczota, czy dziś Raczkowskiego. Weźmy chociaż najbardziej klasyczny, a w niektórych środowiskach, wręcz kultowy obrazek „Obywatelu, nie pieprz bez sensu”. Nie chcę tu się nad Mleczką znęcać, choćby dlatego, że na to jeszcze przyjdzie czas, ale od najbardziej żałosnej idiotyczności tego żartu, bardziej żałosna i bardziej idiotyczna może być tylko kariera, jaką akurat on zrobił w Polsce. Nie należy więc Mleczko w żaden sposób do karykaturzystów, którzy mają dla mnie jakiekolwiek, poza czysto socjologicznym, znaczeniem. Jeśli od czasu do czasu w mojej głowie pojawia się jego nazwisko, to albo właśnie przy okazji refleksji nad intelektualno-estetycznym poziomem, jaki my Polacy ostatnio osiągnęliśmy, albo, kiedy go widzę w telewizji, jak się mądrzy na tematy polityczne. Czasem oczywiście gdzieś zobaczę jego obrazek, ale z reguły, wzruszam na niego ramionami.

      Książka, którą sprezentowali mi moi ukochani – a mówię to bez najmniejszej ironii – uczniowie, kazała mi co do Mleczki jako artysty zmienić bardzo radykalnie moje dotychczasowe podejście. Otóż, jak się okazuje, on jest jeszcze gorszy, niż dotychczas sądziłem. On jest gorszy – znacznie gorszy – nie tylko, jeśli idzie o merytoryczną stronę tego co on robi, ale również ściśle techniczną. O ile bowiem jeszcze kiedyś, on miał przynajmniej jakiś pomysł – marny bo marny – i potrafił go w miarę zgrabnie narysować, dziś, nie dość, że całość jego refleksji sprowadza się do cytowania gazet, to on w większości wypadków rysuje w sposób tak straszliwie niechlujny, że powiedzieć, że to wstyd, będzie bardzo ciężkim eufemizmem.

      Z tą techniczną strona jego dzieła zresztą jest akurat bardzo ciekawa sprawa. Pamiętam jak kiedyś przeczytałem gdzieś informację o amerykańskim rysowniku, który trafił do szpitala psychiatrycznego po tym, jak narysował parę tysięcy egzemplarzy identycznego żartu. Kobieta opuszcza klinikę porodową, a wypisujący ją lekarz pyta: „Zapakować, czy zje pani na miejscu?” Pomyślałem sobie wtedy, że jest coś niebezpiecznego w tym fachu. Przede wszystkim, jeśli człowiek zaczyna za bardzo grzebać w abstrakcji, na pewnym jej poziomie, może zwyczajnie zwariować. To jest trochę tak jak składanie tej bibułki na pół i na pół i na pół i na pół… i liczenie, jak ona będzie gruba, jeśli się ją złoży 50, czy 100 razy. Poza tym, jeśli ten sam człowiek zawodowo rysuje tego typu obrazki, po pewnym czasie popada w tak straszliwą rutynę, że on już nie umie nic innego robić, jak tylko rysować te głowy, te nogi, te ręce i kwestią staje się już tylko to, jak szybko potrafi produkować kolejne.

      To co mnie zadziwia u Mleczki, to to, że on nagle, po tych wszystkich latach, coraz częściej pokazuje, że nie umie rysować. Mało tego. On udowadnia, że jemu rysowanie sprawia ból. Niekiedy to co widzimy, to najzwyklejsze bazgroły – i to w żaden sposób bazgroły zamierzone. Ta bezradność aż tam kipi. To jest dla mnie tak niesamowite, że kiedy się zastanawiam, co mu się stało, to jedyne co mi przychodzi do głowy, że on rysuje w stanie kompletnego, nieprzytomnego upojenia alkoholowego, albo z nim jest jeszcze gorzej. No ale wtedy już nie wolno się śmiać.

      Popatrzmy dla bezpieczeństwa więc na to, nie jak, ale co on rysuje. Otóż w większości wypadków, mamy tam do czynienia z najbardziej podstawową publicystyką. A więc z czymś co już możemy zobaczyć na okładce tego albumu. Cztery drące mordy i wyglądające jak czarownice panie w beretach, ksiądz z kielichem mszalnym i podpis: „Wino, kobiety i śpiew”. Jeśli ktoś się tu złapał za głowę, to niech wie, że akurat najciekawsze w tym jest to, że to jest i tak najlepszy z wszystkich zamieszczonych w tym wydawnictwie żartów, a i też niemal najlepiej narysowany. Stąd pewnie i okładka.

      Co mamy w środku? Proszę sobie wyobrazić, że jest na przykład obrazek przedstawiający czarną prezydencka limuzynę, z biało-czerwoną flagą, a w środku jakiś maleńki prezydent, z którego widzimy tylko czubek głowy. Dowcip polega na tym, że ta limuzyna ciągnie za sobą ubikację na kółkach. Jest też sklep z zabawkami, a w nim, obok zestawu ‘mały chemik’, ‘mały lekarz’, jest też coś, co się nazywa ‘mały prezydent’. Na pudełku widzimy samolot, a obok karykaturę Lecha Kaczyńskiego, biało-czerwoną flagę i flaszkę. Na jeszcze innym obrazku widzimy tego samego człowieczka, co poprzednio, jak siedzi przed lustrem i z kretyńską, zniekształconą twarzą, palcami próbuje rozciągnąć sobie usta w uśmiechu, podczas gdy podpis poniżej głosi, że chodzi o poprawianie wizerunku. Gdyby jednak ktoś myślał., że Mleczko zajmuje się tylko ś.p. Lechem Kaczyńskim, to się myli. Bardzo dużo obrazków jest o IPN-ie. Zapamiętałem najbardziej ten, gdzie jakiś zapluty menel nieprzytomnie pędzi między półkami wypełnionymi rzędami akt, a przed nimi, na smyczy i na czworakach, biegnie dwóch innych, jeszcze bardziej zaplutych i nieprzytomnych. Ten co ich prowadzi krzyczy: „Szukaj, szukaj!”. Jest też dużo obrazków o Radiu Maryja, o moherach, o Solidarności, o Kościele i o Polsce. Choćby taki. Rodzice spacerują z wózkiem, a w wózku małe dziecko z lizakiem. Ojciec do matki mówi: „Będziemy musieli mu kiedyś powiedzieć, że jest Polakiem”.

      Wbrew pozorom jednak, album Mleczki nie jest aż tak monotematyczny. Są tam bowiem żarty całkowicie pozapolityczne. Na przykład na jednym, na ławce w parku siedzi dwoje zakochanych. On się pyta: „Czy lubisz poezję?” Na co ona, wkłada mu rękę w rozporek i odpowiada: „Tak., ale w drugiej kolejności”. Albo, jakaś kobieta w ciąży pokazuje wściekła na swój brzuch, a stojący obok lekarz mówi do niej: „Ja pani nie przerywałem”. Przy barze siedzi człowiek ze szklanką i papierosem, a barman mówi do niego: „Odczep się człowieku. Ja nie jestem parą gejów, tylko ty widzisz podwójnie”. Następny - idą Trzej Królowie z prezentami dla Jezusa i jeden z nich zaczyna sikać. To już koniec.

      Jak mówię, większość z tych obrazków jest bardzo niechlujnie narysowała. Niekiedy to niechlujstwo jest wręcz dramatycznie zastanawiające. Jest jednak jeden – autentycznie śliczny. Niemal jak dzieło Gwidona Miklaszewskiego. Słodki, czysty, kolorowy… no piękny. Gdybym był jeszcze bardziej złośliwy, pewnie bym powiedział, że akurat rysując go, Mleczko musiał być wybitnie przytomny. Wybitnie. Idą, trzymając się pod rękę, ładny pan i pani, a za nimi biegnie urna wyborcza z ładną, uśmiechniętą buzią i z europejską chorągiewką. Pan do pani mówi: „Popatrz, kochanie, jaka mądra”. Patrzę na ten obrazek i widzę Mleczkę jak go rysuje. A to musi być widok! No i historia na osobny wpis.

      Jestem pewien, że ktoś się już od pewnego czasu zastanawia, po ciężką cholerę ja poświęcam osobny tekst, i to jeszcze tak długi, komuś takiemu jak Andrzej Mleczko i jego obrazkom. Proszę więc bardzo. Oto odpowiedź. Otóż ja nie tak dawno, wchodząc na wojenną ścieżkę z Gazetą Polską, napisałem, że to iż oni postanowili każdy swój numer przyozdabiać jakimiś debilnymi, propagandowymi obrazkowymi gniotami rodem z ruskiego krokodila, świadczy jak najgorzej o naszym całym projekcie. Że to iż redakcja Gazety Polskiej pokazuje całej Polsce, że środowisko, które ona reprezentuje to banda pozbawionych najbardziej podstawowego gustu durniów, to działanie jak najbardziej antypolskie. Że ten rodzaj satyry to policzek dla naszych aspiracji i naszej dumy. Powiem więcej, zgłaszając swoje pretensje do Gazety Polskiej, byłem przekonany, że to iż oni postanowili pokazać Polsce tę akurat twarz prawicowego wyborcy, mogło stanowić jeden z powodów, dla których przegraliśmy te wybory.

      Dziś, gdy oglądam obrazki Andrzeja Mleczki, a więc rysownika jak najbardziej mainstreamowego, i to mainstreamowego na tym – jak słyszę zewsząd – najbardziej intelektualnie posuniętym poziomie, i widzę, co się tam wyprawia, dochodzę do wniosku, że ja się nie tyle pomyliłem co do „Gazety Polskiej”, ale gorzej – co do poziomu przeciętnego obywatela. I to całkowicie niezależnie od jego politycznej proweniencji. Dziś jestem niemal pewien, że jeśli te idiotyczne, tak straszliwie brzydkie rysunki z Komorowskim w ruskiej czapie, czy Tuska w czapce hitlerowskiej, robią na tamtej stronie złe wrażenie, to wyłącznie ze względów merytorycznych. Jeśli oni sobie o nas źle pomyślą, to najpewniej tylko dlatego, że ich zdaniem to nie Tusk jest zły, ale Kaczyński. Poza tym, jest calkiem prawdopodobne, że oni na widok tych kretyństw w „Gazecie Polskiej” zgrzytają z zazdrości zębami, że taki Mleczko na przykład – nie mówiąc już o Raczkowskim – by tak fajnie i dowcipnie nie potrafili. A więc, w efekcie, możliwe, że jednak redaktor Sakiewicz robi dobrą robotę. Pokazuje idiotom, że my mamy idiotów znacznie lepszych.

I byłbym więc go dziś skłonny nawet przeprosić. Jedno mi tylko chodzi po głowie. Czemu on się tak łatwo z tym pogodził?



 

poniedziałek, 25 listopada 2024

W co zmienia się wosk, czyli wybieram Karola Nawrockiego

Prawo i Sprawiedliwość desygnowało do walki o polską prezydenturę Karola Nawrockiego i niemal natychmiast, z jednej strony, pojawiły się biadolenia, że oto sami wykopaliśmy sobie grób, a z drugiej, to tu to tam zgłaszają się przeróżne osoby, głównie dziennikarze, twierdząc z trudem skrywaną dumą, że to oni jako pierwsi, już wiosną 2015 roku, ogłosili, że wbrew wszelkim przewidywaniom, Andrzej Duda ma jednak szansę na pokonanie Bronisława Komorowskiego. Ponieważ ja jednak, tu na tym blogu, jeszcze 12 listopada 2014 roku, przedstawiłem analizę, w której wykazałem, że przyszłym prezydentem RP zostanie Andrzej Duda, chciałem dziś tamten tekst przypomnieć. Podaję go tu w niezmienionej formie, tyle że uznałem za stosowne leciutko zmienić tytuł i zamiast Andrzeja Dudy wstawić tam nazwisko naszego dzisiejszego kandydata. Reszta, jak mówię, pozostaje nienaruszona, ale jeśli ktoś ma ochotę, może sobie pozmieniać to i owo, tak by ten tekst lepiej pasował do dzisiejszej sytuacji.

 

 

 

Prawo i Sprawiedliwość – a tak naprawdę, jak się należy domyślać, Jarosław Kaczyński – ogłosiło, że kandydatem zjednoczonej prawicy na prezydenta w przyszłorocznych wyborach będzie Andrzej Duda… no i, jak można było mieć pewność, podniósł się odpowiedni rwetes. Co za nim stoi? Jakie zmartwienia? Jakie dylematy? Otóż jeden i tylko jeden. Wedle powszechnej opinii bowiem Duda przeciwko Komorowskiemu nie ma szans. Kto inny może tak – on nie. Ja oczywiście wiem, co za tego typu reakcją stoi i do pewnego stopnia ją rozumiem, niemniej jednak chciałbym tu dorzucić swoje trzy grosze, a podejrzewam, że owe grosiki mogą niektórych z nas wybić z owego – dla mnie oczywistego – ogłupienia.

Ponieważ od roku już 2010, a więc czwarty już, jak by nie liczyć, rok, prezydentem RP jest Bronisław Komorowski, większość z nas uznała, że cokolwiek by o tym dziwnym człowieku nie mówić, to jest jednak ktoś. Zdrajca, zaprzaniec, ruski agent, głupek, mąż swojej żony – a mimo to, jednak ktoś, i to na tyle ktoś, że choćby wyniki badań opinii publicznej wskazują na to, że my Polacy Komorowskiego lubimy i szanujemy i że w całym kraju nie ma instytucji, której byśmy bardziej ufali, niż jemu i tej kobiecie. A ja to podejście uważam z jednej strony za w sposób oczywisty błędne, a z drugiej dowód tego, jak tak wielu z nas dało się najzwyczajniej w świecie otumanić. Otóż rzecz polega na tym, że Bronisław Komorowski, jeśli choć na krótką chwilę zapomnimy o naszych kompleksach, to jest ktoś absolutnie najgorszy. Komorowski, jeśli spojrzeć na niego bez owych kompleksów, wynikających przede wszystkim że świadomości, że, jak by nie patrzeć, to jest jednak prezydent, a poza tym prezydent, który wedle wszelkich danych jest przez nas szanowany i lubiany, pokaże nam się on, jako kompletne i absolutne dno. Jeśli spojrzymy na Komorowskiego bez tej okropnej iluzji, zobaczymy, że od niego lepszy jest każdy, i to nie mówię o każdym, choćby najgłupszym polityku Prawa i Sprawiedliwości, ale również o Sikorskim, Tusku, Halickim, Nowaku, Palikocie, ale też o takich tuzach polskiej polityki, jak Ryszard Kalisz, Włodzimierz Czarzasty, czy Leszek Miller. Oni wszyscy od Komorowskiego są lepsi pod każdym względem. I co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Tu nie ma ani żartów, ani przesady. Jako prezydent, w mniejszym stopniu od Bronisława Komorowskiego, kompromitowałby nas Włodzimierz Czarzasty.

Ktoś mi pewnie na to powie, że owszem, ja mogę sobie tak gadać, niemniej, to on akurat, a nie kto inny, cztery lata temu został prezydentem, i to on dziś, a nie kto inny, jest jakoś tam przez naród co najmniej tolerowany. Owszem, zgoda, tyle że ja bym bardzo chciał przypomnieć tym, którzy lubią rzeczy zapominać, jak to się stało, że to właśnie on został tym prezydentem. Doszło do katastrofy w Smoleńsku, prezydent Kaczyński zginął, no i trzeba było rozpisać nowe wybory. Prawo i Sprawiedliwość, jak wiemy, wystawiło Jarosława Kaczyńskiego, natomiast Platforma Obywatelska najpierw ogłosiła, że ich naturalny kandydat, a więc Donald Tusk z udziału w tej konkurencji rezygnuje, a następnie zorganizowała tak zwane „prawybory”, gdzie do walki stanęli Komorowski i Sikorski. Dla każdego w miarę przytomnego obserwatora pierwszą rzeczą bez dyskusji było to, że Jarosław Kaczyński wygra zarówno z jednym, jak i z drugim, ale też i to, że jeśli jego kontrkandydatem zostanie Komorowski, zwycięstwo to będzie przygniatające, niewykluczone, że już po pierwszej turze. No i nagle wyszło na to, że Sikorski tę rywalizację przegrał, a Platforma Obywatelska przeciwko niesionemu smoleńską tragedią Kaczyńskiemu wystawia tego głupka.

Od tamtego czasu pojawiło się wiele teorii na temat tego, dlaczego oni postanowili do tej walki – przypomnijmy, że walki o wyjątkowo dużym dla nich znaczeniu – wystawić kogoś takiego, jak Komorowski. Prof. Zyta Gilowska na przykład zasugerowała swego czasu, że to jest zagadka, której my przez bardzo długi jeszcze czas, nie rozwiążemy. No ale ponieważ póki co porozmyślać chyba nam jeszcze wolno, w ramach tego rozmyślania proponuję odpowiedź z mojego punktu widzenia jedyną sensowną. Otóż dla Systemu jedynym prezydentem na ten szczególny czas był właśnie ktoś taki jak Komorowski, człowiek, który oczywiście bez odpowiedniej pomocy żadnych wyborów wygrać nie byłby w stanie, a z drugiej strony ktoś, kto, kiedy już tym prezydentem zostanie, będzie całkowicie posłuszny, wręcz bezwolny. Czy tu jeszcze może nie chodziło o ów symboliczny już tylko gest pokazania nam, ludziom pogrążonym w owym posmoleńskim bólu, że jesteśmy nikim – tego nie wiemy, ale oczywiście wszystko jest możliwe.

Został więc ów Bronisław Komorowski prezydentem i dziś mamy to co mamy. Z jednej strony, świadomość kompletnego upadku, a z drugiej ów lęk, że być może my tak naprawdę czegoś nie wiemy i możliwe, że to jednak jest ktoś naprawdę wybitny. Otóż nie. Jest faktem, którego żadne moce ziemskie, czy choćby i piekielne nie są w stanie podważyć, że prezydent Komorowski jest najgorszy w tym sensie, że każdy jest od niego lepszy. Nawet Andrzej Duda.

I o Dudzie dziś chciałem pisać. Otóż biorąc pod uwagę, że Bronisław Komorowski jest prezydentem Systemu, a nie Polaków, prezydentem nie wybranym w powszechnych wyborach przez Naród, ale nominowanym przez System, w obliczu zbliżających się w przyszłym roku wyborów musimy pogodzić się z tym, że jeśli System uzna, że trzeba Komorowskiego zachować na tym stanowisku, on prezydentem będzie przez kolejne pięć lat. I nikt z nas nic w tej sprawie nie zrobi. Koniec. Kropka. I nie zmieni tego żadna, choćby najbardziej fantastyczna kontrkandydatura. Gdybyśmy nawet nagle spośród siebie wyłonili kogoś o przymiotach i talentach Ronalda Reagana i Margaret Tchatcher i o twarzy George’a Clooney’a, jeśli życzenie Systemu będzie inne, on tych wyborów nie wygra. Wygra je Bronisław Komorowski.

I oto Prawo i Sprawiedliwość wystawia do tej walki Andrzeja Dudę i wszyscy wybuchają perlistym śmiechem. Przepraszam bardzo, ale z jakiego to powodu? W czyją to stronę ów śmiech jest skierowany? Czy naprawdę w stronę Dudy? A niby z jakiego powodu? Powiedzieliśmy już sobie, że, obiektywnie rzecz biorąc, od Komorowskiego lepszy jest każdy, a więc oczywiście też Duda. Tu jednak mamy coś więcej: Duda, obiektywnie rzecz biorąc, jest lepszy od wielu, wielu innych chętnych do tego, by kandydować w tych wyborach, a już na pewno od prof. Nowaka, który tu i ówdzie był aż nazbyt poważnie proponowany do tej roboty. Z tego co wiem, Duda wygląda nienajgorzej, jest bardzo elokwentny, inteligentny, jak się zdaje stosunkowo uczciwy, politycznie bardzo kompetentny, krótko mówiąc prezentuje się jako ktoś, przy kim wielu kandydatów w normalnej demokratycznej walce nie miałoby szans. A my tu mówimy o Bronisławie Komorowskim? Przepraszam bardzo, ale w jaki sposób Komorowski jest w stanie wygrać z Dudą, jeśli przyjmiemy, że te wybory, podobnie jak poprzedzająca je kampania, będą uczciwe? Ktoś powie, że nie będą. Ktoś powie, że propaganda Systemu Dudę rozbije w proch. No i zgoda. Ja to bardzo poważnie biorę pod uwagę, tyle, że kogo nie rozbije? Nowaka? A czemu niby Nowak byłby się jej w stanie oprzeć, skoro w lipcu roku 2010 oni pokazali, co są w stanie zrobić z samym Jarosławem Kaczyńskim?

Sprawa polega na tym, że przede wszystkim – podkreślam, z tego co o nim wiem – Duda jest dobry. Po prostu. To nie jest George Clooney, nie jest to też Ronald Reagan, czy Margaret Thatcher, ale jest dobry. Przede wszystkim jednak, jak już wcześniej się umówiliśmy, na Komorowskiego dobry jest każdy, tyle że nam nie jest potrzebny każdy, ale ktoś przynajmniej na te smutne czasy – adekwatny. Jeśli System uzna, że dość już tych oszustw, Duda wygra i to wygra w pierwszej turze. Jeśli nie, nie wygra ani Jarosław Kaczyński, ani nikt, kogo sobie wymyślimy. Jedno powinniśmy pamiętać, by nie dać się aż tak zaczarować. Trzymajmy się rzeczywistości. Spójrzmy na to zdjęcie i pamiętajmy – to nie oni są naszym przeciwnikiem. To są eksponaty z ruskiego gabinetu figur woskowych. Wystarczy, że temperatura wzrośnie choćby o jedną kreskę, oni się roztopią i nie zostanie z nich nawet kupka kupy. I to wcale nie dlatego, że wosk nie zamienia się w gówno.



 

wtorek, 19 listopada 2024

The Chosen, czyli Wybrani

 

        Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu i Sprawiedliwości należne partii pieniądze, naturalnie mnie zasmuciła. Dodatkowo jeszcze, gdy zarówno Ryszard Kalisz, jak i nie pamiętam imienia, a sprawdzać mi się nie chce Hermaliński publicznie ogłosili, że żadne orzeczenie Sądu Najwyższego pozostające w konflikcie z ich planami, zostanie przez PKW oraz Ministerstwo Finansów zlekceważone, dostałem odpowiedniej cholery. Kiedy jednak zaczęły się pojawiać głosy, że bez tych pieniędzy jakikolwiek kandydat Prawa i Sprawiedliwości nie będzie miał szansy na wygranie tych wyborów, pomyślałem sobie, że bez przesady. Przede wszystkim, w konfrontacji z ludzką nędzą reprezentowaną czy to przez Sikorskiego, czy Trzaskowskiego, nawet przysłowiowy żółty pies miałby zwycięstwo w kieszeni, no a poza tym do tego zwycięstwa nie będzie potrzebna jakakolwiek kampania. Wystarczy to co mamy dziś, i bez łaskawych pieniędzy Kalisza i jego lewackiej ferajny.

         Tak sobie myślałem, gdy obejrzeliśmy tu sobie wszyscy ostatni jak dotychczas sezon serialu o życiu Jezusa i Jego uczniów, a ja, poruszony do najgłębszych głębin swojego serca tymi reklolekcjami, zaczepiłem naszego księdza proboszcza z pytaniem, co on myśli o tej niezwykłej produkcji i... okazało się, że on, podobnie jak pan kościelny, nigdy o serialu The Chosen nie słyszeli. Wtedy to właśnie ogarnęły mnie bardzo ponure wątpliwości.

          Nie wiem, jak się ma sytuacja wśród czytelników tego bloga, ale zakładając, że może być podobnie, jak w zakrystii mojego kościoła, pragnę zwrócić wszystkim uwagę na to, że wspomniany serial, dostępny za darmo od samego swojego początku na internetowej stronie thechosen.pl, w niemal całości sfinansowany w drodze tzw. crowdfundingu, został przetłumaczony na 70 języków i obejrzany do dziś przez blisko miliard osób na całym świecie. Mało tego. Wedle wszelkich wyobrażalnych standardów, jest to film znakomity pod każdym względem. Jeśli go zestawić z innymi, najbardziej może popularnymi filmami, gdy chodzi o aktorstwo, scenariusz, zdjęcia, muzykę, oraz filmową wystawność, on im w niczym nie ustępuje, a być może większość z nich nawet przewyższa. Serial The Chosen to jest dzieło współczesnej sztuki filmowej.

       A mimo to, wiele wskazuje na to, że mój proboszcz i pan kościelny są zaledwie drobną częścią tych, którzy od lat czekali na coś tak potężnego, a kiedy się to coś ukazało, byli zajęci czymś zupełnie innym. Czytam, że na początku tego roku w większości kin w Polsce wyświetlono dwa pierwsze odcinki serialu i na samym wejściu obejrzało je 11 tys. osób, co, jak czytam, jest wynikiem imponującym. A ja się obawiam, że jeśli nawet faktycznie na całym świecie serial obejrzały setki milionów, to, gdy chodzi o Polskę, wspomniane 11 tys. to niemal wszystko.

       A zatem, wygląda na to, że wracamy do owego nieszczęścia, które na tym blogu opisywałem wielokrotnie: tak wielu z nas, o ile dzień w dzień, od rana do wieczora, możliwie najbardziej agresywna propaganda nie  będzie wbijała im do głowy określonego przekazu, nie ruszy ani ową głową, ani choćby najmniejszym palcem u stopy, by dowiedzieć się czegoś na własną rękę. I w tym momencie, sprawa odebrania Prawu i Sprawiedliwości państwowej dotacji, zaczyna otwierać przed nami dość upiorną perspektywę. Bo jeśli się okaże że, gdy przyjdzie wiosna, w grze pozostanie praktycznie tylko jeden kandydat, jedyną szansę będziemy mogli upatrywać tylko w tym, że do majowych wyborów pójdzie 30 procent wyborców, z czego ponad połowa to będą ludzie, którzy przynajmniej raz słyszeli o serialu The Chosen.



środa, 13 listopada 2024

O obywatelskości co stawia oczy jak złodziej

 

      Po raz pierwszy o meksykańskiej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej usłyszałem od Jarosława Kaczyńskiego w roku 1990, po tym jak na naszej politycznej scenie pojawiło się Porozumienie Centrum, by w pierwszym swoim ruchu, w zbliżających się wyborach prezydenckich wystawić kandydaturę Lecha Wałęsy. Dziś już oczywiście wszyscy wiemy, co to za ziółko z tego biedaka, ale wówczas z jednej strony większość z nas żyła w autentycznej euforii, z drugiej natomiast szczęśliwie mieliśmy Jarosława Kaczyńskiego i jego niezwykłą wiedzę, również gdy chodzi o polityczną historię Meksyku.

       W czym rzecz? Otóż gdy u nas w Polsce, na fali tzw. Rewolucji Solidarności, kierunki rozwoju wyznaczali Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik, et consortes, oraz powstające jak grzyby po deszczu niesławne Komitety Obywatelskie, w dalekim Meksyku wspomniana Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna wchodziła w siedemdziesiąty rok swoich nieprzerwanych rządów. A Jarosław Kaczyński dzięki swojej wiedzy i wybitnemu rozeznaniu sytuacji miał świadomość, że jeśli nie podejmie natychmiastowych i skutecznych działań, polska polityka zostanie zawłaszczona przez... no trudno powiedzieć, przez kogo konkretnie, ani tym bardziej, jeśli przyjąć, że partia o nazwie „Solidarność Obywatelska” miała stanowić wyłącznie alibi, przez jaką światową organizację. No i zrobił jedyną rzecz, na jaką go było w tamtym momencie stać i wykorzystując unoszące się nad chmurami ego TW Bolka jednym szybkim ruchem zniszczył zarówno owe Komitety Obywatelskie, a wraz z nimi kariery całego znanego nam aż nazbyt dobrze lewactwa od Geremka po Mazowieckiego.

      Jak wspomniałem na początku dzisiejszych refleksji, o Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej po raz pierwszy dowiedziałem się od Jarosława Kaczyńskiego. Ale też wtedy właśnie, po wygranych przez Wałęsę wyborach, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, jak blisko, po latach niemieckiej i sowieckiej okupacji, być może jeszcze straszniejszego i bardziej okrutnego zła się znaleźliśmy. I to nie na pięć lat, nie na dwadzieścia, czy czteredzieści, ale być może na całe stulecia. Bo nie tylko pod patronatem gangów narkotykowych, czy tajnej policji politycznej, ale tzw. cywilizowanej Europy. Jarosław Kaczyński zwrócił przed laty moją uwagę na współczesny Meksyk, z całym jego bagażem niekończących się zbrodni, morderstw, skrytobójstw, prześladowań Kościoła i Jego wiernych, i oto właśnie całkiem niedawno skończyłem oglądać na Netfixie meksykański jak najbardziej seriał zatytułowany „El Chapo”, traktujący o karierze najbogatszego w historii Meksykanina, potężnego producenta i handlarza narkotykami Joaquína Archivaldo Guzmána Loery. Produkcja jest najwyższej klasy, zdecydowanie godna polecenia, ale to co dla nas jest tu kto wie, czy nie najważniejsze, to to jak w owym filmie pokazana jest apokalipsa systemu, który, co by nie mówić, pod okiem całego cywilizowanego świata, jest do tego stopnia skorumpowany, że już nie wiadomo, kto jest prezydentem, kto członkiem narkotykowej mafii, kto szefem policji, kto generałem w państwowej armii, a kto ministrem w rządzie. I stan ten trwa, mimo regularnie przeprowadzanych demokratycznych wyborów, nienaruszony przez niemal sto lat, mimo tego, że Meksyk od połnocy graniczy ze Stanami Zjednoczonymi, które używają wszelkich swoich sił i wpływów, by zniszczyć tę patologię – kompletnie nieskutecznie. A ja się zastanawiam jaki byłby los Polski w sytuacji, gdy ani Stany Zjednoczone, ani Rosja, ani Niemcy, ani nikt na świecie nie miałyby najmniejszego interesu, by za nią walczyć. Watykan? Papież? Przepraszam bardzo, ale jaką siłę potrafił przeciwstawić meksykańskiej masonerii i powiązanym z nią biznesowo gangom, którykowliek z kolejnych papieży?

         Jesteśmy dziś w roku 2024, pod władzą wprawdzie szczęśliwie już nie Solidarności Obywatelskiej, ale wciąż Obywatelskiej Koalicji, ze swoimi bojówkami Obywateli RP, będącej bezpośrednią kontynuacją Platformy Obywatelskiej, a wcześniej Ruchu Obywatelskiego Akcja Demokratyczna, no i już wcześniej wspomnianych Komitetów Obywatelskich.

         Szybkimi krokami zbliżają się majowe wybory. Zróbmy wszystko, by owi „obywatele” nie wygrali, bo w przeciwnym razie, gdy do słynnego więzienia ADX Florence dotrze odpowiednia informacja, El Chapo uschnie z zazdrości.



sobota, 26 października 2024

Bumerang, czyli blessing in disguise


 

Zanim przejdę do rzeczy, muszę przekazać kilka informacji na temat naszej córki Zosi, która pod koniec maja została zdiagnozowana z bardzo złośliwym glejakiem, a co nasze życie tego lata zdeterminowało nasz cały czas spędzony na tym świecie. Otóż córka nasza jest po usunięciu guza. Szczęśliwie, wedle relacji lekarzy, to gówno zostało usunięte w całości, bez jakichkolwiek szkód. 14 listopada rozpocznie się radio i chemioterapia i wszyscy się modlimy o łaskę wyzdrowienia. Bogu dzięki, ona czuje się bardzo dobrze, w radości spędza pierwsze dni swojego małżeństwa, i podobnie jak my, prosi Pana Boga o łaskę wyzdrowienia.

 

       A teraz do rzeczy, bo, co, mam nadzieję, zrozumiałe, nie odzywałem się bardzo długo. Otóż, jak już wszyscy wiemy, sąd postanowił wypuścić księdza Olszewskiego i dwie urzędniczki Ministerstwa Sprawiedliwości z aresztu i lawina ruszyła. A ja wczoraj oglądałem w telewizji Republika rozmowy z obiema paniami i od razu przypomniał mi się grudzień ubiegłego roku, kiedy to Donald Tusk postanowił zlikwidować TVP Info i w następnej kolejności zaprowadzić swoje porządki w mediach. Podobnie jak wielu z nas, byłem najpierw zaskoczony bezczelnością i okrucieństwem tego ataku, by już po chwili poczuć zwykły strach, a na końcu uznać, że jest już po nas. To był z mojego punktu widzenia czas okropny, no ale od grudnia upłynął już niemal rok i oto co widzimy? Przede wszystkim, w tempie niemal tak samo szybkim jak odbyło się przejęcie władzy przez Koalicję Obywatelską z przyległościami, nowy reżim doprowadził Polskę do stanu niemal kompletnej ruiny, ale stało się coś jeszcze: otóż, dotychczas bardzo niszowa i w gruncie rzeczy kompletnie nieistotna stacja, przejęła niemal pełne zasoby dotychczasowej TVP Info i tym samym uzyskała pozycję, której nawet duchy Jacka Kuronia i Bronisława Geremka nie są w stanie zakwestionować.

        Ja do telewizji Republika, podobnie jak do całego tego towarzystwa, które ją stworzyło, mam stosunek absolutnie negatywny. To znaczy, owszem, korzystam, ale wyłącznie z tego względu, że nie mam nic innego do wyboru. Pod wieloma względami, uważam, że Sakiewicz i jego ferajna są jeszcze gorsi – a nie było wcale tak łatwo – niż TVP Info. Kiedy widzę, jak red. Holecka przeprowadza swoje rozmowy z kimkolwiek, a ostatno ze wspomnianymi wcześniej paniami, myślę, że od niej gorsza jest już tylko Katarzyna Kolenda-Zaleska, a i to nie koniecznie. Natomiast nie mogę nie przyznać, że sukces, jaki osiągnąl Tomasz Sakiewicz, z jednej strony bezczelnie żebrząc te pieniądze, a z drugiej naprawdę skutecznie rozwijając swój biznes – a to przecież nie koniec – jestem pełen podziwu.

         I to mnie prowadzi do dnia wczorajszego, kiedy to nikt inny jak telewizja Republika przeprowadziła rozmowy z dwiema urzędniczkami, i w świat poszła informacja o torturach, jakich obie panie doznały z rąk Donalda Tuska. Słuchałem wypowiedzi pań, patrzyłem im w oczy, i będąc coraz bardziej wstrząśnięty, pomyślałem sobie, że ci durnie – a mam tu oczywiście Donalda Tuska i to wszystko co on wokół siebie zgromadził – już na samym początku popełnili pierwszy ciężki błąd, likwidując TVP Info i tym samym otwierając drogę do tego czym jest dziś Tomasz Sakiewicz i jego biznesy. Drugi błąd, pozornie nie związany zupełnie z pierwszym, to aresztowanie księdza Olszewskiego, a przede wszystkim tych pań. Patrzę dziś na jedną i drugą, słucham ich opowieści, i myślę sobie, że Donald Tusk musiał przeprowadzić odpowiedni rekonesans, znalazł te dwie „myszki” i pomyślał: Te będą sypać. A tu tymczasem okazało się, że swoimi prognozami walnął w mur, którego, ani on, ani nikt inny na tym świecie nie jest w stanie przebić, a mianowicie moc Chrystusa Zmartwychwstałego.

          Ktoś mi powie, że niepotrzebnie uderzam w takie tony, ale spójrzmy proszę, co się wydarzyło. Te dwie biedne, udręczone, poniżone, stłamszone do samego końca kobiety, oddały się w opiekę Osoby, do której ani Donald Tusk, ani minister Bodnar, ani więzienni strażnicy, nie mają jakiegokolwiek dostępu. I wygrały. A oni przegrali. I to przegrali tak, że moim zdaniem znaleźli się dziś na początku swojego końca.

        I teraz znów: po ciężką cholerę ich było zamykać? Do jakiego czorta, i po co, mogło im przyjść do głowy, że jeśli oni wsadzą za kraty księdza Olszewskiego i te dwie panie, a potem, korzystając ze swoich wpływów w ogólnopolskich mediach, oraz zatrudniając swoich najlepszych propagandzistów, wzbudzą wokół nich taką nienawiść, że cała trójka nie wytrzyma tej udręki i zacznie pleść co bądź, byle tylko im dano spokój, to w ten sposób uzyskają nieśmiertelność? Co za głupcy!

        Telewizja Republika, na okrągło, od rana do nocy, wrzuca w eter te dwie rozmowy, oczywiście reżimowe media udają, że nic się nie stało, moim zdaniem natomiast moc tego przekazu jest tak wielka, że tego już się nie da zatrzymać. Nie wiem, ile słów mogą oni jeszcze z siebie wypluć, że jedna i druga z tych pań kłamią jak bure suki,  że nikt im tam w więzieniu nie zrobił najmniejszej krzywdy, że to one i ten ich „ksiądz-salceson” to bezwzględni przestępcy. Wiem natomiast, że im dłużej telewizja Republika, a za jakiś czas może i inne media, będą pokazywały światu ich twarze, ich oczy i ich pełne radosnego uniesienia usta, tym bardziej ów świat będzie nabierał coraz większego przekonania, że to zło trzeba zniszczyć. Raz na zawsze.

           

    

       

Czy jebanie PiS-u może się stać passé

        Bardzo mocno ostatnio zaczynam podejrzewać, że dylematy, którymi się tu z nami niekiedy dzieli – ostatnio zaledwie kilka dni...