czwartek, 23 marca 2023

x. Rafał Krakowiak: Części ciała (część 3)

 

Zapraszam do czytania kolejnej, trzeciej już części, tekstu, jaki dla nas napisał nasz ksiądz Rafał Krakowiak. Jest coraz lepiej.

 

 

Softpower ciągnie za sobą Gorgiasza i Sokratesa, by podziwiali Campo di Fiori, Ancilla cieszy się, że w ogóle żyje, a Jerry Lee Lewis używa wszystkich części swego ciała – czyli o ewentualnych pożytkach wynikających z filozofii.  (epizod nr 3)

 

      Jerry Lee Lewis będąc pianistą, nie mógł być lepszy od Elvisa, ponieważ – jak mawiał Samuel Philips, pierwszy wydawca płyt Lewisa – dziewczyny wolą gitarzystów. A wolą ich, bo po prostu lubią, gdy ci kręcą biodrami. Przy pianinie zaś z tym kręceniem jest duży kłopot. Wydawało się więc Philipsowi, że Jerry możliwości miał ograniczone, bo paradygmat rock and rolla, (czyli – jak mawiano w latach 50-tych: komunistycznego spisku mającego na celu podważenie moralności Ameryki) był jaki był i bez shakingu, twistingu, turningu, czy też movingu bioder, nie można było w tym spisku z sukcesem uczestniczyć. Lewis tego rodzaju opiniami zbytnio się nie przejmował, ponieważ miał pomysł na samego siebie – pomysł, który miał przysłużyć się zmianie nadbudowy amerykańskiego społeczeństwa, bez znaczących naruszeń jego bazy.

      Czy w ten sposób sugeruję, że Jerry Lee Lewis był marksistą, albo nie daj Boże marksistą – leninistą? Cóż… Wśród muzyków marksistą był na pewno Peter Seeger (ten od „If I Had a Hammer”), ale czy także Lewis? Chyba nie, lecz pewności nie mam. Żałuję, że 40 lat temu niewiele wiedziałem o Jerrym. Gdybym coś wiedział, to pewnie zapytałbym ks. Marka Jędraszewskiego, czy Lewis komunizował. Tego Jędraszewskiego? Tak, tego. Właśnie on wykładał nam w Seminarium Duchownym historię filozofii nowożytnej i filozofię współczesną i tak się złożyło, że był promotorem mojej pracy magisterskiej. Właściwie, to nie ma się czym chwalić, a mówiąc szczerze, to jest mi nawet z powodu owej znajomości trochę wstyd. Ziarno owego wstydu zasiał niedawno w moim sercu pan Donald Tusk, który stwierdził z dużą dozą pewności w głosie, że obecnemu metropolicie krakowskiemu nie zależy na ewangelizacji, ani na dobrym kontakcie z młodymi, zaś znakiem tego jest to, że arcybiskup mówi o LGBT per „tęczowa zaraza”. A jak wiadomo (wiadomo przynajmniej panu Donaldowi) za takie słowa idzie się do piekła. Dystansuję się więc odpowiednio (i bardzo proszę, by wpisano to do protokołu), ale niestety muszę też przyznać (amicus Plato itd.,  czyli sorry Winnetou), że ks. Marek jako wykładowca był bardzo kompetentny. Gdy świeżo po wyróżnionym papieskim złotym medalem doktoracie na Gregorianum wrócił z Rzymu do Poznania, imponował biednym klerykom swoją wiedzą, bystrością umysłu i dowcipem (mnie osobiście – wieśniakowi ze wsi – imponował także znajomością francuskiego; był pierwszym znanym mi bliżej człowiekiem, który potrafił posługiwać się tym dziwnym językiem). Na egzaminach kosił straszliwie, ale był bardzo lubiany, także przez tych, których skosił. Czy czegoś nauczył? Hm… Powiem tak: kolegów, którym brakowało „filozoficznej wrażliwości”, studiowanie u ks. Marka na pewno nauczyło przemyślnej zapobiegliwości służącej choćby temu, by surowego profesora trochę obłaskawić. I to jest kolejny pożytek, który wynika z filozofii: ona każdego, także  tego, kto jest filozoficznym beztalenciem, może czegoś nauczyć. 

      Przykład? Proszę uprzejmie.

      Oto letnia sesja egzaminacyjna, podczas której zdawać mieliśmy całość historii filozofii nowożytnej, a więc tych wszystkich Kartezjuszy, Leibnizów, Kantów, Heglów, Marksów, Nietschów i ilu ich tam było. No normalnie strach! Powodowany owym strachem, przewodniczący naszej klasy podszedł po ostatnim wykładzie do ks. Marka i zapytał, czy jest jakaś możliwość, by podczas egzaminu łagodnie nas potraktował. Ks. doktor na tę prośbę się skrzywił, mruknął, że trzeba się uczyć i że jeszcze nie spotkał się z tym, by klerycy proponowali mu łapówkę. Chwilę milczał, a potem zażartował, że nie widzi żadnego problemu, ponieważ on zawsze jest łagodny. A łagodność ta jest wprost proporcjonalna do warunków, w jakich egzamin się odbywa. Jeśli w sali egzaminacyjnej będzie miłe słoneczko i duże drzewo cień dające, jeśli będzie młoda trawa pod stopami, dużo wiosennych kwiatów rosnących w rabatach, a na stole kawa i kruche ciasteczka, no i jeśli klerycy grzecznie stać będą pod drzwiami, czekając na wezwanie, to on przecież – jako bardzo łagodny i wyrozumiały profesor – wszystkim zaliczy. Co powiedziawszy puścił do nas oko i wyszedł. 

      Tak do końca nie wiem, na co ks. Jędraszewski liczył i czy w ogóle na coś liczył. Ale gdy po kilku dniach przyszedł na egzamin, był bardzo zaskoczony, gdy przewodniczący klasy zaprowadził go do seminaryjnego parku i pokazał mu „salę egzaminacyjną”. Wszystko było bowiem tak, jak sobie ks. Marek zażyczył: czerwcowe słońce pięknie przygrzewało, rozłożysta lipa dawała miły cień, pod lipą stały na młodej trawce krzesła i stół, na stole czekały kawa i kruche ciasteczka, a całość przyozdobiona była rabatami z kwitnącymi piwoniami. Pod drzwiami zaś staliśmy my, w oczekiwaniu na ścięcie. Pod drzwiami? Drzwi w parku? No tak. Zainstalowaliśmy je dbając, by wszystkim wymogom sztuki budowlanej uczynić zadość. Ks. Jędraszewski przeszedł przez drzwi, które usłużnie przed nim otworzyliśmy, po czym owe drzwi za sobą zamknął, usiadł i zaczął się śmiać. A potem każdy z nas przez te drzwi wchodził i wychodził, co ks. doktorowi bardzo się podobało, bo jak mówił, fakt iż sala egzaminacyjna nie ma ścian, wcale nas nie przymusza do tego, by nie używać drzwi. Tego dnia ks. Marek nikogo nie oblał. Pewnie dlatego, że bardzo gorliwie przygotowywaliśmy się do egzaminu i dzięki temu staliśmy się dość biegli w filozofii…

      Na prowadzonym przez ks. Jędraszewskiego seminarium z filozofii, czytaliśmy i komentowaliśmy dzieła Immanuela Kanta (Prolegomena do wszelkiej przyszłej metafizyki, która będzie mogła wystąpić jako nauka, oraz Krytykę czystego rozumu). Nie było to zbyt ciekawe, ani tym bardziej porywające, ale dłubaliśmy cierpliwie „mędrca z Królewca”, ponieważ ks. Marek twierdził, że jest czymś niezbędnym byśmy zrozumieli, dlaczego Niemcy (ważna nacja!) mając kogoś takiego jak Husserl, czy choćby nawet Heidegger, największym uwielbieniem obdarzają Kanta. Ks. doktor z dużym zaangażowaniem próbował nam tę sprawę odpowiednio wyjaśnić, ale niestety, w starciu z naszą tępotą musiał skapitulować. Nie wiem jak koledzy, ale ja do dnia dzisiejszego nie potrafię zrozumieć, dlaczego Niemcy są aż tak bardzo skantowani, że słysząc owo wyświechtane „niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie” – dostają maślanych oczu i małpiego rozumu. I to jest kolejny pożytek wynikający z filozofii: jeśli studiując filozofię będziemy wystarczająco cierpliwi, to wcześniej czy później przyznamy rację Szekspirowi mówiącemu, że są rzeczy na ziemi i w niebie, o których się filozofom nie śniło…

      No dobrze. Ten wtręt o skantowaniu Niemców jest małym żarcikiem, owszem bliskim prawdy, choć niekoniecznie propagowanym przez ks. Jędraszewskiego. Co nie zmienia faktu, że ks. Marek Kantem nas zamęczał. Dlaczego to robił? Nie wyjaśnił nam tego, ale uważał, że ten wysiłek jest ważny. Myślę, że widział zbieżność niektórych kantowskich pomysłów („świat jest takim, jakim go sobie w umyśle skonstruujemy”) z wiekopomnym zdaniem Marksa: „Filozofowie dotychczas interpretowali świat na różne sposoby; idzie jednak o to, aby go zmienić” (dla porządku zaznaczam, że ostatnio o tym zdaniu przypomniał publiczności niezawodny red. Stanisław Janecki, nie pomijając przy tym dobrej okazji by zaznaczyć, że „mędrzec z Trewiru” postulował konieczność owej zmiany w jedenastej tezie o Feuerbachu; godna podziwu dbałość o precyzję!). W tamtych czasach nie tylko ks. Jędraszewskiemu wszystko się z Marksem kojarzyło, bądź kojarzyć mogło, ponieważ poddawany komunistycznej presji Kościół w Polsce, ciągle na tego brodacza zwracał uwagę, a to po to, by tym skuteczniej – tak duchowo jak i intelektualnie – marksistom się przeciwstawić.

      Gdy to wszystko piszę, przypomina mi się Karl Popper z jego znaną powszechnie dychotomią: „społeczeństwo otwarte” i „społeczeństwo zamknięte”, oraz jego przekonanie, że totalitaryzmy mają swoje teoretyczne oparcie w poglądach Platona, Hegla i Marksa, bo owe poglądy łączy pragnienie, by stworzyć raj na ziemi, czyli wszystkim (?!) ludziom „zrobić dobrze”, co zazwyczaj – gdy pragnienie wejdzie w fazę realizacji – kończy się jakąś formą zamordyzmu. 

      Nie do końca kojarzę, czy ks. Marek mówił kiedykolwiek o postponowaniu przez Poppera wspomnianych wyżej filozofów, natomiast na pewno wspominał o Herrschaft und Knechtschaft, czyli o heglowskiej dialektyce pana i niewolnika, próbując pokazać nam, w jaki sposób ta teoria opisuje stosunki społeczne w warunkach tzw. realnego socjalizmu. Dla kogoś takiego jak ja – a byłem wtedy bardzo młodym człowiekiem, w dużej mierze uformowanym przez komunistyczną indoktrynację – to co mówił ks. Jędraszewski było wręcz olśniewające. 

      À propos olśnień rozmaitych…

      Nie znam się na tym, ale specjaliści mówią, że Jerry Lee Lewis miał olśniewającą technikę gry na fortepianie. Oprócz tego potrafił olśnić kobiety, czego znakiem jest fakt, że był siedmiokrotnie żonaty. Jerry olśnił ludzi także wówczas, gdy nawalony alkoholem i jakimiś prochami rozwalił samochodem bramę Gracelandu, czym zdenerwował Presleya i policję z Memphis, a zachwycił dziennikarzy, którzy grzejąc temat, przez kilka tygodni pobierali wynagrodzenie za wierszówki o niczym. Istnieje też takie podanie, że nasz pianista olśnił Johna Lennona i to do tego stopnia, że  przy okazji jakiegoś spotkania ex Bitels całował jego stopy. Jerry Lee był tą sytuacją trochę zażenowany, ale na pewno zniósł to traumatyczne wydarzenie z „filozoficznym spokojem”. Jak to mówią: „Coś pięknego. I niedrogo.”

CDN

 


4 komentarze:

  1. Wcale nie dziwię się miłości Niemców do Kanta: jak się ma to prawo moralne w sobie, to wszystkie spełniane uczynki są moralne :)
    Notabene, zamordowany przez Niemców dobry fachowiec - komunista Tadeusz Hollender zrobił karykaturę jak po wojnie Mussolini w roli handlarza starzyzną odwiedza Hitlera w więzieniu mówiąc:
    - Hitlerze, niczego ci pożałuję.
    A Hitler myśli sobie:
    - A ja mu się nawet kantem zrewanżować nie mogę

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamięć mnie zawodzi, to Mussolini siedział. Mam nadzieję, że dowcip na tym nie stracił

    OdpowiedzUsuń
  3. A kto Mussoliniego odwiedzał?

    OdpowiedzUsuń
  4. No zamieniłem obu celebrytów, przyznaję się po dobroci

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...