poniedziałek, 5 grudnia 2016

A teraz, drogie dzieci, pani Rowling zrobi wam bliznę

          Z Wrocławia wróciłem późno w nocy i choć tradycyjnie chciałem podzielić się kilkoma refleksjami związanymi ściśle z targami, zupełnie niespodziewanie pojawił się temat, z którym, nie to, że nie mogę, ale zwyczajnie nie chcę czekać. Otóż w pociągu Wrocław – Katowice, przez całą drogę, naprzeciwko siebie miałem młodego intelektualistę w wieku studenckim, z klasycznym intelektualnym zarostem, z klasycznymi wielkimi słuchawkami na uszach firmy Sennheiser i z klasycznym intelektualnym skupieniem na twarzy czytającego książkę pod tytułem „Harry Potter i przeklęte dziecko”. A ja sobie pomyślałem, że ów widok stanowi doskonały komentarz do tego, czego byliśmy świadkami podczas targów, gdzie przy stoisku obok nas stał sobie mniej więcej taki sam intelektualista, autor dwóch czy trzech książek z gatunku tak zwanego „fantasy” i sprzedawał po dwa złote losy, za które można było wygrać albo cukierka, albo jego autograf. Przyznam szczerze, że nie miałem okazji sprawdzić, w jaki dokładnie sposób zorganizowana była owa loteria, w każdym razie ów młody autor stał za swoim stolikiem, przed nim leżała kartka z napisem „loteria z autografem – 2 zł los”, w ręku trzymał reklamówkę w której grzechotały losy i każdego przechodzącego czytelnika zachęcał słowami: „Czy lubisz książki fantasy?” Ludzie podchodzili, dawali pisarzowi po dwa złote, wygrywali cukierka, no a potem ewentualnie kupowali książkę, niestety już bez autografu.  Jak mówię, nie zaobserwowałem dokładnej metody owej promocji, ale tak to mniej więcej wyglądało.
     Myślałem sobie o tym całym „fantasy”, kiedy moim oczom ukazał się ów student w słuchawkach Sennheiser, zatopiony w książce o Harrym Potterze i przeklętym dziecku i pomyślałem sobie, że jest dobry moment, by przypomnieć dość stary już tekst o autorce Rowling właśnie i jej słynnym dziele. Zapraszam apeluję po raz nie wiem który, z coraz mniejszą nadzieją na sukces, o opamiętanie. Tym razem może najbardziej do tych dwóch zupełnie fantastycznych dziewcząt, które w piątek i w sobotę pojawiły się na naszym stoisku, uradowały nas swoim niezwykłym urokiem, kupiły nasze książki i w pewnym momencie dzielnie przyznały się, że lubią Harrego Pottera.

      Wczoraj dałem klapsa młodszej Toyahównie, ponieważ zachowała się nieładnie. Mówiąc „dałem klapsa” mam na myśli to, że ją walnąłem w tyłek. Efekt był taki, że ona – czując wcześniej, co się święci – wykonała półobrót, klaps mi źle siadł, w związku z tym mnie ręka zdecydowania bardziej zabolała, niż ją pupa, a moja żona się na mnie obraziła, że ona sobie nie życzy, żebym bił jej córkę. Oczywiście, swoje trzy grosze musiało dorzucić moje dziecko, mówiąc mi, że ona ma szesnaście lat i mam jej nie bić. Na co ja odpowiedziałem jej, że nawet jak ona będzie miała sześćdziesiąt lat, a ja jeszcze będę żył, jak mi coś zmaluje to będę ją lał bez mrugnięcia okiem, bo jest moim dzieckiem, które kocham i kropka.
      Ten akurat fragment udał mi się mniej więcej tak samo, jak sam klaps, bo dziecko poczuło rozbawienie i zaczęło chichotać. Rozumiecie? Ją bardzo rozśmieszył pomysł, że jako leciwy staruszek, będę ją sobie ustawiał. Co za bezczelność! Ja nie jestem śmieszny!!!!! Wypraszam sobie!
      W każdym razie, dziś, kiedy robię gołąbki dla niej i dla reszty mojej rodziny, chodzi mi po głowie ten klaps i różne poboczne myśli. Ponieważ akurat gotuje się druga kapusta, siadłem na chwilę, żeby chociaż zacząć ten dzisiejszy wpis. I przypomina mi się film, polski, zrobiony jeszcze wtedy, gdy polskie filmy dało się z przyjemnością oglądać, zatytułowany „Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy”. Chodzi o to, że Maklakiewicz gra człowieka, który właśnie wyszedł z więzienia, mieszka z matką staruszką, która go utrzymuje i od czasu do czasu, ponieważ go bardzo kocha, daje mu parę złotych na to, żeby on mógł się z kolegami schlać. Któregoś dnia, pod klasyczną PRL-owską budką z piwem zaczepia go dzielnicowy i pyta, czy mu nie wstyd być na utrzymaniu starej matki: I wówczas Maklakiewicz mówi tak: „Dopóki człowiek ma matkę, pozostaje dzieckiem. Gdy ją straci, dba o swoje utrzymanie. Tu wiek nie ma nic do rzeczy”. Scena ta, z punktu widzenia dzisiejszych standardów, a pewnie i wszelkich standardów, jest absolutnie horrendalna. Jeśli się nad nią zastanowić, to od czasu jak Jezus powiedział ewangelistom o niebieskich ptakach, nie było zdania równie porażającego w swoim przesłaniu. Jak by ktoś nie wiedział, to dodam tylko, że za tym akurat stoi Jan Himilsbach. Podobnie jak Maklakiewicz, pijak. I podobnie jak ja – degenerat.
      Przypomniał mi się ten cudowny polski film, a po nim, natychmiast inny, już nie polski, ale normalny – hollywoodzki. Też stary, z 1984 roku, a zatytułowany „Miejsca w sercu”. Sally Field gra kobietę, której mąż nagle umiera, zostawiając ją z czworgiem chyba dzieci. Dzieci jak dzieci – zwykłe. Ani bardzo grzeczne, ani bardzo niegrzeczne. Tyle że, może dlatego, że akcja filmu dzieje się jeszcze w starych bardzo czasach, nie chodzą w bejsbolówkach, ani w kapturach, ani nie mają tatuaży, ani kolczyków w nosie i w pępkach. A ona też – klasyczna wdowa, która całe życie doskonale wiedziała co ma robić, żeby rodzina funkcjonowała, ale też świetnie wiedziała, że są rzeczy, o które ona dbać nie musi, bo od tego ma męża. Pewnego razu, najstarszy syn chuligani się i wypada go ukarać. Niestety Field nie wie, jak, a przede wszystkim, jakie kary, się wyznacza i wymierza. Więc zwraca się do tego niegrzecznego, najstarszego syna z kluczowym pytaniem: „Co by zrobił ojciec?” I wtedy ten chłopak najpierw się zastanawia i szczerze odpowiada, że o ile on dobrze pamięta to by mu wlepił pięć (a może dziesięć – tym razem ja nie pamiętam) pasów na tyłek. No i je zbiera, praktycznie wymuszając je na biednej matce.
      Co mi strzeliło do głowy, żeby opowiadać filmy? Część tej zagadki została już wyjaśniona. Ale oczywiście, powodów jest więcej i z pewnością ważniejszych. Pierwszy jest taki, że obiecałem napisać, dlaczego podoba mi się książka A.A. Milne o Kubusiu Puchatku, i dlaczego nie podoba mi się cykl książek o Harrym Potterze. A żeby cokolwiek napisać, należy to pisanie jakoś zacząć. A zatem, proszę potraktować to co wyżej jako wstęp. Jest jednak i inny powód takiego a nie innego wstępu. Chciałem najlepiej jak umiem pokazać, co mnie przyciąga, jeśli idzie o sztukę, taką jak film, czy literatura, a więc jeśli idzie o wykreowaną opowieść, lub obraz. Chodzi bowiem zawsze tylko o to, żeby to przede wszystkim było coś tak prostego, że aż zwalającego z nóg. A poza tym, żeby to było opowiedziane w taki sposób, że słuchając tej opowieści, człowiek zapomina, że oddycha. A to jest zadanie nie do wykonania przez byle kogo. Tego się nie da zrobić tak, że ktoś w ramach pijackiej, albo po-pijackiej przygody, przeżyje coś, co wyda mu się zabawne i uzna, że to on w takim razie napisze na ten temat całą książkę, albo nakręci o tym cały film. Dodatkowo, nie może być tak, że ktoś, zastanawiając się nad własnym życiem, wpadnie na pomysł, że właściwie, skoro nie udało mu się dostać na medycynę, czy zatrudnić w banku, można by zostać artystą i od tego czasu zaczyna się wyłącznie zajmować szukaniem odpowiednich kontaktów. Krótko mówiąc, jeśli chce się malować obrazy, pisać książki, układać piosenki, kręcić wielkie filmy, czy grać piękne melodie na instrumencie i liczyć na to, że się to sprzeda, trzeba być jednym ze stu tysięcy, a nie jednym z dziesięciu.
      Albo trzeba się znaleźć w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. A to miejsce i czas, wcale nie muszą być wybrane bardzo uczciwie. Nie wiem na pewno, czy to co opowiada o sobie ani Rowling jest prawdą, ale oficjalna wersja jest taka, że ona kiedyś nabazgrała parę słów w knajpie na chusteczce do nosa i jej wyszedł Harry Potter. Z tym świstkiem bibułki poszła do któregoś wydawcy i w ten sposób stała się najsłynniejszą i najbogatszą autorką książek dla dzieci na świecie. I to jest pierwszy powód, dla którego twierdzę, że za całą tą histerią związaną z Potterem stoi zwykłe oszustwo. Przypadki się zdarzają, ale nie w taki sposób. Talenty również spadają na nas z nieba, ale nie ot tak sobie. Najlepszym dowodem na to, że cudów nie ma, a wszystko jest bardzo starannie planowane, jest choćby kompletnie zapomniany i zlekceważony talent człowieka o imieniu Schmaletz, o którym kiedyś tu wspomniałem. Nawet Al Cooper i Mike Bloomfield, kiedy nagrywali z Dylanem Highway 61 Revisited, byli wielkimi gitarzystami już wcześniej, a Cooper na tyle wybitnym i zdeterminowanym muzykiem, że nawet mógł sobie pozwolić na to, by grać nagle na organach.
      Ale wracajmy do Pottera. Jego wyjątkowa bylejakość opiera się nie na jednym filarze – czyli na bylejakości talentu jego autorki – lecz na trzech bardzo mocnych podstawach. Jeden, to wspomniany już styl pisarski. Ta książka napisana jest w taki sposób, że każdy przeciętny copywriter w każdym przeciętnym wydawnictwie umie tak pisać. Tam nie ma jednego zdania, które wskazywałoby na to, że ona potrafi więcej, niż ktokolwiek inny, będący w tym zawodzie. Co więcej, skoro już pojawił się ten copywriter, cała narracja i cała fabuła tej książki prowadzona jest tak, jakby pisała ją nie jedna osoba, lec kilka. Efekt jest taki, że Harry widzi lustro, nagle z lustra wychodzi potwór, ale kiedy już go ma zabić, Harry wypowiada zaklęcie i w tym momencie zamienia się w sowę i wylatuje przez okno. Tymczasem okazuje się, że sowa, w którą on się zamienił nie umie latać, bo kiedy wypowiadał zaklęcie, coś mu się pomyliło i przez tą swoją pomyłkę sprowadził Valdemorta i zmienił go w sowę i teraz Harry jest Valdemortem … i tak to się ciągnie. Dokładnie na zasadzie telenoweli. Albo jeszcze gorzej. Kiedyś grałem na komputerze Atari w taką grę, gdzie trzeba było wybierać jedną z dróg. Idziesz albo do lasu, albo na polanę? Wybierasz las. W tej sytuacji rozpalasz ognisko, czy zbierasz grzyby? Zbierasz grzyby. Skoro zbierasz grzyby – znajdujesz złotą monetę, czy pięknego grzyba? Znajdujesz monetę… I w ten sposób do usranego końca. Oto fabuła Harrego Pottera. Nie istnieje żaden logiczny i przemyślany plan, lecz wyłącznie seria epizodów, z których każdy wynika z poprzedniego i które można ciągnąć w nieskończoność, do czasu jak ktoś nie powie: „Panowie, kończmy” i wtedy wszyscy giną, albo się żenią, albo ulatują w kosmos.
      Obrońcy Harrego Pottera twierdzą, że to wszystko jest nieważne, bo to jest książka dla dzieci i liczy się przygoda i przesłanie. A przesłaniem jest przyjaźń, wierność, miłość, więc dzieci – czytelnicy tej książki – mają wszystko co trzeba, żeby się przez nią stać lepszymi i mądrzejszymi ludźmi. A to, że świat przedstawiony w książce, to świat czarów i czarodziei, tylko wzmacnia dziecięcą wyobraźnię i też przez to czyni ich lepszymi. Tyle że to nieprawda. W przygodach Harrego Pottera nie ma ani miłości, ani przyjaźni, ani wierności, ani nawet zdrady. Jedyne co tam jest to kompletny chaos i przypadek, który jest wynikiem tego, że w tamtym świecie hula nieustanna magia, gdzie wszyscy rzucają na siebie zaklęcia i wszyscy wszystkich chcą zniszczyć, lub uratować. Każdy w każdym momencie może stać się albo dobry, albo zły, zależnie albo od fantazji osoby, która aktualnie pisze kolejny rozdział, albo od potrzeb scenariuszowych. Dodatkowo jeszcze, ta magia, która trzyma w kleszczach jakikolwiek sensowny kształt tej opowieści i która się nigdy nie kończy, bo wszyscy są magikami równie wybitnymi jak i kompletnie nieudanymi, nie jest magią prawdziwą, a więc magią na widok której moglibyśmy sobie pomyśleć, że oto jest coś o czym nigdy wcześniej nawet nie pomyśleliśmy, ale magią w takiej postaci, jak ją mógłby sobie wyobrazić każdy głupek. A więc lustra, z których coś wyłazi, albo stoły, które zaczynają chodzić, albo samochód, który fruwa. I to ma rozbudzać wyobraźnię dzieci? Dziękuję bardzo. Wolę Lethal Weapon IV. Przynajmniej tam ktoś jest lepszy, lub silniejszy, lub mądrzejszy i nie jestem wystawiony na rozwiązania takie, jakie są w Potterze, gdzie nawet największy czarodziej świata, czyli Dumbledore co drugi dzień jest głupi, niesprawiedliwy, albo kompletnie nieprzytomny, a jedyne co potrafi naprawdę, to robić magiczne sztuczki prosto z programu David Coppperfield Show.
     No i jest jeszcze jeden aspekt tej książki, czy serii książek, który sprawia, że ona stała się tak popularna i która uczyniła z Rowling gwiazdę. Chodzi mi o ten podstawowy, a zarazem jedyny pomysł na ten projekt. W normalnych bajkach było zawsze tak, że istniał świat realny i świat czarodziejski. Przygoda polegała na tym, że niekiedy świat czarodziejski przenikał do świata naszego i z tego się coś tam ciekawego rodziło. Tu, jak się zdaje, po raz pierwszy zostało zaproponowane takie rozwiązanie, że to wszystko jest naszym światem, z tą różnica, że – jak się okazuje – niektórzy z naszych sąsiadów i znajomych to czarodzieje. I oni są od nas lepsi, więksi, szlachetniejsi, jakby wybrani. Oni są elitą. Okazuje się, że istnieje może i tu, za rogiem, świat równoległy, gdzie niektórzy z nas spędzają czas wtedy, kiedy ich nie widzimy. Oczywiście, przygody Harrego Pottera nie mogły pokazać tamtego świata w sposób zbyt egzotyczny, raz że autorzy tej książki ani by tego dobrze zrobić nie potrafili, ani im by się nie chciało, a przede wszystkim dlatego, że ci czarodzieje muszą być tacy jak my, bo inaczej dziecięcy czytelnik nic by z tego co tam się dzieje nie zrozumiał. A więc oni ściągają na lekcjach, na święta mają choinkę, jedzą jajecznicę, i oczywiście jeżdżą pociągiem z przedziałami. Mimo to jednak, tylko pozornie są tacy jak my, ponieważ kiedy ich zobaczymy na tle zwykłych ludzi, czyli tzw. mugoli, którzy są po prostu nicnieznaczącym robactwem, zobaczymy, że między nami a nimi jest cały kosmos. Oni są wybrani.
      I to jest właśnie aksjologia powieści Rowling. Jeśli chcesz się wydostać ze świata mugoli, musisz stać się czarodziejem. A do tego nie potrzebujesz ani inaczej się ubierać, jeść tego czego nie lubisz, więcej się uczyć, mieć mniej wad, czy słabości, być ładnym, czy przystojnym, Wystarczy że się zdeklarujesz, że chcesz do nich przystąpić. A więc zostać czarodziejem. Ciekawa sprawa, w Kamieniu filozoficznym Dumbledore mówi w pewnym momencie tak: „Scars can come in useful.I have one myself above my left knee which is a perfect map of the London Underground”, co po polsku brzmi tak: “Blizny mogą się przydać. Sam mam jedną nad lewym kolanem, jest doskonałym planem londyńskiego metra”. O co chodzi z tym metrem i z tymi bliznami. Co ta głupkowata z pozoru informacja może powiedzieć dziecku, które jedyne co z tego wszystkiego wie, to to, że chciałoby zostać czarodziejem, jak Harry Potter? Dokładnie nic. Fakt jest jednak taki, że dla światowej masonerii, londyńskie metro stanowi symbol ich zwycięstwa i władzy. Plan londyńskiego metra dokładnie bowiem odzwierciedla układ kabały, a więc jednego z podstawowych dla masońskiej symboliki znaku http://www.johncoulthart.com/pantechnicon/kabbalah.html. A to, że o tej „koincydencji” w swojej piosence Station to Station nie do końca popowy piosenkarz David Bowie śpiewa "Here are we, one magical movement from Kether to Malkuth", wcale nie trywializuje problemu, lecz wręcz przeciwnie.
      Pomijając ogólne wrażenie, wynikające z całego szeregu śladów, tropów i okoliczności, jest to jedyny dla mnie całkowicie jednoznaczny dowód, że Harry Potter ma ukryte inspiracje masońskie. I nawet jeśli w kolejce do komentowania tego wpisu stoi już cała masa osób, które gotowe są mi zarzucać obsesje i brak powagi, ja mam wciąż jedno pytanie: Po ciężką cholerę Dumbledore w powieści Rowling ma tę bliznę? Tak sobie? To taki żart? Taki kaprys? To jest nic nie znacząca zabawa? Dziękuję bardzo, ale ja się w kabałę bawić nie mam ochoty. Szczególnie gdy ona jest mi wrzucana podstępnie. A ja jeszcze wiem coś więcej. Że w tej „wspaniałej” książce jest ich prawdopodobnie dużo więcej, tyle że proszę ode mnie nie wymagać za wiele. Na tym akurat się nie znam i nawet nie mam odpowiednich ambicji. Zwłaszcza że celem tego wpisu tak naprawdę nie jest szukanie satanistycznych inspiracji dla literackich osiągnięć J.K. Rowling, lecz wykazanie, że to jest po prostu nędzna literatura, od której każdego roku na świcie powstaje cały szereg mądrzejszych i lepiej napisanych książek. Choćby takich jak cykl opowieści Johna Bellairsa o Louisie Barnavelcie, o którym jednak pies z kulawą nogą nie słyszał, bo w jego sprawie w księgarniach na całym świecie nie rozdawano czapek i różdżek. I jeszcze wyrażenie zdziwienia, że ludzie z pozoru inteligentni, wrażliwi i myślący, bez mrugnięcia okiem przyjęli aż tak nachalną manipulację.
      Ktoś może zapytać, dlaczego, skoro za sukcesem Harrego Pottera stały aż tak wielkie wpływy, czemu w efekcie powstało coś tak taniego i płytkiego? Przyznam się, że nie wiem. Są jednak na to dwa wyjaśnienia. Jedno to takie, że oni są mocni wyłącznie w starciu z tak nędznym przeciwnikiem, co by akurat było dość pocieszające. Drugie jest znacznie smutniejsze. Oni wiedzą, że przy takim przeciwniku, mogą działać nawet na ćwierć gwizdka. A i tak, to co chcą – skutecznie osiągną.
      Harry Potter. Kiedyś będziemy się tego wstydzić.


Wszystkim zainteresowanym przypominam, że nasze książki można kupować w księgarni na stronie www.coryllus.pl i właściwie tylko tam. Zachęcam najszczerzej.

7 komentarzy:

  1. Cóż,jako miłośnikowi literatury SF&F pozostaje mi tylko przytaknąć spostrzeżeniom.
    Rowling to utalentowany rzemieślnik, któremu zlecono napisanie produktu. Trafiono w moment gdy dzieci przestały czytać książki, bo telewizja i komputer są łatwiejsze w obsłudze.
    Oczywiście, ani pomysł małego bohatera, który odkrywa swoją siłę, ani pomysł szkoły dla czarodziejów, ani motywy zdrady i walki "dobra" ze "złem" nie są świeże. Są stare, a pochodzą z taka zwanego złotego wieku SF&F, gdzie niszową literaturę wydawało się na papierze makulaturowym w formatach kieszonkowych.
    W skrócie Rowling zerżnęła praktycznie wszystko, rozkładając na kawałki cudzie książki i budując pod tezę.

    Natomiast bardzo zabawne dla mnie są uwagi znajomych dzieci, które oglądając ekranizację Czarnoksiężnika z Archipelagu, mówiły - o, taka sama akademia jak w Harrym Potterze!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawy tekst i spojrzenie. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zdarzaja sie czasami mlodzi ludzie, ktorzy z czasem "madrzeja"
    Ponizszy text zamiescilem u Coryllusa:

    Witam,
    Moja najmlodsza corka Dominika przeczytala cala serie Harry Potera gdzies w ostatnich latach Elementary School. Bedac w Polsce na wakacjach kupilem jej 2 lub 3 po polsku. Tez je przeczytala. Do tematu wrocila w rozmowie ze mna pare lat pozniej, kiedy byla juz w High School I zajmowala sie literatura duzo bardziej “powazna”, w tym rosyjska, ktora bardzo lubi. Otoz stwierdzila ni mniej ni wiecej, ze jak patrzy na ksiazki Harry Poter to jej jest wstyd, ze czytala taka “gowniana literature” (“it’s a shame I spent so much time on such a shitty stuff”)
    Spytalem dlaczego I jej odpowiedzi byla dosyc szokujaca – w tych ksiazkach nie ma nic godnego uwagi – prymitywny, publicystyczny prawie jezyk, zadnego przeslania, zadnej ciaglosci akcji, zdarzen, ksiazki te sa; jak sie wyrazila, wyjatkowo plytkie I niewazne. Dominika miala wtedy 16 lub 17 lat. Wystarczylo jej zahaczyc o prawdziwa literature zeby zmiazdzyc cos takiego jak Harry Poter. I wlasciwie tak jej zostalo do dzis – studiujac na uniwersytecie w Oregonie w pierwszy roku oczywiscie zajela sie literature rosyjska.

    Pozdrawiam – Janusz W.

    OdpowiedzUsuń
  4. @JFW
    Dziękuję za bardzo cenny kometarz. Pozdrowienia dla dziecka.

    OdpowiedzUsuń
  5. @Shork
    Ona została wynajęta. Moim zdaniem, to był typowy zabieg propagandowy. O co konkretnie chodziło, temat do dyskusji.

    OdpowiedzUsuń
  6. Blizna od takiej Copywriterki? hmm... Oferta dość kusząca. Można by wymienić się doświadczeniami :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...