sobota, 7 kwietnia 2012

Don Paddington: Tadzik - część 3

Nie pozostało mi nic innego jak dowiedzieć się, dlaczego śmierć Jezusa jest do tego stopnia ważna, że ciągle się o niej mówi. I to nie tylko w kościele, ale nawet w jakichś debilnych dowcipach. Zauważyłem też, że ta śmierć – poprzez wszechobecny znak krzyża – jest nam ciągle pokazywana. Ktoś się bardzo starał, byśmy o tej śmierci nie zapomnieli, byśmy ciągle ją mieli przed naszymi oczyma. Dlaczego? Dlaczego?!!
Po powrocie do domu, zapytałem o te sprawy mamę. Pisałem pytania na kartce, a mama odpowiadała. Wywiązał się między nami taki dialog:
- Jezus umarł?
- No tak, umarł.
- Czy to jest ważne?
- Co jest ważne?
- To, że Jezus umarł?
- Jak możesz o coś takiego pytać? Oczywiście, że jest ważne. Dla mnie jest to bardzo ważne.
- Dlaczego?
- Co „dlaczego”?
- Dlaczego ważne jest dla ciebie to, że Jezus umarł?
- Bo On umarł za moje grzechy. Umarł, żeby mnie zbawić.
- Co to znaczy: umarł za moje grzechy?
- Co ci w ogóle przyszło do głowy, żeby mnie męczyć takimi pytaniami? Pogadaj o tych sprawach z księdzem. Na pewno lepiej ci to wszystko wytłumaczy niż ja. Ja prosta kobieta jestem. Nie umiem o tym wszystkim rozmawiać.
- Co to znaczy: umarł, żeby mnie zbawić?
- Daj spokój Tadzik. Porozmawiaj z księdzem. Zjesz kolację?
Do żadnego księdza oczywiście nie poszedłem. Postanowiłem trzymać się od tych panów z daleka. Do kościoła przestałem zaglądać. Przestałem też uczestniczyć w organizowanych przez parafię spotkaniach Anonimowych Alkoholików. Do picia – Bogu dziękować – nie wróciłem, ale muszę przyznać: brak mityngów AA bardzo dał mi się we znaki. Wytrwałem w trzeźwości chyba tylko dlatego, że cały czas myślałem o Jezusie i Jego śmierci. To było jak obsesja. I nie mogłem się z tego wyzwolić, ponieważ na moje pytania nikt nie dawał zadowalających mnie odpowiedzi.
Początkowo pytałem o Jezusa tych ludzi, o których wiedziałem, że są wierzący i praktykujący. Na przykład pana Stefana. Albo panią Irenkę. I siostrę pana Stefana też o to pytałem. I spotkanych na ulicy znajomych z grupy AA. I niektórych sąsiadów, z którymi dobrze żyłem. Wszystkie te zacne osoby, w swoich odpowiedziach właściwie nie wykraczali poza to, co powiedziała mi mama: „Jezus umarł za nasze grzechy”; „umarł dla naszego zbawienia”; „umarł za nas”; „umarł, bo bardzo nas kocha”. Kiedy zaś ich pytałem, co to wszystko znaczy i dlaczego jest to tak ważne, podobnie jak mama odsyłali mnie do księdza, albo odpowiadali na tyle mętnie, że nic z tego nie wynikało.
Bywały oczywiście ciekawe rozmowy. Na przykład z panią Anią, siostrą pana Stefana. Nie potrafiła odpowiedzieć na moje pytania, ale w odróżnieniu od innych osób, wcale jej to nie peszyło. „Wiesz co, Tadeuszu – powiedziała na koniec rozmowy – ja chyba rzeczywiście niewiele wiem o tych sprawach. Jestem niedouczona i w ogóle głupia blondynka. Tak sobie jednak myślę, że to bardzo dobrze, że pytasz o Jezusa. Bo wiesz, dla mnie jest On wzorem. Jeśli będę żyła tak jak On, to moje życie będzie dobre i piękne, a ja będę zbawiona. Myślisz, że dlaczego biegamy ze Stefanem z tymi torbami? Bo wiemy, że się to Jezusowi podoba. I że przez tę bieganinę stajemy się do Niego podobni. Tak to widzę. I więcej nic już nie powiem.”
Zacząłem czytać Pismo Święte. I Katechizm Kościoła Katolickiego, który dostałem w prezencie od pana Stefana. I inne mądre książki. Dzisiaj wiem, że odpowiedź na moje pytania jest tam zawarta, ale wtedy nie potrafiłem do niej dotrzeć. Te teksty wydawały mi się zbyt trudne, były pisane jakimś dziwnym językiem i niewiele z tego wszystkiego rozumiałem. Zniechęciłem się więc do książek, ale nie zaniechałem stawiania pytań. Do tego stopnia się wybezczelniłem, że zaczepiałem zupełnie obce mi osoby i pytałem o Jezusa. Początkowo robiłem to w ten sposób, że najpierw opowiadałem wiadomy dowcip o Jasiu, który nie wie, że Jezus umarł. Następnie pytałem rozmówcę, co go w tym dowcipie śmieszy, mając nadzieję, że rozmowa pójdzie w pożądanym przeze mnie kierunku. Szybko jednak z tej metody zrezygnowałem, bo chociaż niektórzy ludzie reagowali tak jak się spodziewałem, to jednak w większości patrzyli na mnie dziwnie i widząc we mnie gościa, który kpi z wiary, odchodzili. Najczęściej odchodzili bez słowa, choć bywały też przypadki, że głośno się oburzali i jeśli byli delikatni, pytali: „Jak panu nie wstyd?! Ze świętych rzeczy się wyśmiewać?!”, a jeśli byli mniej delikatni, używali pod moim adresem określeń uważanych powszechnie za obraźliwe. Wzbogacony o tę życiową mądrość, że jeśli nie chce się ludzi denerwować, to lepiej dowcipów im nie opowiadać, postanowiłem bezpośrednio pytać o Jezusa, grzecznie przed tym zapewniając, że nie mam żadnych złych intencji. Niewiele to zmieniło. Ludzie na moje pytania albo się śmiali, albo wzruszali ramionami, albo pukali się w czoło. Niektórzy byli speszeni, a jeszcze inni mieli do mnie pretensje, że wkraczam w ich prywatność. Owszem, bywali tacy, którzy dawali wciągnąć się w rozmowę, ale zazwyczaj słyszałem znane mi już zdania: „Jezus umarł za nasze grzechy”; „umarł dla naszego zbawienia”; „umarł za nas”; „idź pan do księdza”.
Nie chcę zanudzać, powiem więc tylko, jak to wszystko się skończyło. A skończyło się, ponieważ dotarłem do tak zwanej ściany. Przekonały mnie o tym dwa wydarzenia. Pierwsze było dotkliwe, a drugie groźne.
Dotkliwe wydarzenie związane było z utratą pracy. Pracowałem wtedy w jednym z podmiejskich ogródków działkowych, jako tzw. gospodarz, czyli stróż i konserwator. Wraz z rozpoczynającą się wiosną, pracy było dużo. Zaczęli pojawiać się działkowicze, co dla mnie było okazją, by popytać o Jezusa. Większość z nich traktowała mnie jak trochę natarczywego, ale w sumie nieszkodliwego wariata. Była też jednak pewna pani, która poczuła się dotknięta moim agresywnym atakiem na jej prywatność i doniosła na mnie do szefostwa. Pan prezes zarządu przypomniał mi, że zostałem zatrudniony na okres próbny i po przyjacielsku zwrócił mi uwagę, bym się opamiętał. Nie opamiętałem się i w dalszym ciągu chciałem z ludźmi o Jezusie rozmawiać, co w efekcie doprowadziło do kolejnej jakiejś skargi i z roboty mnie wylano. W ten sposób, po raz kolejny w życiu, stałem się pasożytem żyjącym z renty matki.
Groźne wydarzenie polegało zaś na tym, że poszukując odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, zaczepiłem na ulicy dwie dziewczynki wracające ze szkoły. Jak się okazało, chodziły do 5 klasy i uczestniczyły w lekcjach religii. Bardzo grzecznie ze mną rozmawiały, ale gdy zapytałem o Jezusa, jedna z nich zaczęła coś drugiej gorączkowo szeptać do ucha. Gdy ponowiłem swoje pytanie, ta szeptająca powiedziała, że spieszą się do domu, a gdy jeszcze raz zapytałem, dziewczynki po prostu uciekły. Chwilę później podjechał do mnie policyjny radiowóz i zostałem – jako groźny zboczeniec – zatrzymany. Nic z tego nie rozumiałem.
Wyciągnął mnie z tej sprawy niezawodny pan Stefan, którego nigdy nie widziałem tak przestraszonego jak wtedy. „Kochany! – mówił do mnie – Coś ty najlepszego zrobił? Jesteś po wyroku, niedawno wyszedłeś z więzienia, do tego jesteś alkoholikiem, którego wyrzucono z pracy, a ty w tym wszystkim zaczepiasz małe dziewczynki? Tadzik! Co ci strzeliło do głowy?”
Tak. To był moment, w którym się obudziłem w dzisiejszym świecie. Przez wiele lat upijałem się do nieprzytomności, a potem siedziałem w ciupie i stąd nie zauważyłem, jak bardzo rzeczywistość wokół mnie się zmieniła, a pod wieloma względami stanęła na głowie. Coś okropnego. Okropne było też to, że zajście z dziewczynkami znalazło swój finał w sądzie. I mogę się cieszyć, że skończyło się to wszystko na wyznaczeniu mi kuratora.
Zderzenie się z wyżej opisaną ścianą było bardzo bolesne. Przestałem ludzi pytać o Jezusa i Jego śmierć, co nie znaczy, że temat ten przestał mnie interesować. Wręcz przeciwnie. Można powiedzieć, że w tym właśnie okresie mojego życia pojawiła się we mnie fascynacja Jezusem. Bo mówiłem sobie, że jeśli dwa tysiące lat po Jego śmierci, za pytania Go dotyczące wyrzucają ludzi z pracy, albo oskarżają o zboczenia, to w takim razie Jezus jest Kimś naprawdę wyjątkowym. To nie była jeszcze wiara, ale było to coś, co Chrystus zauważył w jednym z uczonych w Piśmie, mówiąc do niego: „Niedaleko jesteś od królestwa Bożego”.
Wiara pojawiła się trochę później, a wraz z nią odpowiedź na przynajmniej niektóre z dręczących mnie pytań.
Stan, który tutaj opisuję trwał kilka lat. Stałem się wtedy zamkniętym w sobie, smutnym człowiekiem, który bał się odzywać do ludzi. Żyłem zwyczajnie. Nie piłem. Opiekowałem się mamą i by jej ulżyć, podejmowałem dorywcze prace, ale niestety, jakoś nigdzie nie mogłem zaczepić się na dłużej.
W końcu zacząłem pracować – oczywiście dzięki panu Stefanowi – we wspomnianej na wstępie stolarni. Pan Tomasz, mój szef, ma 60 lat, jest głęboko wierzącym człowiekiem, dużo wie i często ze mną rozmawia na tematy religijne. Pretekstem do tego są najczęściej obrazy, do których wykonujemy ramy. Często są to najzwyklejsze w świecie, pospolite i pozbawione większej artystycznej wartości wizerunki Pana Jezusa, czy Matki Bożej, które wiszą na ścianach prawie każdego polskiego domu. Ze względu jednak na to, że pan Tomasz współpracuje z kilkoma muzeami, zdarza się od czasu do czasu do oprawy obraz – bywa, że bardzo stary – o tematyce biblijnej, bądź przedstawiający jakiegoś świętego. I właśnie wtedy mój szef się rozgaduje, a ja – zaciekawiony – słucham. To jest dla mnie do dnia dzisiejszego jak katecheza. Coś pięknego i zbawiennego.
W początkach mojej pracy w stolarni pan Tomasz o nic mnie nie pytał, a ja niewiele mu mówiłem. Ponieważ chciałem być wobec niego uczciwy, powiedziałem mu, że jestem alkoholikiem i że siedziałem w więzieniu. Wiedział o tym – jak zresztą o wielu innych, tyczących mnie sprawach – od pana Stefana, ale w wyraźny sposób było mu miło, że sam mu o tym powiedziałem. Ponieważ obiecałem sobie, że już nigdy nie zapytam nikogo o Jezusa, nie pytałem o to także pana Tomasza. On oczywiście o Jezusie mówił, ale jakoś tak się składało, że nie dotyczyło to tego, co mnie najbardziej interesowało. Często świerzbił mnie język by dopytać o pewne sprawy, ale ostatecznie byłem wierny swojemu postanowieniu. Dzisiaj, gdy rozmawiam o tym z moim szefem, to kręci głową i mówi, że byłem po prostu głupi i że powinienem codziennie na kolanach dziękować Panu Bogu za to, że któregoś dnia do warsztatu przyszła Małgosia.
Małgosia jest córką pani Ani, a tym samym siostrzenicą pana Stefana i jego ukochaną chrześniaczką. Poznałem ją krótko po moim wyjściu z więzienia i krótka też była to znajomość, ponieważ Małgosia jest okropną kobietą. Po pierwsze jest przemądrzałą polonistką i to jeszcze z jakimiś naukowymi tytułami, a ja z polonistką miałem ostatni raz styczność w szkole średniej i do dzisiaj jest to dla mnie wspomnienie dość bolesne. Po drugie, nie wiem dlaczego, ale wszyscy Małgosię lubią, stąd też gdy się gdzieś pojawia, ludzie zachowują się jakby dostali jakiejś głupawki: uśmiechają się, przysuwają się do niej i koniecznie chcą, by Gocha poświęciła im całą swoją uwagę. I nie mam tu na myśli mężczyzn, którzy niekiedy tak reagują na widok jakiejś seksbomby. Małgosia żadną seksbombą nie jest, wygląda jak maleńka kulka puchu, chwali sobie staropanieństwo i niedługo będzie miała 40 lat, głupieją zaś na jej widok tak mężczyźni, jak i kobiety. No i na koniec, po trzecie: Małgosia jest zapalonym kibicem piłki nożnej. Gdy się poznaliśmy, ta okropna kobieta przyniosła mi w prezencie równie okropny, kowbojski kapelusz kibica w barwach narodowych i zaprosiła – jak się później dowiedziałem: z poduszczenia pana Stefana – na jakiś mecz reprezentacji Polski, który miał być w Poznaniu rozgrywany. Nie znoszę kapeluszy. W ogóle nie znoszę jakichkolwiek nakryć głowy i bardzo się zimą męczę, gdy z powodu mrozu muszę moją łysinę nakrywać jakąś czapką. Nie przepadam też za sportem i zupełnie nim się nie interesuję. Na prezent Małgosi i jej zaproszenie zareagowałem więc dość niegrzecznie, tym bardziej, że – jak zauważyłem – moja mama była z powodu obecności Gośki tak bardzo rozanielona, iż nic tylko usiąść, płakać i zazdrościć, że to nie o mnie chodzi. Powiedziałem więc Małgosi, że kapeluszy nie noszę, dorośli faceci biegający za kawałkiem skóry nic mnie nie obchodzą, a ci, których widok owych facetów podnieca, muszą być do cna pojebani. Moja mama oczywiście nic nie słyszała, ale pan Stefan zachłysnął się kawą. Gośka natomiast, jakby nigdy nic dojadła ciasteczko – jest bowiem strasznym łakomczuchem – po czym uściskała mamę, ucałowała wujaszka, podała mi rękę na pożegnanie, popatrzyła z uśmiechem w oczy, powiedziała: „Pojebana żegna się z pojebanym”, i wyszła. Prawda, że jest okropna?
Nie widziałem jej potem przez kilka lat, choć dowiedziałem się później, że moją mamę często odwiedzała. Zawsze jednak starała się o to, by pojawić się w naszym mieszkaniu dopiero wtedy, gdy miała pewność, że jestem nieobecny.
Małgosia znała pana Tomasza. Kiedyś pan Stefan przyprowadził ją do stolarni i tak się tam Gośce spodobało, że często szefa nachodziła, by sobie z nim o obrazach pogadać, albo posłuchać jak gra na gitarze i śpiewa piosenki Seweryna Krajewskiego, czy Piotra Szczepanika. Przestała przychodzić, gdy zacząłem pracować u pana Tomasza, ale któregoś dnia, nagle, ku naszemu zaskoczeniu wtargnęła do warsztatu. Zesztywniałem na jej widok, bo patrząc na jej roześmiany pyszczek zdałem sobie nagle sprawę, że właściwie zupełnie o niej zapomniałem i przez te wszystkie miesiące nawet do głowy mi nie przyszło, by ją przeprosić za moje chamskie zachowanie. Zacząłem więc coś do niej mamrotać, ale ona tylko machnęła ręką, mrugnęła do mnie i zaczęła czarować szefa, który oczywiście dostał głupawki.
Okazało się, że Małgosia wraca prosto z Częstochowy, gdzie jako prelegent brała udział w jakimś bardzo mądrym sympozjum naukowym, poświęconym staropolskim tekstom maryjnym.
- Fajnie było – mówiła – ale zdenerwował mnie jeden z biskupów, bo na pożegnanie, dziękując nam za obecność, gadał bardzo długo i ciągle używał frazy: „Maryja paczała na Jezusa”. No nie! Mówić w ten sposób to sobie może jakiś rezerwowy obrońca Legii Warszawa, ale nie biskup! No normalnie coś strasznego! Moje polonistyczne uszy bardzo źle to zniosły i dlatego wpadłam do pana, panie Tomku, by odreagować.
Przedstawiła nam skrót swego wykładu o pobożności maryjnej w XVIII wieku, który to skrót sprowadzał się do zaśpiewania jakiejś zapomnianej pieśni, po czym, przypatrując się bacznie wykonywanej właśnie przez nas, pełnej rocaille’owych motywów ramie, zaczęła ni stąd ni zowąd narzekać na rokoko i na wszystko, co ono ze sobą – zwłaszcza w sferze wiary – przyniosło.
Opowiadała nam, że w czasach rokoka ludzie zaczęli Boga lekceważyć, bo bardziej ich pociągały wyszukane formy mebli, zabaw, intryg, miłostek, peruk i porcelanowych bibelotów. I wydawało się wtedy, że jest to postawa bardzo rozumna, a przy tym światowa i elegancka. Najgorsze jest zaś to, że rokoko ciągle w naszych umysłach panuje, bo także i dzisiaj za rozumne, światowe i eleganckie wielu ludzi uważa wypinanie się na Pana Boga, z jednoczesnym wywyższaniem tego, co błahe i zmysłowe.
- To bardzo głupie, lekceważyć Boga. – powiedziałem, wtrącając do jej wywodu swoje trzy grosze – Jeśli ktoś wierzy w Boga, to musi przecież wiedzieć, że Bóg jest potężny i jeśli się Go obrazi, albo zlekceważy, można zostać przez Niego ukaranym. Tyle tylko, że Bóg ma takie wymagania, że ludzie obrażają Go nawet wtedy, gdy starają się Go nie obrażać. W sumie więc na jedno wychodzi: wierzysz, albo nie wierzysz, lekceważysz, albo nie lekceważysz, obrażasz, albo nie obrażasz – i tak czapa.
- Ale jeśli ktoś nie wierzy, to tego wszystkiego nie wie i choć też zostanie ukarany bo Boga lekceważy, to przynajmniej nie musi się na zapas tej kary bać, i może bez zbędnych wyrzutów sumienia hulać, jakby rzeczywiście piekła nie było, tak? – spytała.
- No… tak.
- To w takim razie, lepiej być wierzącym, czy niewierzącym?
Milczałem. A Małgosia uśmiechnęła się do mnie i powiedziała naprawdę bardzo ciepło, wręcz pieszczotliwie:
- Widzisz, biedny pojebańcu, dokąd cię to rokokowe myślenie doprowadziło?
Ponieważ w dalszym ciągu milczałem, a pan Tomasz nie protestował, że robota stanęła (akurat przy Gosiuni zacząłby protestować: niemożliwe po prostu!), Małgosia poprosiła, bym jeszcze raz opowiedział o panu Krzysiu.
Opowiedziałem. Zawsze chętnie to czyniłem i czynię, bo wydaje mi się, że jestem to winien Panu Krzysiowi i pani Zofii.
Po raz kolejny w swoim życiu mówiłem więc o swoim pijaństwie, o zmarnowanym małżeństwie i rodzinie, o ruchliwej drodze, ludziach na przystanku, ciężarówce, o panu Krzysiu i jego poświeceniu, o bezpiecznym, przydrożnym rowie, o kacu, gazecie i policjantach, w końcu o pani Zofii i więzieniu.
Gdy skończyłem, Małgosia mnie poprosiła, bym jednym słowem opisał to, co czuję w związku z tym wydarzeniem. Protestowałem, że jednym słowem opisać się tego nie da, bo tam jest wstyd, i żal, i smutek, i strach, i… Upierała się jednak przy tym jednym słowie, więc, po długim namyśle, wypowiedziałem je.
- Wdzięczność.
- Wdzięczność?
- Tak, wdzięczność. Jestem panu Krzysiowi wdzięczny.
- Wdzięczny? Za co?
- Jak to za co? Uratował mnie. Umarł zamiast mnie. Zginął, bym ja mógł żyć. Poświęcił się dla mnie. Życie mi darował. Dał mi szansę, bym coś sensownego ze swoim życiem zrobił. To mało?
Wtedy Małgosia wskazała paluszkiem na wiszący w warsztacie krzyż – piękny krzyż z pasyjką zrobioną własnoręcznie przez pana Tomasza – i spytała:
- To mało?
Gadaliśmy długo. I to nie tylko w warsztacie, bo nawet cierpliwość mojego szefa ma swoje granice.
I chciałbym teraz, na koniec, powiedzieć jedno: Jeśli ktoś nie rozumie, dlaczego śmierć Jezusa jest ważna, dlaczego nie można jej lekceważyć i robić sobie z niej jakichś jaj, dlaczego ludzie noszą krzyże na piersiach, wieszają na ścianach domów, czy stawiają przy drogach – to niech sobie przypomni opowieść o Tadziku i panu Krzysiu. Tam wszystko jest. Wystarczy zamienić imiona: zamiast „Tadzika” wstawić swoje imię, zamiast „Krzysia” wstawić „Imię, które jest ponad wszelkie imię”.
Wiem, że na pewno pojawi się jakiś mądrala, który powie na przykład, że alkoholu nie używa i stąd ta opowieść go nie dotyczy. Dotyczy, dotyczy. Bo ten alkohol i to co on z nami robi, to znak naszej nieświadomości. Gdy przychodzimy bowiem na świat, nie jesteśmy świadomi, że wskutek grzechu Adama i Ewy wpadamy pod ciężarówkę, tzn. w łapy złego ducha. A on nas nienawidzi i pragnie nas zniszczyć. I to zniszczyć nie tylko chorobą, biedą, czy fizyczną śmiercią, ale przede wszystkim tym, co określa się mianem potępienia – czyli wiecznym, czyli nigdy się nie kończącym nieszczęściem. Mamy wielkiego farta, że Jezus stoi z boku i nie mogąc patrzeć na to co się dzieje, nadstawia za nas karku i ginie zamiast nas. Ratuje nas. Wszystkich. Także tych, którzy wyzywają Go od najgorszych, bo im życie utrudnia jakimiś zasadami, albo nie dał kasy czy zdrowia. Ginie zamiast nas i przenosi nas w bezpieczne miejsce. Dzięki temu, że Jezus zrobił ten piękny wynalazek w postaci Kościoła, niektórzy ludzie doświadczają tego ratunku i przenosin w bezpieczne miejsce, w momencie swojego chrztu. Gdy to zrozumiałem, dwie daty stały się dla mnie ważne: 25 stycznia 2004 roku – dzień w którym pan Krzysiu oddał za mnie życie; i 28 czerwca 1964 roku – dzień chrztu, tzn. moment, w którym Jezus, kosztem własnego życia, wyrwał mnie z łap złego ducha. Ta druga data jest ważna także z tego względu, że my głupiejemy i choć świadomi niebezpieczeństwa, wracamy w objęcia TegoKtóryNasNienawidzi, bo myślimy, że tak będzie lepiej, mądrzej, czy piękniej. Ochrzczony człowiek ma możliwość powrotu w bezpieczne miejsce – znowuż kosztem życia Jezusa – jeśli szczerze żałuje i równie szczerze chce się poprawić. A co będzie zwieńczeniem pobytu w bezpiecznym miejscu? Jak to co? Jezus podzieli się z nami swoim zmartwychwstałym, wiecznie radosnym, wiecznie bezbolesnym życiem.
To chyba wszystko…
Aha, jeszcze jedno. Gdy siedziałem w więzieniu i zaczęły mnie dręczyć wyrzuty sumienia, zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby pan Krzysiu mnie uratował, ale by przy tym nie zginął. No, może byłby ranny, pokiereszowany, ale by nie zginął. Albo co bym zrobił, gdybym był świadomy tego co się dzieje, tzn. byłbym trzeźwy i porządny i na moich oczach pan Krzysiu by zginął, ratując mój tyłek. Otóż myśląc o tym, wyobrażałem sobie siebie, jak siedzę w szpitalu przy łóżku pana Krzysia, trzymam go za rękę, dziękuję mu i z płaczem go przepraszam. Albo siedzę nad jego zwłokami, płaczę i usiłuję zapamiętać rysy twarzy człowieka, który mnie ocalił.
Rozmawiałem o tym trochę ze współwięźniami i każdy przyznał, że jeśli w takiej sytuacji postąpił bym inaczej: wzruszył ramionami i powiedział, że o żaden ratunek nie prosiłem i że ten, który się dla mnie poświęcił jest mi obojętny, obcy i daleki – to byłaby ze mnie wielka świnia i zwykła ludzka swołocz.
Przypomniało mi się to, gdy Małgosia mówiła o Mszy Świętej, tzn. o tym, że każda Msza uobecnia mękę, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Katolicy wierzą po prostu, że Msza, to Najświętsza Ofiara – czyli za każdym razem gdy są na Mszy, są obecni przy Jezusie, który za nich umiera i dla nich zmartwychwstaje. No bo jak nie być wtedy przy Jezusie? Lepiej być świnią i zwykłą ludzką swołoczą?
Tak. To już naprawdę wszystko. Niech wam Pan Jezus błogosławi. I niech błogosławi Małgosi. I wszystkim ludziom, dzięki którym jestem tam, gdzie jestem. Dziękuję.

12 komentarzy:

  1. @Toyah
    Wiedziałem, że warto był czekać.
    Niesamowite rekolekcje.
    Po prostu niesamowite !

    Księdzu dziękuję, no i oczywiście Tobie Toyah'u również.

    Niech Pan Bóg Zmartwychwstały błogosławi Tobie i całej Twojej Rodzinie a także wszystkim zaglądającym tu na ten blog.
    Zwłaszcza tym, którym to błogosławieństwo jest jak najbardziej potrzebne.
    Bóg zapłać !

    OdpowiedzUsuń
  2. @Don Paddington

    Serdeczne Bóg zapłać! I Tobie, Toyahu, dzięki za to co się tu, na tym blogu dzieje.
    Gospodarzowi więc i wszystkim których tu spotykam życzę pięknych, radosnych Świat Wielkanocnych.
    Wszystkiego dobrego!
    Alleluja!

    OdpowiedzUsuń
  3. Do Księdza i do Wszystkich przyjaciół tego bloga:
    Dziękuję za wszystko co dotychczas, proszę mnie nie opuszczać, a z okazji nadchodzącego Dnia Zmartwychwstania Pańskiego, życzę wszystkim obfitości łask wszelkich od Jezusa Który Żyje.

    OdpowiedzUsuń
  4. @
    Ciepłych i pełnych nadziei Świąt!

    OdpowiedzUsuń
  5. cóż dodać..
    również dziękuję Księdzu za te rekolekcje

    Toyahu, powiem Ci, że jesteś bardzo zamożnym człowiekiem, mając takich komentatorów

    jest taka godzina, że mogę wszystkim powiedzieć: Chrystus Zmartwychwstał :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. dziękuję
    z wdzięcznością i nadzieją

    k

    OdpowiedzUsuń
  7. Alleluja Nasz Pan Zmartwychwstał, Wesołych Świat – dla naszego gospodarza Ciebie toyahu i Twojej rodziny oraz dla wszystkich czytelników tego bloga. Niech nam Bóg błogosławi.

    ps. Jestem tu stale obecny, choć tego może nie widać

    OdpowiedzUsuń
  8. @JSW
    Faktycznie nie widać. Tym bardziej miło jest wiedzieć, że wciąż się tu kręcisz.

    OdpowiedzUsuń
  9. Radosnych Świąt Wielkanocy! Wszystkiego dobrego.

    OdpowiedzUsuń
  10. @toyah
    Tak to czasem bywa. Niektórzy lubią czytać na głos, inni preferują twarde okładki książek. Ja natomiast Cię czytam seriami po 2, a czasem 3 notki + wszystkie komentarze! w jednej serii, a gdy to skończę, już czeka na mnie nowy wpis. I tak ten cykl się powtarza. Zwyczajnie się rozmijamy o kilka dni. Dlatego tu nie komentuje, ale obecny jestem.
    A na dowód mam taki ps http://www.youtube.com/watch?v=XARCs6fcg7I nie wiem , czy to znacie? Bo dyskutowano tu o tym

    OdpowiedzUsuń
  11. Niech Zmartwychwstały i Prawdziwie Żywy nam Błogosławi, szczególnie naszemu Księdzu i Gospodarzowi.

    Tomek

    OdpowiedzUsuń
  12. Dziękuję również Księdzu za natchnione Duchem Świętym słowa - unikalne rekolekcje w necie, a Toyahowi i jego rodzinie, oraz wszystkim uczestnikom dyskusji lub czytającym życzę wiele łask Bożych. Alleluja bo Zmartwychwstały Jezus Chrystus jest z nami i błogosławi wspólnocie Jego Kościoła, oraz wszystkim ludziom dobrej woli.
    Szczęść Boże!
    Z poważaniem - Zbigniew

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...