poniedziałek, 8 marca 2010

O wojownikach i o sługach refleksja optymistyczna



Od jakiegoś już czasu, zarówno w zawodowych kręgach polityczno-publicystycznych, jak również wśród tak zwanej opinii publicznej, toczy się debata w sprawie ewentualnej kompromitacji Prawa i Sprawiedliwości na wypadek wejścia tej partii w polityczny sojusz z SLD. Biorąc pod uwagę fakt, że cały ten zgiełk nie jest w żaden sposób wynikiem jakichś realnych wydarzeń, lecz zwykłej, propagandowej akcji ze strony przeciwników PiS-u, to co się dzieje, może jedynie dziwić, lub w najlepszym wypadku smucić. Podobnie jak dziesiątki innych znaków wysłanych każdego dnia przez Ministerstwo Prawdy w stronę zdezorientowanej publiczności. Ale jest jak jest, i byłoby nieroztropne to lekceważyć. Szczególnie że echo tej debaty dotarło nawet do Salonu24 w postaci ankiety zatytułowanej dokładnie w taki sposób, jak to sobie zamierzyli urzędnicy wspomnianego ministerstwa, i co gorsza, jak widać na odpowiednim wykresie, większość głosujących wybrało kompromitację.
Wspominałem tu swego czasu o tym planie. Bo co do tego, że jest to plan – i to w najmniejszym stopniu nie po stronie PiS-u – nie ma najmniejszych wątpliwości. Chodzi o plan stworzenia tak niebotycznej fikcji, że jeśli tylko wszystko pójdzie zgodnie z planem, może nie zmiecie ona politycznego projektu Jarosława Kaczynskiego z powierzchni ziemi, ale z całą pewnością go wyraźnie uszkodzi. Ponieważ pamięć ludzka jest krótka, należy przypomnieć parę faktów. Otóż wszystko zaczęło się od tego, że po dojściu do władzy, Platforma Obywatelska zajęła się natychmiast sprawami najważniejszymi. I kiedy mówię o „sprawach najważniejszych” wcale nie mam na myśli rozliczenia PiS-u z jego „przestępczej działalności” w latach 2005-2007. Nic podobnego. Dziś, dla każdego w miarę rozsądnego obserwatora, nie ulega wątpliwości, że czyjakolwiek działalność przestępcza dla ludzi kierujących Platformą Obywatelską nie dość że nie jest niczym nawet szczególnie interesującym, to nawet nie szokującym. A zatem cel był zupełnie inny. I można go określać wszystkimi możliwymi słowami, ale i tak najlepsze posostaje kultowe już „kręcenie lodów”.
No i właściwie natychmiast, lodziarze z Platformy wzięli się za publiczne radio i telewizję. Nie jest dziś miejsce i czas na to, by dokładniej wchodzić w analizę potencjalnych zysków, na jakie Platforma liczyła zabierając się do likwidacji publicznej telewizji i radia, ale każdy kto wie na ten temat cokolwiek, to właściwie wie wszystko. A kto nie wie, niech mu wystarczy, sam fakt. Że poszło właśnie o te dwie przestrzenie. Szpitale i publiczne media. Jedynym sposobem, żeby uniemożliwić ten przekręt, w obecnej politycznej i społecznej sytuacji, nie było ani potrząsanie pięścią, ani wygłaszanie płomiennych przemówień, ani nawet otwieranie procedur, lecz zwyczajne odsunięcie Platformy Obywatelskiej od tych konfitur. I to właśnie zrobił PiS. Korzystając z chwili nieuwagi, odbił Platformie niezbędnego do skutecznego przeprowadzenia tego przekrętu koalicjanta, czyli właśnie SLD, i zrobił dokładnie to co miał zrobić, a więc wyrwał publiczne media z rąk ludzi całkowicie amoralnych i bezwzględnych.
Są tacy, którzy mówią, że to nieprawda. Że jeśli chce się rzeczywiście poznać początki, należy sięgnąć dwa lata wcześniej do czasów, gdy powstawała koalicja PiS-Samoobrona-LPR. Że to wtedy po raz pierwszy okazało się, że to co niemożliwe, jest tak naprawdę jak najbardziej prawdopodobne. Proszę bardzo. Nie mam nic przeciwko temu. Możemy tropić początki kompromitacji już wtedy, gdy Jarosław Kaczyński, nie chcąc oddać całości władzy Platformie Obywatelskiej i temu wszystkiemu co za nią stoi, zdecydował się zaryzykować tę pierwszą, jakże bardzo kompromitującą koalicję. Zgadzam się na ten trop choćby dlatego, że doskonale wiem, że gdyby wówczas Jarosław Kaczyński oficjalnie zrzekł się obowiązku tworzenia rządu i oświadczył, że proszę, niech władzę przejmuje Platforma Obywatelska, politycy Platformy, przy niekończącym się aplauzie mediów i swojego elektoratu zawiązaliby koalicję i z SLD, i z PSL-em i z LPR-em, i – jak najbardziej, gdyby tylko było trzeba – z Samoobroną. Dlatego, że oni akurat mają tę przewagę nad PiS-em, że nie walczą o swoje, ale wyłącznie o polskie, o publiczne, o nasze wspólne. A tego typu walka jest usprawiedliwiona od samego początku. Z samej zasady. A gdyby znalazł się ktoś, kto by w tę konieczność wątpił, zostałoby mu to dobitnie wytłumaczone. W gazecie i telewizorze. I w kabarecie i w piosence. I na zjeździe działkowców i na salach wykładowych polskich uniwersytetów.
A zatem zgadzam się. Początki obciachu możemy zaobserwować już w roku 2005. I to co dziś mamy, to wyłącznie efekt tego co się stało wtedy. Scena polityczna, skutkiem tego pierwszego, kompromitującego dla całego cywilizowanego świata, ruchu, podzieliła się na dwa obozy. Jeden obóz to Prawo i Sprawiedliwość, po drugiej stronie natomiast, trochę stoi, a trochę drepce, cała reszta. Ciekawą rzeczą jest tylko to, że ów PiS, będąc w sposób oczywisty symbolem najczarniejszego, najbardziej zdemoralizowanego, najbardziej pokracznego zacofania i bezwstydu, jest jednocześnie nieustannie rozliczany z najdrobniejszego wykroczenia przeciwko najbardziej podstawowym zasadom. Każdy wykształcony i obyty towarzysko człowiek wie, że nie ma najmniejszej różnicy między Jarosławem Kaczyńskim, a Władysławem Gomułką, między Zbigniewem Wassermannem a prokuratorem Wyszyńskim, i wreszcie między PiS-em a NSDAP, i że elektorat PiS-u to najniższe poziomy ludzkiego zbydlęcenia, a w tym samym czasie wystarczy że któryś pomniejszy polityk PiS-u się upije i zrobi z siebie głupka, by cała opinia publiczna trzymana była przez publiczne, prywatne, małe duże, lokalne i ogólnopolskie media przez tydzień na baczność. By każdy mógł zobaczyć, jak tam jest niemoralnie.
A zatem dziś, kiedy obserwuję nabierające już prawdziwych rumieńców działania na rzecz ostatecznego skompromitowania Jarosława Kaczyńskiego i jego politycznego projektu, tym razem pod hasłem „TRZY RAZY NIE DLA SOJUSZU PIS-SLD!”, przychodzą mi do głowy dwie mysli – jedna trochę żartobliwa, a druga jak najbardziej poważna. Najpierw sobie pożartujmy. Otóż cóż to nagle za zdziwienie? Cóż za oburzenie. Czyżby to nie było wiadomo od dawna, że PiS i SLD to jedno? Czy nie wystarczająco jasno zostało to z różnych stron powiedziane, że PiS to postkomunistyczna lewica w przebraniu? Czyżby mi się przesłyszało, kiedy słyszałem gdzieś powtarzające się wielokrotnie określenie „pisobolszewia”? A więc skąd nagle ten szok? Wiem skąd, ale nie powiem.
Bo prawdę powiedziawszy nie chce mi się żartować, jako że sprawa jest jak najbardziej poważna. Rzecz się bowiem ma tak, że polska scena polityczna została w taki sposób skonstruowana, że praktycznie nie ma możliwości tworzenia rządu samodzielnie, bez wchodzenia w koalicje. Tak się jednak przy okazji podziało, że jedna z dwóch tak zwanych partii prawicowych, PiS właśnie, o potężnym elektoracie i o bardzo silnej politycznej i społecznej pozycji, została oficjalnie i ostatecznie zakwalifikowana przez tak zwany mainstream jako wróg publiczny numer jeden (nawet dzisiejsze feministki, walcząc o swoje prawa niosły transparent z napisem „Make Love Not PIS”) i wrzód na naszym polskim organizmie. Tak się zdarzyło, że partia działająca w najbardziej podstawowym i legalnym demokratycznym schemacie, została jednoznacznie i definitywnie skazana albo na wieczne potępienie, albo anihilację. I jakie możliwości działania ma ktoś, kto czuje się odpowiedzialny za ten projekt i za tych wszystkich ludzi – według niektórych ocen, ponad 5 milionów Polaków – którzy go popierają? Jakie ma możliwości polityk, który stworzył taką siłę, a jednocześnie wie, że cała pozostała część sceny politycznej wyłącznie czeka aż on zdechnie i to najlepiej w jakiś bardzo spektakularny sposób? Co może zrobić Jarosław Kaczyński wiedząc, że z całą pewnością, przynajmniej w obecnej sytuacji, Platforma Obywatelska, a więc praktycznie jedyna z pozostałych siła o nie post-komunistycznym pochodzeniu, nie oferuje absolutnie nic, a co do dwóch mniejszych partii – jedyne co jest pewne to to, że im jest dokładnie wszystko jedno? Jakie pole manewru – poza oczywiście grzecznym podziękowaniem, i zwinięciem tego interesu – ma Jarosław Kaczyński skoro wie, że, zachowując dotychczasowe standardy i trzymając się swojej misji, albo wygra najbliższe wybory tak by móc rządzić samodzielnie, albo zostanie oficjalnie i publicznie oskarżony o kompromitujące alianse. Albo, jak już to powiedzieliśmy, zrezygnuje z uprawiania polityki.
Ktoś powie, że jeśli się nie ma zdolności koalicyjnych, to nie ma się też prawa funkcjonowania w polityce, gdzie te zdolności są wymagane. I oto przechodzimy do sedna tych refleksji. Otóż nie ulega wątpliwości, że Platforma Obywatelska tę zdolność posiada. Posiada ją jak najbardziej. Jak uczy doświadczenie, jedyne co tę jej zdolność hamuje, to nieposkromiona pazerność, niekompetencja i zwykła głupota jej czołowych polityków. Gdyby nie to, że oni są w stanie przeciwko sobie zrazić nawet kupę na drodze, Platforma Obywatelska byłaby w stanie z absolutnie czystym sumieniem wejść w koalicję nawet z Leszkiem Bublem, Ericą Steinbach i Władimirem Putinem. I to nie na takiej zasadzie jak być może przyjdzie nam oglądać w przypadku Prawa i Sprawiedliwości, gdzie jedynym innym wyjściem jest całkowite zaprzestanie działalności publicznej. Platforma Obywatelska, gdyby tylko uznała za stosowne, potrafiłaby wejść w koalicję z absolutnie z każdym, a później jeszcze – przy aktywnym udziale mediów – głosić, że oni nie padli ofiarą splotu konieczności, ale że tak jak jest, dla Polski jest najlepiej i w końcu ten Bubel to w porządku facet, Steinbach zna języki, a Putin dobrze gra w piłkę. Dlaczego? Z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że i tak najgorszy jest PiS, a drugi, to stary, znany wszystkim jeszcze z lat szczenięcych powód – bo tak!
A więc, dojdzie w końcu do tych wyborów. I najprawdopodobniej ich wynik będzie taki, że do Parlamentu wejdą cztery partie, a Prawo i Sprawiedliwość je znów, jak przed czterema laty, wygra. Najpewniej jednak nie na tyle mocno, by rządzić samodzielnie. Możliwe, że uda się stworzyć marny i słaby rząd przy pomocy koalicji z PSL-em. Im naprawdę jest obojętne, byle by zachować te swoje lokalne synekury, no i mieć paru ministrów. Ale może też się zdarzyć, że żądania Pawlaka będą nierealne i – tak jak wtedy – nic z tych rozmów nie wyjdzie. Może się też tak zdarzyć, że PSL jednak progu nie przekroczy i w Parlamencie znajdą się tylko trzy partie. Ale wówczas, wybór będzie tylko jeden. Albo przekazanie władzy Platformie i SLD – właśnie tak, Platformie i SLD – i praktyczne opuszczenie sceny, albo właśnie ten kompromitujący bardzo – jak się nagle okazuje – rząd z komunistami. Tylko to pozostaje. Bo, jak już wcześniej zauważyłem, wspólny rząd Platformy takiej jaką mamy obecnie z PiS-em – w każdej normalnej, cywilizowanej sytuacji, jedyny logiczny i sensowny – jest niemożliwy. I to w najmniejszym stopniu z winy Jarosława Kaczyńskiego i Przemysława Gosiewskiego.
Jestem pewien, że ci wszyscy, którzy udają, że wyrywają sobie dziś włosy z głowy, widząc jak Prawo i Sprawiedliwość, nie dość że nie dało się zniszczyć, to się na dodatek zaczyna bezczelnie rozpychać, doskonale sobie z tego wszystkiego co ja tu piszę zdają sprawę. Dopiero co tu sugerowałem, że jak wszystko na to wskazuje, oni jednak świetnie wiedzą. Dają się oszukiwać wyłącznie frajerzy. Tacy jak, żeby wymienić tylko ostatniego, poseł Poncyliusz. Ci co decydują – wszystko znakomicie wiedzą. I dostają cholery. Duszą się ze strachu. Bo wiedzą. Pozostaje się tylko dziwić tym, którzy wydawałoby się, też wiedzą. A tu nagle okazuje się, że nie są wojownikami, lecz zaledwie zwykłymi sługami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...