czwartek, 4 marca 2010

Superniania jedzie do Sopotu



Jak powszechnie wiadomo – a mam tu oczywiście na myśli tę naszą niszową powszechność – jestem bardzo serdecznie zaangażowanym politycznym przyjacielem Prawa i Sprawiedliwości i osobiście jej szefa, Jarosława Kaczyńskiego. Moja sympatia dla Kaczyńskiego, w gruncie rzeczy obu Kaczyńskich, jest stara jak III RP i nie osłabła nawet w najgorszym dla nich okresie, czyli czasów, kiedy Porozumienie Centrum już praktycznie nie istniało, Jarosław Kaczyński był politykiem bez partii, a jego brat, Lech pozostawał wyłącznie skromnym pracownikiem naukowym. Ponieważ moje zaangażowanie na tym polu jest tak emocjonalne i tak jednoznaczne, można mieć pewność, że ono nie bierze się tak zupełnie znikąd. Że nie jest tak, że mi się coś dwadzieścia lat temu poprzestawiało we łbie i nie chce wrócić na miejsce. Że – zakładając oczywiście, że ja nie jestem po prostu szalony – miałem przez te dwadzieścia lat naprawdę mnóstwo okazji, żeby swoje polityczne sympatie zrewidować i ustawić się tu jakoś zgrabniej i wygodniej. Że, wreszcie, przez te dwadzieścia lat musiały być momenty, kiedy miałem wszelkie powody, by uwierzyć, że to już naprawdę koniec i można na Kaczyńskich machnąć ręką. Nie machnąłem.
Znam ludzi, którzy z podobną jak ja determinacją, wciąż, po tych właśnie już dwudziestu latach, wierzą wyłącznie w Tadeusza Mazowieckiego, Jana Lityńskiego, Henryka Wujca, Janusza Onyszkiewicza i kogo my tam jeszcze mamy w tym niegdysiejszym, tak bardzo szczególnym towarzystwie. I oczywiście ja tego typu postawę bardzo szanuję. Nie ze względu na te nazwiska – no bo może i ja mam coś nie po kolei w głowie, ale przecież nie aż tak – ale właśnie przez tę wierność i przez to, że ona jednak jest jakoś tam usprawiedliwiona. Śmiem jednak twierdzić, że ja, ze swoim szaleństwem, mam tu pozycję znacznie mocniejszą. A to przez niewątpliwy fakt, że Jarosław Kaczyński, bez względu na wszelkie zawirowania, kryzysy i nieszczęścia, jest wciąż aktywnym politykiem, politykiem na dodatek bardzo mocnym i, jak by tego było mało z wciąż bardzo realnymi perspektywami. Konsekwentnie więc, nawet jeśli moja miłość do politycznych talentów Kaczyńskiego jest zbyt ekscentryczna, to wcale nie aż tak, jak by to chcieli niektórzy widzieć.
Tak więc by wyglądały różnice między resztkami po projekcie o dźwięcznej nazwie ROAD, a tym, co obecnie funkcjonuje jako PiS. Jakie są podobieństwa? Otóż one są równie istotne. Zarówno wieczni przyjaciele Tadeusza Mazowieckiego, jak też i wieczni przyjaciele Jarosława Kaczyńskiego mają to do siebie, że zajmują tę a nie inną pozycję nie dlatego, że nie mają na oku nic lepszego, albo ponieważ boją się, że wszystko co może nastąpić równolegle, będzie stanowiło jeszcze większe nieszczęście, ale wyłącznie z tej przyczyny, że to co sobie wybrali, wybrali w konkursie pozytywnym, a nie negatywnym. Tamci zdecydowali się na Mazowieckiego, Celińskiego i Michnika, bo zawsze uważali, że oni są po prostu świetni, a my z kolei zdecydowaliśmy się na Kaczyńskich, bo to jest właśnie to, na co tyle lat czekaliśmy i dziś mamy tę satysfakcję. I im i nam nawet by do głowy nie przyszło, żeby trzymać się tego obstawienia ze strachu, że jeśli coś tu się zawali, to będzie jeszcze gorzej. Że każda zmiana będzie oznaczała ten przysłowiowy kijek zamiast siekierki, czy też rynnę zamiast deszczu. I oni i my jesteśmy ze swojego wyboru po prostu zadowoleni.
Od jakiegoś już czasu, zastanawiam się nad pewną zagadką. Chodzi mi mianowicie o to, w jak marnym psychicznym stanie i w jak nędznym intelektualnym dyskomforcie muszą się znajdować wszyscy ci, którzy dwa, czy cztery lata postanowili poprzeć projekt o nazwie Platforma Obywatelska. Jak można żyć w tak fatalnym miejscu, jakie swoim starym zwolennikom ufundował Donald Tusk i cała ta banda nieudaczników i niedzielnych kombinatorów, których on sobie wziął na kumpli, i jednocześnie sobie wmawiać, że przecież nie jest aż tak bardzo źle, zwłaszcza jeśli pomyśleć o tym, co czyha za rogiem? Jak można przez te wszystkie miesiące znosić tyle zawodów i upokorzeń, z każdym nowym dniem coraz bardziej bezlitosnych i bolesnych i jednocześnie udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku? Przecież tego rodzaju dysonans, w każdej innej sytuacji, normalnego człowieka po prostu by zabił. A oni jeszcze, jak by tego było mało, walczą.
Przyznaję. Nie jest łatwo kochać. Jeśli człowiek coś naprawdę i szczerze pokocha, każdy zawód autentycznie boli, i z każdym zawodem – jeśli chcemy tę naszą miłość zachować – trzeba sobie jakoś radzić. Przez dwadzieścia lat mojej przygody z Kaczyńskimi i z tym, co oni dla Polski robili, miałem parokrotnie sytuacje cięższe i przyprawiające mnie o pewien niepokój. Nie wykluczam, że parę razy mogło się nawet zdarzyć, że zamykałem na jakąś niewygodną dla mnie prawdę oko, lub wmawiałem sobie, że to co widzę, czy słyszę, to tylko złudzenie. Nie umiem tu podać jakiegoś dobrego przykładu, ale nie wykluczam, że mogło się tak zdarzyć. Dwadzieścia lat to przecież kupa czasu. Jestem jednak pewien, że gdyby choć raz, w mojej partii, czy w środowisku które z moją partią jest związane zdarzyło się coś takiego, jak telewizyjny, transmitowany przez TVN z Florydy, występ Mirosława Drzewieckiego, to bym wpadł w taką panikę, że musiałbym się chyba położyć. Ale to mało. Gdyby w Prawie i Sprawiedliwości – czy wcześniej w PC – pojawił się ktoś taki jak Mirosław Drzewiecki z tego typu występem, a Jarosław Kaczyński i jego najbliżsi współpracownicy zaczęli by udawać, że nic się nie dzieje, zwyczajnie bym się załamał.
Wczorajszy dzień, jak to zgrabnie określił marszałek Komorowski, był niedobry dla Platformy Obywatelskiej. Zbliżają się poważne polityczne wybory, PiS nie dość że nie zdechł, to się wierci i rozpycha, prezydent Kaczyński zachowuje się, jakby nie wiedział, że jest już skończony, a tymczasem Platforma Obywatelska wprowadza się w stan, w którym większość komentatorów, już nawet nie ma ochoty się śmiać. Trzeba walczyć, wszystkie ręce na pokład, pisobolszewia bezczelnie podnosi swój brzydki łeb, a Platforma Obywatelska zajęta jest wyłącznie walką o to, żeby utrzymać się przy życiu. Dwóch głównych kandydatów do fotela prezydenta w Platformie Obywatelskiej nienawidzi się tak, że normalny człowiek na ten spektakl nie jest już w stanie patrzeć, Janusz Palikot rozgrywa jakąś swoją grę z Grzegorzem Schetyną i za chwilę, jak wszystko na to wskazuje, zaczną na siebie już tylko autentycznie pluć, Premier Donald Tusk ze strachu już tylko potrafi grać w piłkę, i jedynie Stefan Niesiołowski błaga, żeby przestać już gadać o Platformie i zjednoczyć się w niedopuszczeniu PiS-u do władzy. I na to wszystko, dookoła drepczą ci wszyscy, którzy kiedyś uznali, że Platforma jest git, a PiS to obciach, i wywijają najprzeróżniejsze fikołki, żeby pokazać, jak to nie jest wcale aż tak źle.
W pewnym sensie rozumiem polityków. Oni nie bardzo mają wyjście. Ale zwykli ludzie? Przecież to musi już się przeradzać w autentyczne cierpienie. Mijają te dni, widać to co widać, słychać to co słychać, a tu ktoś się nagle cieszy, że podobno jednak to prawda, że dwóch posłów PiS-u rozwaliło po pijanemu ten golfowy wózek. Sikorski z Komorowskim robią z siebie autentyczne pośmiewisko, biedny Graś już nie wie co robić, żeby nie zemdleć przed kamerą, Palikot najbezczelniej w świecie informuje swoich kolegów, że jeśli ktoś go tylko spróbuje tknąć palcem, to on im zrobi prawdziwą ‘jesień średniowiecza’, a jakiś biedny antypisowski histeryk-niedobitek na swoim blogu cieszy się, że podobno jednak Lech Kaczyński nie będzie startował, a inny, w tym samym czasie, wertuje gazety, żeby zobaczyć jakiś dowód na to, że ktoś na zbliżającym się Kongresie chce Jarosława Kaczyńskiego usunąć ze stanowiska prezesa partii.
Przecież to już jest temat dla psychiatrów. W tej sytuacji, uważam że mogę się tu podzielić, pewnie też z władzami mojej partii, pewną myślą, a jednocześnie planem działań. Proponuję, żeby przy najbliższej okazji, może to być nawet ten Kongres, doprowadzić do jakiejś awantury w PiS-ie i ogłosić rozwiązanie partii. Przy okazji, można też zapowiedzieć, że Lech Kaczyński jednak nie będzie kandydował, bo jest chory, albo pijany, i że na jego miejsce były PiS organizuje casting. Jarosław Kaczyński wyjeżdża z mamą na wakacje do Egiptu, a Jarosław Kurski z Markiem Migalskim zawierają związek małżeński. Wszystko jedno. Informacja ma być jedna. Z dniem dzisiejszym PiS przestaje istnieć, a Lech Kaczyński zostaje wyłącznie prezydentem tymczasowym. Jestem pewien, że pierwszym i jedynym efektem tego komunikatu będzie potężny wybuch w Platformie Obywatelskiej, połączony z pierwszorzędnym mordobiciem i serią samobójstw. I wtedy, kiedy już opadnie kurz, a ta najbardziej zidiociała grupka antypisowskich bojowników o Rzeczpospolitą Obywatelską przestanie wrzeszczeć i zacznie się nieprzytomnie rozglądać po pobojowisku, wystąpi Jarosław Kaczyński i powie, że to był tylko taki żart.
Ktoś mi powie, że zachowałem się nieodpowiedzialnie i spaliłem świetny pomysł. Nie zgadzam się. Oni są w tym stanie, że nawet jeśli im ten plan rozrysujemy w kolorze, z nagranym dodatkowo dźwiękiem, nic nie zauważą. Są zbyt głupi. Z nimi jest trochę tak, jak z tymi niegrzecznymi dziećmi, na które się czasem nasyła Supernianię. Można przy nich gadać wszystko, a oni i tak nic nie słyszą. Tak są skołowani. To jest dokładnie ten stan. Bardzo przyjemnie na to patrzeć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...