środa, 17 września 2025

O ludobójstwie, o głodzie i o pięciu pieczątkach

 

Dziś, kiedy minęło już 17 lat jak prowadzę ten blog, przypominam sobie, że zaledwie raz zamieściłem tu tekst poświęcony rocznicy sowieckiej agresji na Polskę 17 września 1939 roku. A miało to miejsce we wrześniu 2009 roku. Czemu tak? Trudno mi powiedzieć, niemniej z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę sądzić, że przez te wszystkie lata zupełnie mimowolnie trzymałem gdzieś wewnątrz przekonanie, że to co w tamtym tekście powiedziałem, to jest wszystko, co mogę z siebie wyrzucić i na tym już koniec: każda kolejna próba będzie skazana na porażkę. I oto mamy dziś rocznicę kolejną, a ja, mając wrażenie, że chyba nigdy dotąd nie byliśmy tak dramatycznie rozdarci między naszą pogardą dla Rosji z jednej strony, a z drugiej do Niemiec, wypadałoby właśnie tamten tekst przypomnieć. Może troszeczkę tylko zmodyfikowany, ale wciąż tamten sprzed lat. Zapraszam więc do wspólnych refleksji.



Nie wiem absolutnie, jak to się stało, ale od czasu, jak zacząłem samodzielnie myśleć, czyli mniej więcej tak długo, jak sięgam pamięcią, nienawidziłem wszystkiego co ruskie. Prawie wszystkiego, ale o tym później. Ta moja niechęć do rosyjskich sportowców, do rosyjskiego języka, do rosyjskiej nauki, i – jakże by inaczej – do rosyjskiej wielkomocarstwowej polityki była o tyle dziwna, że moi rodzice i dziadkowie nigdy szczególnie mnie w tym kierunku nie prowadzili. Oni sami, oczywiście, w sposób naturalny nie znosili komuny i całej tej duszącej nas bolszewii, ale, o ile sobie przypominam, ten temat nigdy nie dominował naszych rozmów. Kiedy próbuję zgadnąć, jak to się stało, że przez tyle lat potrafiłem w sobie pielęgnować tę moją nienawiść, to dochodzę do wniosku, że może ma rację pewien mój dobry kolega, który twierdzi, że to jest wszystko kwestią tego, kim się było w poprzednim wcieleniu i – na ile go znam – to on pewnie by mi powiedział, że mnie zapewne bolszewicy zamordowali w Katyniu, lub zatłukli po wojnie we Wronkach i teraz mam jak mam. Czy jest to zatem wina reinkarnacji, czy może powody są zupełnie inne, fakt pozostaje faktem. Mój antykomunizm, a przy okazji tę antyrosyjskość, nosiłem ze sobą zawsze jak relikwię.

Nie byłem nigdy ani bojownikiem, ani bohaterem, ani człowiekiem w sposób naturalny poszukujący adrenaliny. Nie byłem szczególnym patriotą, nie nosiłem w klapie opornika, nie goniłem się z milicją po mieście. Ale wtedy – choćby tamtego ranka, jeszcze w czasie studiów, gdy zaciągnięto mnie na komendę i jakiś esbek zaproponował mi współpracę – wiedziałem na pewno, że prędzej dam się wyrzucić ze studiów, niż zgodzę się pracować dla Ruskich i ich ludzi w Polsce. I wciąż nie wiem, dlaczego to na mnie tafiło.

Piszę dziś o tym, bo mamy 17 września, czyli rocznicę napaści Związku Sowieckiego na Polskę. Czyli rocznicę wydarzenia, które przez wiele lat, było dla mnie centralnym punktem mojej historycznej świadomości. Wydarzenia, o którym, gdy idzie o historyczne szczegóły, zawsze wiedziałem znacznie mniej, niż o 1 września i o wszystkim, co się działo między nami, a Niemcami, ale które jak żadne inne sprawiało, że czułem dumę z tego, że jestem Polakiem. Że to ja jestem członkiem tego narodu, który został tak straszliwie zduszony przez to połączone i zorganizowane zło. Myślę sobie, że ten mój brak wiedzy na temat tego, co się działo w latach wojny po sowieckiej stronie, był trochę spowodowany tym, że w latach, kiedy się wychowywałem, ten akurat temat praktycznie nie istniał, a – jak już wspomniałem – w moim domu szczególnej atmosfery pod tym względem też nie było. Ale też tym, że cała moja rodzina, w czasie wojny, raczej cierpiała z rąk Niemców, niż Sowietów, a po wojnie żyła raczej w biedzie, ale za to w spokoju.

A mimo to, 17 września dla mnie znaczył zawsze znacznie więcej, niż jakakolwiek inna historyczna data. I dziś, kiedy piszę ten rocznicowy tekst, wiem, że muszę coś powiedzieć takiego, żeby nie było wątpliwości, że ten dzień odpowiednio uczciłem. A więc, pamiętam, jak kiedyś rozmawiałem z – nieżyjącą już dziś – babcią mojej żony, która w momencie wybuchu wojny mieszkała we Lwowie. Opowiadała ona, jak przypomina sobie pociąg stojący na dworcu we Lwowie, do którego Rosjanie pakowali mające być wywiezione na Sybir polskie rodziny, wewnątrz pociągu był straszliwy ścisk, a na zewnątrz panował równie straszliwy mróz. I od czasu do czasu, widać było, jak od ludzi z pociągu, stojący na peronie odbierali zamarznięte na śmierć niemowlęta. Nie wiem, czy to prawda, ale tak mi opowiadała babcia mojej żony, która podobno stała wtedy na tym peronie i to wszystko widziała.

To byłoby jedyne właściwie wspomnienie, jakiego stałem się przez te wszystkie lata biernym uczestnikiem, a dotyczące początków tego, czego już jako bezpośredni obserwator, w ten czy inny sposób, miałem okazję dotykać przez całe moje życie w komunie. I byłoby to wspomnienie jedyne, gdyby nie to, ze dopiero co spotkałem się z moim wujkiem, o którym już tu parokrotnie wspominałem, a który – w moim najszczerszym przekonaniu – jest najwybitniejszym ekspertem od wszystkiego tego, co się wiąże z II Wojną Światową. Powiedział mi Wujek mianowicie, że po tym jak Niemcy uderzyli na Związek Sowiecki, w ciągu bardzo krótkiego czasu do niemieckiej niewoli trafiło pięć milionów sowieckich żołnierzy, z czego prawie milion wstąpiło do niemieckiej armii. Pozostałe cztery miliony – choć i ta reszta nie została do końca oszczędzona – zmarły następnie w straszliwej nędzy i rozpaczy, z głodu i z chorób, w niemieckich obozach. Wujek mój twierdzi, że te pięć milionów w większości poddało się głównie z głodu i z nadziei, że w niewoli przynajmniej dostaną coś jeść. Mówi dalej mój wujek, że gdyby Niemcy zapewnili każdemu z nich talerz gęstej zupy i kromkę chleba na dzień, to niemiecka armia powiększyłaby się o pięć milionów wiernych żołnierzy. A tak, ci co nie zgodzili się kolaborować, a jeśli zdezerterowali to tylko dlatego, że liczyli bardzo na to, że ktoś wreszcie ich nakarmi, zwyczajnie zmarli.

Biedni sowieccy żołnierze. Tak sobie o nich dziś myślę i teraz, kiedy piszę ten tekst i tyle razy wcześniej, kiedy oglądałem wspaniałe rosyjskie filmy wojenne, które zawsze mnie wzruszały. Czy to Lecą żurawie, czy to Dziecko wojny, czy Ballada o żołnierzu… zawsze sobie myślałem, jak to fatalnie się dla nich ułożyło życie, że ktoś im któregoś dnia kazał umierać za sowiecką ojczyznę i za światową rewolucję. I wtedy znów wracam do tej sceny na dworcu we Lwowie w tamten mroźny wieczór, i w tym momencie nagle przypominam sobie ów niemiecki papier, który jest do obejrzenia w Muzeum w Oświęcimiu, z pięcioma pieczątkami i sześcioma podpisami, skazujący więźnia na dwa dni karceru za zrobienie kupy z barakiem. Człowiek zrobił kupę w niewyznaczonym do tego przez komendanta obozu miejscu i za ten brak dyscypliny został skazany na dwa dni karceru, a wyrok został zatwierdzony pięcioma pieczątkami i sześcioma podpisami. I zaczynam już myśleć o Niemcach. I już się czuję pewniej. Tu teren jest przynajmniej czysty. Tu jest zdecydowanie łatwiej.

I to jest mój obiecany już parę tygodni temu wpis z okazji rocznicy napaści Sowietów na Polskę i początku tej gehenny, dzięki której marszałek nasi niedzielni patrioci mogą się dziś poczuć prawdziwymi politykami i poślizgać się po temacie ludobójstwa i jego znamion.




piątek, 5 września 2025

Nok nok! Chuju ar?

 

Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły znaczną część naszego społeczeństwa, postanawiam sobie, że dość już tego i nigdy więcej. A potem znów to tu to tam wyskoczy ktoś z tym cholernym lengłydżem i tak mnie rozdrażni, że zwyczajnie nie daję rady. Tym razem jednak sytuacja jest o tyle szczególna, że atak nadszedł z dwóch stron, w tym sensie, że owi mędrkowie pojawili się również po tak zwanej „naszej” stronie. I to jest już naprawdę zbyt wiele.

Zaczęło się akurat standardowo, czyli najpierw któryś z nich odnalazł jakieś stare wystąpienie Karola Nawrockiego, chyba jeszcze jako dyrektora Muzeum, gdzie ten rzeczywiście trochę niezbyt zgrabnie próbował mówić po angielsku, no a moment kulminacyjny osiągnęło po powrocie dziś już prezydenta Nawrockiego ze Stanów i nasi niedzielni angliści rzucili się na niego jak nie przymierzając wygłodniałe sępy, z tą oczywiście pretensją, że on tam z tym swoim dukaniem narobił sobie i Polsce tylko wstydu, bo Donald Trump w ogóle nie rozumiał co on do niego mówi, no i że to było bardzo wyraźnie w telewizji widać. Ktoś mi powie, że zmyślam, bo tym razem sytuacja była wyjątkowo klarowna, i to akurat było to, co w telewizji mogli zobaczyć wszyscy. Kto inny z kolei powie, że niepotrzebnie się unoszę, bo ci wszyscy, którzy śmieją się z Nawrockiego, doskonale wiedzą, że on sobie z angielskim radzi znakomicie, tyle że czy to z własnej inicjatywy, czy cudzej, świadomie kłamią po to, by szczuć, szczuć i szczuć. A ja przede wszystkim nie zmyślam, ale przede wszystkim. O ile jeszcze jakiś czas temu mogłem mieć wątpliwości, to dziś już wiem na pewno, że oni widzą i słyszą, jak Prezydent posługuje się językiem angielskim i są autentycznie przekonani, że to co im się zdaje to najprawdziwsza prawda.

Skąd ja to wiem? Otóż stąd, że również w tych dniach do tego szaleństwa dołączyli wspomniani „nasi”, tyle że owo szaleństwo skierowali w stronę samego premiera Tuska. Jak mówi po angielsku Donald Tusk, to ja akurat nie wiem, raz że on nadzwyczaj rzadko się pokazuje w sytuacjach, gdzie można by było to sprawdzić, a dwa, że ile razy faktycznie po angielsku mówi, to robi wrażenie, jakby się tego dopiero co nauczył. Ostatni tego przykład mieliśmy właśnie niedawno, kiedy to Premier podczas którejś z okazji wydukał – bo faktycznie wydukał – zdanie: „Who we are tomorrow depends on what we do today”. On wypowiedział to zdanie i proszę sobie wyobrazić, ów czyn trafił natychmiast do internetu, jako prawdziwa kupa śmiechu, tyle że wbrew pozorom nie przez to, że on to zdanie mówi jakby ktoś mu to napisał fonetycznie i kazał przeczytać – co ja bym nie pochwalał, ale rozumiał – ale przez to, że zdanie to w jego wykonaniu to kompletny bełkot, z którego nie ma sposoby by się dowiedzieć, o co chodzi. Atak naszych „prawych” jest tak potężny i gęsty, że tam nie ma absolutnie miejsca na choćby jedną próbę wyjaśnienia, że zdanie jest całkowicie poprawne i tłumaczy się na polski jako: To kim jesteśmy jutro, zależy od tego co robimy dziś. Wścieklizna jaka ogarnęła prawicowy internet wystrzeliła tak wysoko, że wielu z komentatorów dowodzi, że Tusk nie powiedział „Who we are”, tylko „Who you are” i przez ten jego językowy bełkot przedarło się tylko jedno zrozumiałe słowo „chuju”. No i to są, proszę państwa, ow iele śmieszniejsze nawe ot niesławnego „borubara” i „in dick” Andrzeja Dudy. Tusk najwyraźniej jak się da mówi „we”, a oni słyszą „you” i nie ma ludzkiej i Bożej siły, która by ich walnęła w te puste łby i kazała opamiętać.

Powtórzę raz jeszcze. Zdanie wypowiedziane przez Donalda Tuska jest całkowicie poprawne, stosunkowo łatwe do zrozumienia, ale to nie zmienia faktu, że wśród komentujących w pwnym momencie pojawia się nawet człowiek o ustalonej w konserwatywnym internetowym środowisku pozycji, którego skądinąd bardzo szanuję, z apelem, by ktoś mu, jako człowiekowi, który zna język angielski „w stopniu biegłym”, zechciał przetłumaczyć tuskowy bełkot. Czemu tak? Części odpowiedzi na to pytanie już udzieliłem: nieprzytomne wręcz szaleństwo. Ale jest jeszcze coś. Otóż ogromna większość z nas – swoją drogą po obu stronach owych emocji – nie zna języka angielskiego ani „w stopniu biegłym”, ani nawet w stopniu podstawowym, i nie byłoby to jakimkolwiek problemem, gdyby nie to, że oni wszyscy nie dość że język znają bardzo słabo, to jeszcze nie mogą się powstrzymać, by się w tej kwestii nieustannie wypowiadać z pozycji ekspertów, i zarykiwać się ze śmiechu ile razy ktoś kogo nie lubią da im do tego okazję.

Pisałem na ten temat już parokrotnie i za każdym razem bez żadnego efektu. Kiedy piszę ten tekst, za wspomniane "chuju" Donalda Tuska wzięła się też Republika. Wygląda na to, że sprawa jest beznadziejna i powiem szczerze, że chyba już sobie faktycznie dam spokój z tymi swoimi żalami. Zwłaszcza że gdy się okazało, że wszyscy jesteśmy tak samo stuknięci.



wtorek, 2 września 2025

Czyli wojna?

 

Gdy wczoraj w ciągu dnia telewizja Republika zamieściła na swoim profilu na platformie X zdjęcie pracownika którejś z niemieckich firm kurierskich, jak dostarcza wieniec w okolice niesławnego 30-tonowego głazu mającego rzekomo upamiętnić polskie ofiary niemieckiego ludobójstwa, komentując owo zdjęcie złośliwą uwagą, że oto niemieckie władze wysłali swojego przedstawiciela, by tam złożył odpowiedni wieniec, pomyślałem sobie o Tomaszu Sakiewiczu i całym tym paskudnym towarzystwie, to co myślę niemal od początku ich publicznej obecności. Przyznać jednak przy tym muszę, że – choć oczywiście nie miałem najmniejszych wątpliwości, co do tej ich brudnej gry – to przez chwilę miałem nadzieję, że w końcu się jednak okażę, że ponieważ żadnemu z nich nie chciało się tam pojawić osobiście, to wysłali ten wieniec kurierem płacąc temu biedakowi za dodatkową usługę w postaci złożenia tego wieńca, a nie rzucenia go gdzie popadnie. Dziś już wiem, że ten kurier najpewniej sam, z własnej inicjatywy, poczuł się w obowiązku, by ów wieniec złożyć, a nie nim walnąć i chwała mu za to, a jacyś Niemcy, tym razem już w garniturach, zjawili się na miejscu parę godzin później.

A zatem, co się stało? Wygląda na to, że nic, poza tym, że Republika, a za nią cała fala ogłupiałych komentatorów zrobili z siebie nawet nie głupców – bo oni wszyscy musieli na sto procent czuć, że ten chłopak w krótkich spodniach i rozjechanych trampkach nie jest w żaden sposób państwowym urzędnikiem, tylko kurierem w pracy – ale ludzi, o których swego czasu, w kompletnie innym kontekście, mówił Jarosława Kaczyński, że gdyby im TVN24 w najgorszy upał powiedział, że jest mróz, oni by natychmiast założyli kożuchy czapki i szaliki. I to nie dlatego, że oni by autentycznie uznali, że jest zimno, ale przez to, że oni bardzo by chcieli, żeby to była prawda.

A więc, jak mówię, nie stało się nic, a przynajmniej nie wczoraj. To o czym powinniśmy mówić mianowicie, to ten idiotyczny głaz, o którym ktoś również wczoraj bardzo ładnie powiedział, że taki można by było kupić z flaszkę u każdego chłopa na Podlasiu. Otóż ja – to wszystko zdarzyło się wczoraj – dowiedziałem się czegoś, o czym Bóg mi świadkiem dotychczas nie wiedziałem, a co wyjaśnia znakomicie, dlaczego Niemcy uznali za stosowne postawić tam ten ów kamień i podpisać, że to niby z tego żalu, jaki oni czują po tym, co narobili 80 lat temu. I to jest też coś, co, gdyby Sakiewicz i całe to nieszczęsne towarzystwo tworzące swoją idiotyczną propagandę pod nazwą Republika byli naprawdę przejęci Sprawą i gdyby i naprawdę zależało na sukcesie Polski i Polaków, omawialiby od rana do wieczora w kwestii niemieckiej odpowiedzialności za to co nam uczynili podczas wojny. Co mam na myśli? Tak się otóż zdarzyło, że w Tygodnika Solidarność trafiłem na tekst nieznanego mi wcześniej. Pawła Sokali. Pisze Sokala tak:


W wywiadzie dla Deutsche Welle z 29 sierpnia  2023 r. [jeden z inicjatorów postawienia głazu, niemiecki architekt Florian Mausbach] powiedział: „Można było wznieść pomnik w ciągu trzech, czterech lat... Ale nie ma takiej woli, unika się nawet słowa 'pomnik'”. Jego zdaniem 'pomnik' byłby wyrazem ‘uznania swojej winy’ przez Niemców. A tego, jak Mausbach zwrócił uwagę, Niemcy nie chcą w sposób wyraźny uczynić.

Mausbach dotknął w tej wypowiedzi kwestii niesłychanie istotnej. Sednem sporu o pomnik nie jest bowiem sam fizyczny monument, a problem trudnej do zaakceptowania z polskiego punktu widzenia polityki pamięci RFN. W Berlinie istnieje cały szereg pomników „ofiar narodowego-socjalizmu” - od memoriału Holokaustu, przez pomnik ofiar pochodzenia romskiego, aż po miejsca upamiętnienia ofiar niepełnosprawnych i - osobno - ofiar prześladowanych ze względu na tożsamość seksualną. Ta lista nie jest przypadkowa. 4 wymienione tu miejsca upamiętnienia stanowią lustrzane odbicie standardowego modelu polityki historycznej RFN. Jest to swego rodzaju kanon pamięci. To właśnie te 4 grupy ofiar wymieniane są zawsze przez najwyższych funkcjonariuszy państwowych przy okazji uroczystości rocznicowych upamiętniających wojnę. Co w takiej sytuacji nie zaskakuje, są to także dokładnie te grupy ofiar, które utkwiły w świadomości społecznej, co potwierdzają regularne badania sondażowe. Najistotniejsze z punktu widzenia naszych rozważań jest jednak to, że te same badania potwierdzają równocześnie prawie kompletny brak świadomości na temat skali oraz charakteru zbrodni dokonanych przez Niemców na Polakach. Problem nie ogranicza się zresztą tylko do szerokich mas społecznych. Nawet wśród historyków niemieckich nie brakuje takich, którzy relatywizują ludobójczą politykę III Rzeszy wobec etnicznych Polaków, usiłując zamknąć ją w formule bliżej nieokreślonych „zbrodni wojennych”, popełnionych często „w reakcji na działania ruchu oporu”. Stan rzeczy dobrze oddaje chyba opinia byłego dyrektora Niemieckiego Instytutu Spraw Polskich Dietera Bingena. Historyk ten określił stosunek Niemców do polskich ofiar wojny, jako „ofiary drugiej kategorii”.


O co mi chodzi? O to mianowicie, że jeśli Sokala mówi prawdę o tych „czterech grupach ofiar niemieckiego ludobójstwa”. Czterech i tylko czterech, a więc Żydów, Cyganów, osób chorych i homoseksualistów, to znaczy że Karol Nawrocki wczoraj faktycznie, jak to dziś określił pewien mój przyjaciel, wypowiedział Niemcom wojnę. Jeśli to że Niemcy faktycznie nie zamierzają uznać swojej odpowiedzialności za zbrodnie na Polakach wynika bezpośrednio z ich narodowej doktryny i to do tego stopnia, że objawia się to w ich ostatecznej odmowie postawienia polskim ofiarom choćby jednego pomnika, to znaczy, że oni tego już nie zrobią. Bo gdyby zrobili, to – tak jak oni to rozumieją – runąłby z hukiem cały sens ich istnienia.

Na tym blogu, ale również tu i tam w sieci, kilka razy przypominałem zdjęcie pewnej dziewczynki o nazwisku Czesia Kwoka, Polki i katoliczki, zamordowanej przez Niemca w Auschwitz. Ze szczególnym zaangażowaniem zamieszczałem to zdjęcie, gdy w jakiejkolwiek sprawie zwracałem się bezpośrednio do Niemców, licząc na to, że w ten sposób zamknę im choć na chwilę te bezczelne twarze. Ostatnio uczyniłem to zaledwie wczoraj, tyle że tym razem chcąc wskazać na to, jak Żydzi - prawdopodobnie w duchowym porozumieniu z Niemcami - widząc to zdjęcie, próbują wmówić światu, że Czesia Kwoka to było dziecko żydowskie, a nie polskie.

Czekając na to, aż odezwie się też ruch LGBT i ogłosi, że Czesia Kwoka to była lesbijką, zaczynam jeszcze lepiej rozumieć, że dopóki my tego 30-tonowego głazu w jakiś sposób na łeb im nie spuścimy, to wypowiedziana wczoraj przez Prezydenta wojna się nie skończy.



poniedziałek, 1 września 2025

Jeszcze o ostatecznym rozwiązaniu kwestii niemieckiej

 

Nie mam naprawdę pojęcia, ile przez te wszystkie lata jak prowadzę ten blog, zamieściłem tu tekstów na wszystkie możliwe tematy, ale musiało ich tu już pojawić dobrych kilka tysięcy, a jestem pewien, że większość z owych tematów skomentowałem wielokrotnie, z każdej możliwej perspektywy. Jest to oczywiście powód do satysfakcji, z drugiej strony jednak, od dłuższego już czasu coraz częściej przyłapuję się na tym, że gdy coś mnie zacznie uwierać, nie bardzo potrafię znaleźć sposób by powiedzieć coś, czego już wcześniej nie powiedziałem. No i w efekcie, pomijając to potężne archiwum, ten blog zieje zawstydzającą pustką.

Weźmy takie niemiectwo. Ów wrzód na organizmie świata daje mi niezliczone wręcz okazje, by go jakoś opisać, a tymczasem czy ta okazja to kolejna rocznica wybuchu II wojny Światowej, czy Powstania Warszawskiego, czy masakry Woli, czy likwidacji Getta, czy któreś z kolejnych świadectw, jakie nam pozostawia historia, czy wreszcie zupełnie aktualne wybryki przedstawicieli tego czy to narodu, czy zbiorowiska plemion, czy po prostu cywilizacyjnego wybryku i diabeł jeden wie, nawet ja nie jestem w stanie powiedzieć coś nowego. Zwłaszcza gdy o Niemcach powstału tu już dotychczas może i najwięcej tekstów

Mamy jednak dziś rocznicę napaści Niemiec na Polskę, a ja coś czuję, że ta akurat rocznica jest wyjątkowo szczególna. Mam bowiem wrażenie, że nigdy dotąd od czasu zakończenia wojny owi Niemcy nie demonstrowali w stosunku do Polska aż takiej wrogości, wrogości wręcz fizycznej i namacalnej. Z tego też względu czuję też wielką potrzebę powtórzenia pewnej myśli, którą tu mogli Państwo znaleźć jeszcze w roku 2012, a ja już naprawdę nie ma nic więcej do dodania. Bardzo proszę.



Wydaje mi się, że Niemcom jako Niemcom poświęciłem tu dwie, albo trzy notki. Jedna z nich nawet nosiła najbardziej jednoznaczny z możliwych tytuł, czyli „Niemiectwo”, a opisałem w niej historię opowiedzianą mi kiedyś przez mojego dziś już świętej pamięci wujka, który w czasie wojny był małym dzieckiem i pewnego dnia został dostał od jakiegoś Niemca pięścią w twarz, tylko przez to, że się kręcił po okolicy i mu zasłaniał świat. To co mnie w tej historii poruszyło najbardziej, to nie tyle to, że mój wujek od tego Niemca oberwał, ale, że on do końca swojego życia pamiętał, jak wtedy pobiegł z płaczem do swojego ojca, i jak ten go przytulił, i jak mu drżały te jego wielkie, spracowane wiejskie dłonie. Opowiedziałem tę historię i zakończyłem wszystko refleksją, że może dla świata – no bo przecież ani dla całej naszej rodziny, ani nawet dla mnie, dziś tu piszącego ten tekst – lepiej by było, gdyby on temu szwabowi zwyczajnie poderżnął gardło. Tymi swoimi trzęsącymi się rękoma wziął nóż i poderżnął mu gardło od jego jednego szwabskiego ucha do drugiego.

Kiedy pisałem tamten swój tekst o Niemcach, chyba jeszcze nie znałem innej historii, której chyba jednak wciąż nie miałem okazji opowiadać, a która stanowi fragment wspomnień Roalda Dahla ze jego pobytu w Afryce, natomiast jak najbardziej dotyczy znanego nam już Mdisho z plemienia Muanumuezi. Otóż, jak niektórzy pewnie pamiętają, ostatni raz jak spotkaliśmy się z owym Mdisho, mieszkający w Afryce Anglicy szykowali się do wojny z Niemcami, a sam Mdisho tłumaczył Dahlowi, że to właśnie teraz, kiedy jeszcze wojna się nie zaczęła, jest najlepszy moment do tego, by wszystkich kręcących się po okolicy Niemców wymordować, i będzie spokój. Póki oni się niczego nie spodziewają i są całkowicie bezbronni, tylko ktoś kompletnie naiwny nie skorzystałby z okazji. Dahl tłumaczył Mdisho, że w cywilizowanym świecie tak się nie postępuje, a Mdisho mu z kolei objaśniał, że jego ojcowie zawsze uderzali pierwsi. I że on akurat o wiele lepiej rozumie to, niż jakieś bezsensowne czekanie.

No i wreszcie wojna została wypowiedziana, jak to ładnie ujął Dahl, rozległ się gwizdek i mecz się rozpoczął. Sam Dahl został natychmiast powołany do wojska, mianowany oficerem i wysłany z grupą czarnych żołnierzy na drogę z Tanganiki do dzisiejszego Mozambiku, by tam zatrzymać i internować wszystkich uciekających z miasta Niemców. Kiedy on tam stał na tej drodze i czekał na rozwój wypadków, Mdisho nie czekał na nic. Przybrał strój wojenny, porwał ze ściany należącą do Dahla pamiątkową muzułmańską szablę, pięknie grawerowaną scenami z życia Proroka, i popędził do domu najbliższego znanego sobie Niemca, miejscowego plantatora sisalu. Niezwykła jest owa opisywana przez Dahla scena, kiedy to Mdisho biegnie przez chyląca się ku wieczorowi, a następnie już nocną Afrykę, z tą szablą w dłoni, godziny mijają, a on ma w głowie tylko to jedno – trzeba zabić Niemca, zanim Niemiec zabije ciebie.

No i wpada do tego domu, biegnie przez jeden pokój, potem drugi, wreszcie wpada do ogrodu, a tam stoi ten Niemiec i pali w ognisku jakieś papiery. No i oczywiście, jak się domyślamy, nie ma żadnych negocjacji, żadnych deklaracji, ani nawet żadnych zaklęć. Mdisho robi najpierw jeden zamach potem poprawia drugim, i obcina Niemcowi głowę. A potem, tak samo szybko i tą samą drogą, wraca do swojego domu.

Bardzo znamienna jest natomiast rozmowa, do jakiej w tej sprawie dochodzi między Dahlem a Mdisho. Mdisho w bezgranicznym uniesieniu opowiada mu o swoim zwycięstwie, a Dahl, zmartwiony jak cholera, musi go wręcz błagać, by nikomu pod żadnym pozorem nie wspominał o tym, co zrobił, bo zostanie aresztowany i pewnie surowo ukarany. „Dobrze postąpiłeś. Zachowałeś się jak bohater”, mówi mu Dahl. „Tylko, pamiętaj, nie mów o tym nikomu”.

Przypomniała mi się tamta scena kiedy wpadł mi w ręce któryś z ostatnich numerów „Warszawskiej Gazety”. Na samym dole strony tytułowej widnieje tytuł: „Hekatomba dokonana przez ‘szlachetny’ Wehrmacht”, a obok jest to zdjęcie. Malutkie skromne zdjęcie, jedno z tych starych, przymglonych historią czarno-białych zdjęć, które Niemcy podczas okupacji lubili pstrykać wszędzie tam, gdzie się pojawili. Oto jakiś budynek, na ziemi leży parę ciał świeżo rozstrzelanych mężczyzn, a nad tymi ciałami stoi dwóch innych, i czeka na swoją śmierć. Jeden z nich to chyba jeszcze młody chłopak. Drugi jest już zdecydowanie starszy. No i proszę sobie wyobrazić, że ten chłopak ma złożone na piersiach dłonie i płacze. Ale płacze nie tak, jak to czasem jedni ludzie płaczą, a drudzy na to patrzą i stwierdzają, że oto ktoś płacze. On płacze tak jak człowiek, który za chwile umrze i nie pozostaje mu nic innego jak właśnie się rozpłakać.

Ten co stoi obok niego już nie płacze. On wygląda trochę tak jak wyglądają pojedynkujący się na westernach kowboje. A więc stoi wyprostowany, z dzielnie wysuniętą do przodu piersią, nawet ręce trzyma tak jakby miał za chwilę sięgnąć po rewolwer. I wszystko wyglądałoby właśnie w ten sposób, gdyby nie to, że kiedy się przyjrzeć uważniej, to widać, że on nie czeka na swoją szansę, ale wyłącznie na śmierć. W całej jego postawie nie ma śladu skupienia, śladu niepewności. No i ma głowę uniesioną zbyt wysoko, i te dłonie są otwarte zbyt szeroko. Tego już akurat nie widać, ale mam wrażenie, że nawet jeśli on ma oczy otwarte, to patrzy gdzieś w dal, nad głowami tych Niemców, którzy przyjechali do jego miasta, by go zabić.

Co to za scena? Nieważne. Jedna z wielu wojennych scen z okupowanej Polski, której bohaterami nie byli ani polscy żołnierze, ani partyzanci, tylko zwykli Bogu ducha winni cywile. Każdego dnia zabijani przez Niemców. Patrzę więc na to z jednej strony ponure, a z drugiej tak podniośle uroczyste zdjęcie, i myślę sobie, że ci Niemcy to jednak nie byle jaki naród. Taka historia, taka kultura, takie aspiracje – a jak idzie o stronę emocjonalną, to wyłazi coś tak pomiędzy Muanumuezi a najbardziej spedalonym kozactwem, z tym może tylko zastrzeżeniem, że opcja kozacka byłaby tu zdecydowanie bardziej wyeksponowana. I powiem uczciwie, że ponieważ mamy wojnę i musimy dokonać jakiegoś wyboru, to ja bym zdecydowanie był za tym, żeby tam wpadł jakiś Murzyn z bogato inkrustowaną scenami z życia Proroka szablą, i im wszystkim poobcinał te szwabskie łby. I nawet nie po to, by było kulturalniej, ale zwyczajnie przyjemniej. Dla zwykłej ludzkiej satysfakcji.

Niemcy. Jasna cholera! Że się to jakimś cudem na tej naszej Ziemi uchowało. I nawet z tymi kartoflami nic nie wyszło. Ciekawe tylko czy to już naprawdę jest tylko melodia przeszłości? Bardzo liczę na to, że jednak nie.

PS.

Czy wiedzą Państwo, że prominentny nowojorski rabin niejaki Szmulej zamieścił na platformie X zdjęcie niezapomnianej Czesi Kwoki z odpowiednim komentarzem.



Myśłę, że Niemcy muszą być tym zdjęciem bardzo poruszeni.

O ludobójstwie, o głodzie i o pięciu pieczątkach

  Dziś, kiedy minęło już 17 lat jak prowadzę ten blog, przypominam sobie, że zaledwie raz zamieściłem tu tekst poświęcony rocznicy sowiecki...