Ile razy przypominam sobie swoją książkę „O samotnej wyspie, zapomnianej łodzi i oceanie bez kresu”, w której zamieściłem całą korespondencję, jaką prowadziłem ze śp. Zytą Gilowską przez ostatnie lata jej życia, przed moimi oczami staje red. Bronisław Wildstein i wszystko to, co sprawiło, że wydanie tej książki w pewnym momencie stało się poważnie zagrożone. A było tak, że kiedy Klinika Języka postanowiła ową korespondencję, za jak najbardziej osobistą zgodą Zyty, opublikować i, aby wszystko zostało przeprowadzone lege artis, Gabriel Maciejewski zwrócił się z odpowiednim komunikatem do rodziny Zmarłej, jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że syn pani Gilowskiej absolutnie się na publikację tych listów nie zgadza. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Ponieważ z nim akurat rozmowy nie było, zgłosiłem się do męża śp. Zyty, Andrzeja Gilowskiego, i ten, zanim ostatecznie udzielił nam zgody na wydanie tych listów, wyjaśnił, na czym polega problem. Otóż syn państwa Gilowskich, aby uczcić pamięć Mamy, postanowił założyć na jej cześć specjalną fundację z takim oto ambitnym planem, by owa fundacja otrzymała wsparcie również od prezydenta Dudy. Nieszczęście natomiast polegało na tym, że wśród wielu cennych refleksji, jakimi śp. Zyta Gilowska była uprzejma się ze mną podzielić, była też i ta, w której ona bardzo brzydko potraktowała wspomnianego przeze mnie na początku red. Wildsteina, a ten z kolei, dopiero co otrzymawszy od prezydenta Dudy szereg bardzo ważnych odznaczeń, w tym Order Orła Białego, mógłby doprowadzić do tego, że Prezydent ową inicjatywę młodego Gilowskiego zwyczajnie skreśli. A zatem, cały ambaras sprowadził się do tego, że Bronisława Wildsteina lepiej jest nie ruszać. Jeszcze nie teraz.
Proszę może pozwolić mi, że tu przypomnę całość inkryminowanego maila od Zyty Gilowskiej:
Drogi
Panie Krzysztofie!
Tak
jest, tak trzymać! I nie puszczać! Nicować tę nicość aż do
kości. Bo to jest nicość. Kupiłam to dzieło i przeczytałam, w
pierwszej chwili pomyślałam, no cóż – wprawdzie grafomania, ale
dobrze motywowana. Jednak tylko w pierwszej chwili, przez kilka
minut. Do mojego popsutego (przez medycynę, geny mam dobre) zdrowia
musi się Pan przyzwyczaić, bo lepiej nie będzie. Ale może zdążymy
jeszcze wspólnie coś zrobić? Jak Bóg da. A teraz opowiem Panu
anegdotkę. W MF zastałam w charakterze rzecznika prasowego
bezczelnego młodziana bez wykształcenia i manier, przyjętego przez
moją poprzedniczkę („to brat Roberta Mazurka”) w skład tzw.
gabinetu politycznego, co niebywale ułatwiło szybkie rozstanie,
ponieważ owe gabinety rozwiązują się automatycznie wraz ze zmianą
osoby ministra. Otóż ten młodzian najpierw wpakował mnie na
„minę” (miał dużo mniej wyczucia ode mnie) a potem nawet mnie
straszył i groził mi jakimiś bliżej nieokreślonymi retorsjami.
Smarkacz groził wicepremierowi przy świadkach i mimo to (sic!)
jeden z ministrów przyjął go na trochę do swojego działu
prasowego, a potem wylądował u Wildsteina w TVP na jakieś pół
roku. Kiedy Wildstein odchodził z TVP, to tym chłopakom (między
innymi owemu „bratu”) zapewnił kolosalne odprawy jako kompensatę
utraconych zarobków, ponieważ byli to „specjaliści rynkowi”.
Wówczas poprosiłam Mariusza Kamińskiego (CBA) na rozmowę i
zapewniłam go, że to nie żadni fachowcy, a przykładowo „ten
mój” to zwykły miglanc i dyletant, więc ofiarowanie mu pół
miliona złotych (500 000 zł) odprawy z państwowej firmy jest
złodziejstwem. Dałam to na piśmie – na papierze Ministra
Finansów – skierowanym do Szefa CBA. Mariusz Kamiński chyba nie
zdążył nic z tym zrobić, ale jego następca z całą pewnością
ten papier znalazł (wcale się nie ukrywałam) i po-pokazywał. I
co? I nico. I to jest obrazek z doliny nicości, prawda?
Zupełnie
zapomniałam o najważniejszej sprawie. [Gdyby
nie zdrowie],
nigdy bym nie porzuciła polityki i Jarosława Kaczyńskiego. Nigdy!
Na to nałożyła się Katastrofa Smoleńska i brak możliwości
wyzwolenia się z pęt medycyny [...] Aha, proszę przy okazji
pozdrowić Coryllusa. Dzielny facet i ma takie lekkie
pióro,
pozdrawiam,
dobranoc,
Zyta
Gilowska
Jak już wspomniałem na początku, ile razy ktoś mi przypomni ową „książkę o Zycie”, od razu wracam wspomnieniami do całego tamtego zamieszania z jej wydaniem i oczywiście niemal automatycznie pojawia się w mojej głowie nazwisko Bronisława Wildsteina. Tym razem jednak było trochę inaczej. Otóż, jak wielu z nas wie, wczoraj odbyła się owa tak niezwykle wręcz udana konwencja wyborcza Karola Nawrockiego, którą dziś określamy mianem game changera, na której, w kolejności wystąpień pojawili się: prezydent Andrzej Duda, redaktor – tu akurat zaanonsowany jako intelektualista i pisarz – Bronisław Wildstein, prezes Jarosław Kaczyński, Marta Nawrocka, no i sam Kandydat. Od zakończenia konwencji, rozmawiałem z wieloma osobami i wszyscy – podkreślam: wszyscy – zadają sobie pytanie, po ciężką cholerę oni tam postanowili doprosić Wildsteina, w dodatku przedstawiając go jako intelektualistę i pisarza. A ja jeszcze chciałbym wiedzieć, czym ten człowiek sobie zasłużył aż tak, by nie dość, żeby być posadzonym po lewej ręce Prezesa, to jeszcze by zarówno sam Prezes, jak i Karol Nawrocki musieli z nabożeństwem wymieniać jego nazwisko. Czy on ma jakieś szczególne zasługi dla wolnej Polski, w sensie że większe niż dziesiątki innych działaczy i redaktorów? No nie. Czy może to jego wystąpienie było tak poruszające, że przebiło nawet prezydenta Dudę? Ależ skąd. To co on zaprezentował, to jeszcze jeden polityczny felieton na poziomie Piotra Semki, czy Rafała Ziemkiewicza. A może pisarz? No, może. W końcu dziś pisarzem są nawet Dominika Długosz i Lech Wałęsa.
Faktem jednak pozostaje, że Wildstein na konwencji w Łodzi wystąpił i był tam hołubiony z pełną pompą. A skoro tak, to ja się zastanawiam, kim on naprawdę jest. No i przede wszystkim, kim on jeszcze zamierza być i dlaczego, skoro zamierza, to zapewne i będzie. Gdy Andrzej Duda wygrał wybory prezydenckie w roku 2015 i wprowadził się do Pałacu na Krakowskim Przedmieściu, niemal na drugi dzień u jego boku pojawił się Marcin Kędryna, by kompromitować jego wizerunek przez kilka następnych lat. Czy podobnie będzie w tym roku, tylko zamiast Kędryny będziemy musieli znosić Wildsteina i to na dodatek w znacznie poważniejszej randze niż człowieka od robienia zdjęć i nagrywania filmików na telefon. To jest mocno prawdopodobne, i jedynym pocieszeniem jest to, że miejsca tego nie będzie grzał Michał Żebrowski.
OdpowiedzUsuńTo jest odwieczny problem PiSu, ale nie da się chyba nic na to poradzić.