czwartek, 27 lutego 2025

O śniadaniu na trawie i porządnej żelaznej miotle

 

Poniższy tekst napisałem i zamieściłem tu cztery lata temu, licząc bardzo na większy odzew, ale niestety, jak to często bywa, mocno się przeliczyłem i wręcz o tym – nie temacie, oczywiście, ale o samej publikacji –  zapomniałem. Spędziliśmy jednak miniony tydzień w naszym Przemyślu i kwestia męczeństwa państwa Kurpielów jakimś tam sposobem wróciła, więc pomyśałem sobie, że warto byłoby o nim opowiedzieć. Tymczasem okazało się jednak, że tekst już jednak powstał, ale że powstał ze wspomnianym wcześniej rezultatem, pomyślałem,  że go opublikuję raz jeszcze, z pewnym bardzo ważnym uzupełnieniem. Ale to już może pod sam koniec.    

 

 

      Mam tu pod nosem nadzwyczaj interesującą książkę wydaną przez znanego nam watykańskiego dziennikarza oraz publicystę Vittorio Messoriego pod prostym tytułem „Cud”, w której opisuje on nam  historię prawdopodobnie najlepiej udokumentowanego dochodzenia w sprawie cudu właśnie „przywrócenia natychmiastowo i ostatecznie” nogi 23-letniemu Miguelowi Juanowi Pellicerowi. Noga ta, złamana kołem wozu, a później zaatakowana przez gangrenę, została hiszpańskiemu chłopakowi odcięta w publicznym szpitalu w Saragossie i zakopana na cmentarzu szpitalnym, by po dwóch latach zostać cudownie przywrócona dzięki wstawiennictwu Maryi. Jak mówię, to co się zdarzyło w roku 1640 w Saragossie, to być może najlepiej udokumentowany oraz potwierdzony wieloma świadectwami  cud właśnie, a mimo to jednocześnie, jak sądzę, coś o czym większość z nas zwyczajnie nie słyszała.

      Po przeczytaniu owej książki, gdzie, powtarzam, wszystko, wraz z wszelkimi koniecznymi dowodami przedstawione jest czarno na białym, skonsultowałem się z zaprzyjaźnionym księdzem i zapytałem go jak to jest, że coś tak wielkiego jak owo zdarzenie z Saragossy pozostaje całkowicie nieznane, podczas gdy raz na jakiś czas słyszymy o kolejnych świętych, czy choćby błogosławionych, których wstawiennictwo dokonało rzeczy niezwykłych, a owe wydarzenia pozostają w świadomości wielu. Odpowiedział mi ów ksiądz, że nawet i tu, jak w wielu innych miejscach i sytuacjach, mamy do czynienia z tak zwanym „block busting” gdzie wygrywa ten silniejszy, bardziej agresywny, czy zwyczajnie bardziej obrotny. A cud z Saragossy został w tym miejscu w którym jest do dziś, bo najwidoczniej nie miał wystarczająco silnych promotorów.

         Brzmi to wszystko oczywiście nie najładniej, choć z drugiej strony myślę, że jeśli tu akurat jest aż taka konkurencja, to tym bardziej musi to oznaczać, że mamy do czynienia z towarem naprawdę pierwszej klasy. A skoro tak, to niech będzie jak jest. Niech oni konkurują, a nasza wiara niech rośnie.

         Przypomniałem sobie tamtą historię oraz związaną z nią rozmowę, podczas niedawnego pobytu w Przemyślu, a konkretnie na pewnym symbolicznym bardzo grobie w wiosce Tarnawce, tuż obok miasta. Proszę sobie mianowicie wyobrazić, że tam, w owych Tarnawcach znajduje się takie miejsce:

 


 

Od razu wyjaśniam, że to co tu widzimy to jest to co pozostało po domu rodziny niejakich Kurpielów. Owe ruiny są upamiętnione specjalną tablicą, natomiast poza nimi tuż obok znajduje się zaledwie krzyż oraz coś takiego:



 

 

Co tam się stało, że mimo tej nędzy, znajdziemy w tym miejscu ową tablicę? Oto, proszę sobie wyobrazić, że podczas II Wojny Światowej wspomniani wyżej państwo Kurpielowie przechowywali w owym dziś już kompletnie zrujnowanym majątku 25 Żydów, których jedynym schronieniem na wypadek ewentualnego nieszczęścia było to przedziwne miejsce pokazane wyżej. Niestety stało się tak, że któregoś dnia miejscowi Ukraińcy donieśli Niemcom o tym co owi Kurpielowie wyprawiają, no i w efekcie wszyscy Żydzi zostali ze swojej nory wyciągnięci, następnie – co ciekawe przez tych samych Ukraińców – niemal wszyscy rozstrzelani, a po nich oczywiście wzięto się za samych Kurpielów. Co ciekawe, wojnę przeżyło sześcioro dzieci Kurpielów, oraz dwóch czy trzech Żydów, którym udało się uciec, w tym, jak słyszę, przyszły minister oraz premier w PRL-owskim rządzie, Zbigniew Messner.

        No i to tyle. Jeszcze jedna historia z tamtych dziwnych lat. A ja sobie myślę, że z jednej strony to naprawdę ciekawe, że historia małżeństwa Kurpielów i owych 24, czy 25 Żydów nie jest powszechnie znana, a z drugiej strony nie zapominajmy, że ów czas to były setki, jeśli nie tysiące takich historii i trudno jest bardzo, by każda z nich znalazła tu swoje miejsce. Tak samo akurat by swoje miejsce znalazł tu wśród nas każdy cud, uczyniony za wstawiennictwem tego czy owego świętego, czy nawet samej Matki Boskiej.

         A ja już na sam koniec tych rozważań, chciałbym zakomunikować, że w roku 2010 Kurpielowie zostali pośmiertnie uhonorowani przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżami Kawalerskimi Orderu Odrodzenia Polski, a Prezydent podpisał nadanie krzyża tuż przed swoją tragiczną śmiercią w katastrofie lotniczej w Smoleńsku. Dopiero trzy lata później Kurpielowie zostali odznaczeni medalem „Sprawiedliwi wśród Narodów Świata”, nadawanym przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie.

         No i znów pojawia się pytanie, czemu tak mało wiemy o cudzie z Saragossy. Odpowiedź jest prosta i znajduje się w historii z Tarnawiec spod Przemyśla.

 

A zatem, jak widzimy choćby na tych dwóch zdjęciach, poza wspomnianą tablicą, umieszczoną tam na tym rozwalającym się, zapomnianym i schowanym przed światem murze, skrywającym smutną historię państwa Kurpielów i tych biednych Żydów, tam nie ma nic. Te cegły porośnięte trawą i długi, głęboki tunel, wykopany przez pana Kurpiela po to by jego Żydzi mogli się okryć i ewentualnie uciec.

Ale jest jeszcze coś, absolutnie strasznego. Otóż prosze sobie wyobrazić, że zanim Niemcy zaczęli swoją egzekucję, kazali Kurpielom wynieś na zewnątrze stół, a pani Kurpielowej przyrządzić im śniadanie. Zjedli, a potem ją zastrzelili.

 

 

niedziela, 16 lutego 2025

"Módl się za nami grzesznymi"

 

     Jak być może część z nas już wie, wczoraj przy sobocie, Donald Tusk zamieścił na swoim facebookowym profilu zdjęcie, na którym obiera kartofle, podpisując je filuternym komentarzem: „Jak widać, nie zawsze i nie wszędzie mogę zgrywać ważniaka”. Nie byłoby to może bardziej ciekawe i zawstydzające, gdyby nie fakt, że do wykonania owej prezentacji pan premier przeniósł się z kuchni do salonu, na eleganckim dywanie ustawił kubeł na śmieci, garnek i worek ze wspomnianymi kartoflami, a sam usiadł sobie na fotelu, do jednej ręki wziął częściowo obrany kartofel, do drugiej nożyk i cyknął sobie odpowiednią fotkę. Co może już nie najważniejsze, ale, owszem, interesujące, uważni internetowi komentarzyści zwrócili jeszcze uwagę na fakt, że na grzbiet Donald Tusk zarzucił firmowe hoodie za 1300 zł.

    Jak się możemy domyślać, Tusk z kartoflem wśród bardziej przytomnej części wywołał szyderczy śmiech, co oczywiste, również jednak, co wcale już nie wygląda na tak oczywiste i przed wszystkim sensowne, głębokie przekonanie, że oto ten rudy dureń wbił sobie właśnie kolejny gwóźdż do swojej niemieckiej trumny. Czemu zatem piszę, że kwestia owego gwoździa nie jest wcale aż tak oczywista. Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, wystarczy, moim zdaniem, wyobrazić sobie, w jakich dekoracjach doszło do powstania tej kartoflanej prowokacji. Otóż ja osobiście myśę sobie, że zaczęło się to wszystko tak, że otaczający Donalda Tuska specjaliści od naganiania mu kolejnych fanów przyszli do niego i odbyła się następująca rozmowa:

- Panie Premierze, dobrze by było, gdyby wrzucił pan na swój profil zdjęcie jak obiera kartofle.

- Co za bzdura! Przecież ja nawet nie wiem, jak to się robi.

- Nie szkodzi. Damy panu do ręki częściowo obrany kartofel i nóż i sprawa załatwiona.

- No dobra, ale ja nie lubię chodzić do kuchni, bo tam jest syf i śmierdzi.

- Tym lepiej. Zapozuje pan na fotelu w salonie, pisowcy dostaną napędu i rozpropagują to zdjęcie.

- No ale co powiedzą nasi? Przecież to trochę cringe.

- Spokojna głowa. Przecież wszyscy wiemy, że to jest banda durniów. Oni uznają, że jest pan równy gość, który nawet potrafi obrać ziemniaka tak jak i oni. Więc i jest taki jak oni. Zwykły człowiek.

- No nie, bez przesady.

- Luzik, premierze. Zobaczy pan. Lecimy z tym.

      Czy tak było, tego oczywiście nie wiemy, to co natomiast wiemy, to reakcja osób obserwujących konto Donalda Tuska na Facebooku. Nie wiem, co to za ludzie, domyśam się, że część z nich to działacze Platformy Obywatelskiej, jakaś część to starsze stuknięte panie, jeszcze jakaś grupa to wdzięczni funkcjonariusze komunistycznych służb, ale ponieważ jedną z tych osób znam osobiście i uważam ją za zwykłą, porządną, inteligentną panią, obawiam się, że takich jak ona jest znacznie więcej. Proszę popatrzeć:

„Normalny Premier = normalna Polska!”

„Za tę autentyczność Pana szanujemy!”

„Super, jakie to odprężające, że są normalni politycy na świecie. Uwielbiam pana pracowitość i poczucie humoru”

„Wreszcie normalny człowiek.”

„Przede wszystkim prawidłowa segregacja odpadów Bio. Brawo Panie Premierze”

„Faceci z jajami, sprawdzają się w każdej sytuacji”

„Właśnie to jest wymiar ‘wielkości’ i ‘ważności’. Nie tylko mąż, ale i Mąż Stanu”

„Podoba mi się taki Premier”

„I ja też teraz obierałam ziemniaki! Tośmy się zgrali w czasie”

„Życie rodzinne. Dobra odskocznia od polityki”

„Ot normalny, zwyczajny mąż, ojciec, dziadek sweet”

„Mąż, dziadek, Premier doskonały w każdej z tych ról. Brawo Panie Premierze”

„Nie tylko wysokiej klasy polityk ale przede wszystkim zwyczajny gość”

„Normalny Premier, wreszcie normalny Kraj”

„Brawo Panie Premierze. Bardzo dobra robota. Prawdziwy Mąż Stanu. Wszystko potrafi”

„Super prawdziwy facet”

„Normalny facet, zna życie”

„Pan premier wszędzie się sprawdza żadna praca nie hańbi”

„Super !!! Takiego męża, Doceniam”

„Normalny facet. Dziadek i mąż. I do tego nasz premier”

„Tusk to nie tylko wielki polityk i mąż stanu ale normalny człowiek , wspaniały mąż , ojciec i dziadek”

„Pozdrawiam Panie premierze! Pożyteczny dla Polski i pożyteczny w swoim domu!”

„Po prostu Człowiek, który umie cieszyć się z bycia mężem, ojcem, dziadkiem. Proste”

      I tak dalej, i tak dalej. W tym dokładnie nastroju. Ja tu nawet nie musiałem szczególnie przebierać. Niemal wszystko co się tam pojawiło jest właśnie takie. I wiedzą Państwo ile tego jest? Ponad 25 tysięcy. I nie oszukujmy się. To jest legion.

      Myślę, że możemy się zacząć martwić. I prosić: Módl się za nami grzesznymi.



 

sobota, 8 lutego 2025

Czy kandydata Trzaskowskiego boli mózg?

 

        Gdy ów przedłużający się brak aktywności wprowadził wśród nas pewien niepokój i część z komentatorów zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem Niemcy nie postanowili dokonać podmianki i w zbliżających się wyborach prezydenckich postawić na Donalda Tuska, albo wręcz na Manfreda Webera, Rafał Trzaskowski wrócił i to wróćił z przytupem. Kiedy piszę tę słowa, raz za razem wyskakują kolejne informacje o tym, że pan Rafał zachowuje się co najmniej ekscentrycznie, a słowa, które z siebie wyrzuca budzą podejrzenie, że on albo jest pijany, albo upalony, albo tak bardzo zdenerwowany sytuacją na kampanijnej scenie, że robi wrażenie głupka.

         Ja natomiast, gdyby ktoś mnie spytał, powiedziałbym, że praktycznie od pierwszego dnia, jak on pojawił mi się przed oczyma, jestem głęboko przekonany, że, gdyby z niego zdjąć całą tę bufonadę, pozostałaby już tylko autentyczna, czysta głupota. Z mojego punktu widzenia, Rafał Trzaskowski jest głupi dokładnie w tym samym stylu i stopniu, co, nie przymierzając, pani poseł Kidawa-Błońska. Dowodów na to mam doprawdy wiele, zaczynając od tego, że nie może być osobą inteligentną, czy choćby tylko cwaną, ktoś, kto uwierzywszy w to, że jest niski, ma krótkie grube nóżki i gruby wystający tyłek, uznał za stosowne ściskać się gorsetem, a na nogi zakładać buty z koturnami, a kończąc na nieustannym – czy jest po temu odpowiednia okazja, czy nie – popisywaniu się rzekomo pierwszorzędną znajomością języków angielskiego i francuskiego. Nie może być cwany, a tym bardziej intelegentny ktoś, kto w ramach kampanii wyborczej daje się sfilmować razem ze swoją żoną, w sytuacji gdy ona wyznaje mu swoją miłość od pierwszego wejrzenia, a on ją na to informuje, że on tak naprawdę zwrócił na nią baczniejszą uwagę dopiero podczas ślubu, i czyniąc to wyznanie, wypina z dumą pierś tak, że ona mu niemal rozrywa ten gorset.

         A zatem, powtarzam, dla mnie Rafał Trzaskowski jest literalnie głupi. A z wszystkich moich argumentów na podparcie tej tezy chciałbym podzielić się tym, o którym swego czasu wspomniałem tu na tym blogu, ale z zebranych pobieżnie informacji wnioskuję, że nie wbił się on jakoś szczególnie w pamięć Czytelników. Otóż kilka już dobrych lat temu, z okazji rocznicy odejścia Wojciecha Młynarskiego, władze Warszawy postanowiły nazwać jego imieniem któryś z miejskich skwerków. Zebrali się tam więc miejscowi urzędnicy wraz z prezydentem Trzaskowskim na czele, a ten, zapewniwszy wszystkich, że on zawsze bardzo cenił Młynarskiego, przyznał się, że jego ulubioną piosenką Artysty była „Niedziela na Głównym”, a szczególnie jeden jej fragment...

      Zanim przejdę do rzeczy, tym, którzy tego tekstu nie znają, przypomnę. Otóż, krótko mówiąc, treść jest taka, że słynny w latach 60. ubiegłego wieku francuski piosenkarz Gilbert Bécaud występuje w warszawskiej Sali Kongresowej, śpiewa swoją piosenkę pod tytułem „Dimanche a Orly”, a publiczność zalewa się łzami ze wzruszenia. Widząc to, Młynarski nadzwyczaj inteligentnie proponuje całemu temu zakompleksionemu towarzystwu udanie się na dworzec Warszawa Główna i tam dopiero nabranie odpowiedniej przytomności.

       Otóż występując w tamtych dawnych bardzo latach w Sali Kongresowej, śpiewał Gilbert Bécaud o człowieku, zwykłym skromnym Francuzie, który nie mogąc już wytrzymać na zgniłym Zachodzie, każdej niedzieli udaje się na lotnisko Orly i z utęsknieniem patrzy na odlatujące samoloty, w nadziei, że i jemu się któregoś dnia uda wsiąść do jednego z nich i uciec z tego kapitalistycznego piekła, ale jedyne co mu zostaje, to tekst lotniskowej zapowiedzi:

Avion à destination de New York
Décollage prévu dans une heure
Les voyageurs sont demandés
De se réunir devant la porte 42

       A Wojciech Młynarski, jak rozumiem – wówczas jeszcze człowiek nie dość że przytomny, to jeszcze nadzwyczaj wrażliwy – słuchając tego bełkotu i obserwując reakcję polskiej publiczności, postanawia wyrzucić z siebie to co go tak dręczy i polecić im wszystkim, by jak już otrą z policzków te łzy wzruszenia, udali się na Dworzec Główny w Warszawie i tam się spróbowali doprowadzić do przytomności.

      Czyta więc Rafał Trzaskowski tekst owej piosenki – swoją drogą robi to tak, jakby nie dość że widział go na oczy po raz pierwszy w życiu, to jeszcze nie rozumiał z niego ani słowa – włącznie z występującym tam określeniem „non-ironowy", które postanawia odczytać fonetycznie – ale jeszcze zanim dochodzi do wspomnianego francuskiego fragmentu, wpada na coś, co go moim zdaniem definiuje absolutnie i ostatecznie. Otóż w pewnym momencie, jeszcze przed tym jak namaluje owe rozedrgane emocjami twarze zgromadzonych na sali zakochanych w Bécaud warszawskich pań, pisze Młynarski tak: „A jeśli ktoś posiadał język obcy, to tak się mniej więcej, proszę państwa, zachowywał, jakby do wszystkich chciał powiedzieć: ‘Popatrzcie na mnie, chłopcy’, i wcielał się w tergalowego byka i wchłaniał ten komunikat...”. Trzaskowski to odczytuje, i najwyraźniej nie wiedząc co czyni, przechodzi do wspomnianego francuskiego fragmentu. A my patrzymy na tę nie skażoną myślą twarz, na to tępe zadowolenie z siebie i nie jesteśmy w stanie uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.

        Szydzi Młynarski niemiłosiernie z tej bandy snobów, którzy o niczym nie mają bladego pojęcia, poza tym, że do nich do Warszawy przyjechał prawdziwy Francuz i jest taki piękny i wzruszający, a ci z nich, którzy akurat znali język zachowywali się tak jak gdyby chcieli zawołać: „Popatrzecie na mnie chłopcy!, a Rafał Trzaskowski na to wpada na scenę i i krzyczy: „Popatrzcie na mnie, ludzie! Patrzcie jak ja wymiatam po francusku! Czaicie to?”

      Co on ma w głowie?

      Pamiętam pewnie Wojciecha Młynarskiego z lat bardzo dawnych, dawnych, nie tak dawnych, no i całkiem nowych, poprzedzających jego odejście. Wiemy aż nazbyt dobrze, w jakim stanie emocji on się znalazł w związku z tą nieszczęsną sytuacją społeczno-polityczną, jaka nas aż tak bardzo dręczy. Kiedy Trzaskowski czytał tekst jego „Niedzieli na Głównym”, by w końcu dojść do tego, co przecież najważniejsze, Wojciech Młynarski pewnie tego nawet nie słuchał. No ale możemy się zastanowić, czy gdyby jednak słuchał i to usłyszał, nie dostałby szoku. Chociaż... kto wie. Może on już aż tak nienawidził PiS-u, że nawet tam, w tym swoim kąciku w niebie, uznałby, że w sumie to jest bez znaczenia.

       I kto wie, czy nie miałby racji. W końcu, jakie to ma znaczenie, co Rafał Trzaskowski ma w tyłku, łokciu, czy nawet w głowie?




   

poniedziałek, 3 lutego 2025

Czy każde polskie serce pika, gdy w telewizji Republika występuje poseł Łącki?

      Od niesławnego wystąpienia minister Nowackiej i poczynionej przez nią uwagi na temat „polskich nazistów”, wspólnie z Niemcem budujących Auschwitz, upływa kolejny już dzień, a ja mam wrażenie, że jeszcze trochę czasu, a słowa Donalda Tuska o tym, że biedactwo – choć owa nieuwaga zasługuje na reprymendę – zaledwie się przejęzyczyło, powszechnie i oficjalnie uzyska status faktu, a nie zaledwie opinii. I nie mam tu na myśli jedynie wypowiedzi strony bezpośrednio zainteresowanej wyciąganiem Nowackiej za uszy z gnoju, jakiego narobiła, ale również głosów tych z nas, którzy jak najbardziej życzą owej kobiecie wszystkiego najgorszego. Dla większości z nas, pogląd jakoby Polacy nie dość że urodzili się antysemitami, i z nienawiści do Żydów gotowi byli ich wysyłać na śmierć, to jeszcze byli nazistami, jest tak absurdalny, że nawet ktoś taki jak Nowacka nie mogłaby posunąć się aż tak daleko. Dlatego, jak mówię, my wiemy, że ona – podobnie jak cale reprezentowane przez nią środowisko – Polski nie szanuje, Polski się wstydzi, Polskę chętnie by oddała w niemieckie łapy, ale że niby „polscy naziści” postawili Auschwitz? No, bez przesady. A zatem – bezmyślne i beztroskie przejęzyczenie.

     Uważam to myślenie za błąd, z powodów, o których za chwilę, ale również widzę jako błąd – nie moralny, ale merytoryczny – pogląd wyrażony ostatnio przez kibiców Legii Warszawa, że Barbara Nowacka to „antypolska kurwa”, błąd w tym sensie, że, owszem, antypolska, ale jednak nie „kurwa”. W czym rzecz? Otóż, gdybyśmy przyjęli, że Nowacka, to „kurwa”, musielibyśmy uznać, że ona Polskę zdradziła i to pewnie za pieniądze. A zatem, wypadałoby też nam przyjąć, że ona tak naprawdę wie, że pojęcie „polskich nazistów” w znaczeniu historycznym to fikcja, ale ruska i niemiecka propaganda kazała jej te słowa wypowiedzieć. A więc z jednej strony, ona się nie przejęzyczyła, tylko odczytała z uwagą to, co jej napisano, ale niejako wbrew swojej wiedzy i przekonaniom. Normalnie jak to bywa z kurwami.

     Proszę mi teraz pozwolić podzielić się swoją refleksją odnośnie tego, co tak naprawdę stało za – wcale nie tak egzotycznym – wystąpieniem minister Nowackiej. Otóż dla każdego człowieka w miarę starannie obserwującego społeczno-polityczną scenę w Polsce, jest faktem, że istnieją środowiska utrzymujące, że to iż Niemcy zdecydowali się na budowę obozów śmierci akurat w Polsce, spowodowane było, owszem, tym, że tu Żydów było dużo za dużo, by ich systematycznie wyłapywać i wywozić czy to do Niemiec, czy to do Holandii, Włoch, czy Francji, ale przede wszystkim, że dzięki aktywnej i pełnej zaangażowania współpracy ze strony polskich antysemitów, czy, jak woli Nowacka, nazistów, ogólne koszta, fizyczne i finansowe, będą minimalne. Zdaniem owych historyków, polityków, intelektualistów, i pracowników mediów – a jest ich cały legion – jest czas byśmy zgodnie się do tej potworności przyznali.

     Dziś Barbara Nowacka wygłasza to swoje czarne zdanie i cała Polska popada w stan niebywałej wręcz histerii, że, z jednej strony, jak ona mogła, a z drugiej, że jak ktokolwiek może ją oskarżać, że ona jest tak głupia i w tej głupocie aż tak nieprzytomna. W tej sytuacji, ponieważ – jak niestety aż nazbyt wiele razy, mogliśmy być tego świadkami – pamięć jest tym co w sytaucjach kluczowych zawodzi nas najbardziej, chciałbym przypomnieć wypowiedź czołowego polityka Koalicji Obywatelskiej, Artura Łąckiego, jeszcze z roku 2021, kiedy to ów Łącki w rozmowie w TVP Info stwierdził co następuje: „Dawno historycy stwierdzili ten fakt, że obozy koncentracyjne, w których mordowało się Żydów i Polaków, powstały na terenie Polski, dlatego że w Polsce był największy antysemityzm przed II wojną światową”.

      Wypowiedź Łąckiego wywołała oczywiście pewne oburzenie, ale nie na tyle duże, by któryś z obecnych w studio gości nie wyprowadził go stamtąd na butach, lub by w jej efekcie przestano Łąckiego zapraszać do stacji, że już nie wspomnę o wyrzuceniu go z partii na zbity pysk. Prawdę powiedziawszy, poruszenie jakie mogliśmy zaobserwować nie było nawet w jednym procencie tak duże, jakie ma miejsce dziś wobec wybryku Nowackiej. Mało tego, ani żaden z partyjnych kumpli Łąckiego, ani nawet on sam, nie próbowali się bronić jakimiś idiotycznymi wymówkami na temat rzekomego przejęzyczenia. Było wręcz odwrotnie. Łącki osobiście przeprosił za „niefortunną” wypowiedź, publikując swoje oświadczenie w „Monitorze Szczecińskim” [sic!],  jednak tylko w tym sensie, że on był mało precyzyjny, bo prawda jest taka, że to iż Niemcy budowali swoje obozy w Polsce było spowodowane „również”, a nie „wyłącznie” tym, że w Polsce panował zbrodniczy antysemityzm. Proszę rzucić okiem:

Dość niefortunnie dobrałem słowa. Z mojej wypowiedzi można by było wyciągnąć nieuprawniony wniosek, że niemieccy naziści wybudowali obozy koncentracyjne w Polsce jedynie ze względu na to, że w polskim społeczeństwie były silne nastroje antysemickie. Nie takie były moje intencje i przepraszam za niefortunny dobór słów. Bowiem powodów jakie zdecydowały o tym, że przemysł zagłady hitlerowcy ulokowali w Polsce było wiele; od geograficznych przez demograficzne aż po ekonomiczne. W opracowaniu autorstwa Roberta Szuchty p.t. ‘1000 lat Historii Żydów Polskich’ wydanym przez Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, autor wspomina, że między innymi i ten fakt brany był pod uwagę przez nazistów przy podejmowaniu decyzji”. 

     O jakim więc przejęzyczeniu możemy mówić? A jeżeli nawet możemy, to po ciężką cholerę? A cóż to zmieni, skoro Robert Szuchta „wspomina ten fakt”? I cóż to mogłoby zmienić, skoro trzy lata z grubym hakiem po tamtym wybryku, nie dość że pozycja Łąckiego pozostaje niewzruszona, to przy braku TVP Info, on jest stałym gościem w debatach organizowanych przez telewizję Republika, która, jak wiemy, gdy nadaje, to pika każde polskie serce? Jedyne co jest w tym wszystkim pocieszające, to to, że cała ta gadka o „przejęzyczeniu” stanowi pewien znak czasów. Najwidoczniej z tym co trzy lata temu jeszcze wypadało, dziś lepiej jest się za bardzo nie wychylać. Bo piłkarscy kibice wyskoczą jeszcze z jaką kurwą, czy czymś jeszcze brzydszym.





Kto się boi Bronisława Wildsteina?

  Ile razy przypominam sobie swoją książkę „O samotnej wyspie, zapomnianej łodzi i oceanie bez kresu”, w której zamieściłem całą kor...