poniedziałek, 1 września 2025

Jeszcze o ostatecznym rozwiązaniu kwestii niemieckiej

 

Nie mam naprawdę pojęcia, ile przez te wszystkie lata jak prowadzę ten blog, zamieściłem tu tekstów na wszystkie możliwe tematy, ale musiało ich tu już pojawić dobrych kilka tysięcy, a jestem pewien, że większość z owych tematów skomentowałem wielokrotnie, z każdej możliwej perspektywy. Jest to oczywiście powód do satysfakcji, z drugiej strony jednak, od dłuższego już czasu coraz częściej przyłapuję się na tym, że gdy coś mnie zacznie uwierać, nie bardzo potrafię znaleźć sposób by powiedzieć coś, czego już wcześniej nie powiedziałem. No i w efekcie, pomijając to potężne archiwum, ten blog zieje zawstydzającą pustką.

Weźmy takie niemiectwo. Ów wrzód na organizmie świata daje mi niezliczone wręcz okazje, by go jakoś opisać, a tymczasem czy ta okazja to kolejna rocznica wybuchu II wojny Światowej, czy Powstania Warszawskiego, czy masakry Woli, czy likwidacji Getta, czy któreś z kolejnych świadectw, jakie nam pozostawia historia, czy wreszcie zupełnie aktualne wybryki przedstawicieli tego czy to narodu, czy zbiorowiska plemion, czy po prostu cywilizacyjnego wybryku i diabeł jeden wie, nawet ja nie jestem w stanie powiedzieć coś nowego. Zwłaszcza gdy o Niemcach powstału tu już dotychczas może i najwięcej tekstów

Mamy jednak dziś rocznicę napaści Niemiec na Polskę, a ja coś czuję, że ta akurat rocznica jest wyjątkowo szczególna. Mam bowiem wrażenie, że nigdy dotąd od czasu zakończenia wojny owi Niemcy nie demonstrowali w stosunku do Polska aż takiej wrogości, wrogości wręcz fizycznej i namacalnej. Z tego też względu czuję też wielką potrzebę powtórzenia pewnej myśli, którą tu mogli Państwo znaleźć jeszcze w roku 2012, a ja już naprawdę nie ma nic więcej do dodania. Bardzo proszę.



Wydaje mi się, że Niemcom jako Niemcom poświęciłem tu dwie, albo trzy notki. Jedna z nich nawet nosiła najbardziej jednoznaczny z możliwych tytuł, czyli „Niemiectwo”, a opisałem w niej historię opowiedzianą mi kiedyś przez mojego dziś już świętej pamięci wujka, który w czasie wojny był małym dzieckiem i pewnego dnia został dostał od jakiegoś Niemca pięścią w twarz, tylko przez to, że się kręcił po okolicy i mu zasłaniał świat. To co mnie w tej historii poruszyło najbardziej, to nie tyle to, że mój wujek od tego Niemca oberwał, ale, że on do końca swojego życia pamiętał, jak wtedy pobiegł z płaczem do swojego ojca, i jak ten go przytulił, i jak mu drżały te jego wielkie, spracowane wiejskie dłonie. Opowiedziałem tę historię i zakończyłem wszystko refleksją, że może dla świata – no bo przecież ani dla całej naszej rodziny, ani nawet dla mnie, dziś tu piszącego ten tekst – lepiej by było, gdyby on temu szwabowi zwyczajnie poderżnął gardło. Tymi swoimi trzęsącymi się rękoma wziął nóż i poderżnął mu gardło od jego jednego szwabskiego ucha do drugiego.

Kiedy pisałem tamten swój tekst o Niemcach, chyba jeszcze nie znałem innej historii, której chyba jednak wciąż nie miałem okazji opowiadać, a która stanowi fragment wspomnień Roalda Dahla ze jego pobytu w Afryce, natomiast jak najbardziej dotyczy znanego nam już Mdisho z plemienia Muanumuezi. Otóż, jak niektórzy pewnie pamiętają, ostatni raz jak spotkaliśmy się z owym Mdisho, mieszkający w Afryce Anglicy szykowali się do wojny z Niemcami, a sam Mdisho tłumaczył Dahlowi, że to właśnie teraz, kiedy jeszcze wojna się nie zaczęła, jest najlepszy moment do tego, by wszystkich kręcących się po okolicy Niemców wymordować, i będzie spokój. Póki oni się niczego nie spodziewają i są całkowicie bezbronni, tylko ktoś kompletnie naiwny nie skorzystałby z okazji. Dahl tłumaczył Mdisho, że w cywilizowanym świecie tak się nie postępuje, a Mdisho mu z kolei objaśniał, że jego ojcowie zawsze uderzali pierwsi. I że on akurat o wiele lepiej rozumie to, niż jakieś bezsensowne czekanie.

No i wreszcie wojna została wypowiedziana, jak to ładnie ujął Dahl, rozległ się gwizdek i mecz się rozpoczął. Sam Dahl został natychmiast powołany do wojska, mianowany oficerem i wysłany z grupą czarnych żołnierzy na drogę z Tanganiki do dzisiejszego Mozambiku, by tam zatrzymać i internować wszystkich uciekających z miasta Niemców. Kiedy on tam stał na tej drodze i czekał na rozwój wypadków, Mdisho nie czekał na nic. Przybrał strój wojenny, porwał ze ściany należącą do Dahla pamiątkową muzułmańską szablę, pięknie grawerowaną scenami z życia Proroka, i popędził do domu najbliższego znanego sobie Niemca, miejscowego plantatora sisalu. Niezwykła jest owa opisywana przez Dahla scena, kiedy to Mdisho biegnie przez chyląca się ku wieczorowi, a następnie już nocną Afrykę, z tą szablą w dłoni, godziny mijają, a on ma w głowie tylko to jedno – trzeba zabić Niemca, zanim Niemiec zabije ciebie.

No i wpada do tego domu, biegnie przez jeden pokój, potem drugi, wreszcie wpada do ogrodu, a tam stoi ten Niemiec i pali w ognisku jakieś papiery. No i oczywiście, jak się domyślamy, nie ma żadnych negocjacji, żadnych deklaracji, ani nawet żadnych zaklęć. Mdisho robi najpierw jeden zamach potem poprawia drugim, i obcina Niemcowi głowę. A potem, tak samo szybko i tą samą drogą, wraca do swojego domu.

Bardzo znamienna jest natomiast rozmowa, do jakiej w tej sprawie dochodzi między Dahlem a Mdisho. Mdisho w bezgranicznym uniesieniu opowiada mu o swoim zwycięstwie, a Dahl, zmartwiony jak cholera, musi go wręcz błagać, by nikomu pod żadnym pozorem nie wspominał o tym, co zrobił, bo zostanie aresztowany i pewnie surowo ukarany. „Dobrze postąpiłeś. Zachowałeś się jak bohater”, mówi mu Dahl. „Tylko, pamiętaj, nie mów o tym nikomu”.

Przypomniała mi się tamta scena kiedy wpadł mi w ręce któryś z ostatnich numerów „Warszawskiej Gazety”. Na samym dole strony tytułowej widnieje tytuł: „Hekatomba dokonana przez ‘szlachetny’ Wehrmacht”, a obok jest to zdjęcie. Malutkie skromne zdjęcie, jedno z tych starych, przymglonych historią czarno-białych zdjęć, które Niemcy podczas okupacji lubili pstrykać wszędzie tam, gdzie się pojawili. Oto jakiś budynek, na ziemi leży parę ciał świeżo rozstrzelanych mężczyzn, a nad tymi ciałami stoi dwóch innych, i czeka na swoją śmierć. Jeden z nich to chyba jeszcze młody chłopak. Drugi jest już zdecydowanie starszy. No i proszę sobie wyobrazić, że ten chłopak ma złożone na piersiach dłonie i płacze. Ale płacze nie tak, jak to czasem jedni ludzie płaczą, a drudzy na to patrzą i stwierdzają, że oto ktoś płacze. On płacze tak jak człowiek, który za chwile umrze i nie pozostaje mu nic innego jak właśnie się rozpłakać.

Ten co stoi obok niego już nie płacze. On wygląda trochę tak jak wyglądają pojedynkujący się na westernach kowboje. A więc stoi wyprostowany, z dzielnie wysuniętą do przodu piersią, nawet ręce trzyma tak jakby miał za chwilę sięgnąć po rewolwer. I wszystko wyglądałoby właśnie w ten sposób, gdyby nie to, że kiedy się przyjrzeć uważniej, to widać, że on nie czeka na swoją szansę, ale wyłącznie na śmierć. W całej jego postawie nie ma śladu skupienia, śladu niepewności. No i ma głowę uniesioną zbyt wysoko, i te dłonie są otwarte zbyt szeroko. Tego już akurat nie widać, ale mam wrażenie, że nawet jeśli on ma oczy otwarte, to patrzy gdzieś w dal, nad głowami tych Niemców, którzy przyjechali do jego miasta, by go zabić.

Co to za scena? Nieważne. Jedna z wielu wojennych scen z okupowanej Polski, której bohaterami nie byli ani polscy żołnierze, ani partyzanci, tylko zwykli Bogu ducha winni cywile. Każdego dnia zabijani przez Niemców. Patrzę więc na to z jednej strony ponure, a z drugiej tak podniośle uroczyste zdjęcie, i myślę sobie, że ci Niemcy to jednak nie byle jaki naród. Taka historia, taka kultura, takie aspiracje – a jak idzie o stronę emocjonalną, to wyłazi coś tak pomiędzy Muanumuezi a najbardziej spedalonym kozactwem, z tym może tylko zastrzeżeniem, że opcja kozacka byłaby tu zdecydowanie bardziej wyeksponowana. I powiem uczciwie, że ponieważ mamy wojnę i musimy dokonać jakiegoś wyboru, to ja bym zdecydowanie był za tym, żeby tam wpadł jakiś Murzyn z bogato inkrustowaną scenami z życia Proroka szablą, i im wszystkim poobcinał te szwabskie łby. I nawet nie po to, by było kulturalniej, ale zwyczajnie przyjemniej. Dla zwykłej ludzkiej satysfakcji.

Niemcy. Jasna cholera! Że się to jakimś cudem na tej naszej Ziemi uchowało. I nawet z tymi kartoflami nic nie wyszło. Ciekawe tylko czy to już naprawdę jest tylko melodia przeszłości? Bardzo liczę na to, że jednak nie.

PS.

Czy wiedzą Państwo, że prominentny nowojorski rabin niejaki Szmulej zamieścił na platformie X zdjęcie niezapomnianej Czesi Kwoki z odpowiednim komentarzem.



Myśłę, że Niemcy muszą być tym zdjęciem bardzo poruszeni.

wtorek, 26 sierpnia 2025

Ad Hitlerum, ad Putinum i ad Banderum, czyli jak stać w pozycji wyprostowanej

 

Powszechne zidiocenie, jakie najpierw po wyborczej wygranej, a potem zaprzysiężeniu Karola Nawrockiego, ogarnęło wiadomą część naszej sceny politycznej, skumulowało się w ostatnich dniach w histerycznej wręcz próbie reanimacji proukraińskich emocji, które, owszem, przez rok czy dwa przepełniały serca znacznej część naszego społeczeństwa, ale po których już od roku czy dwóch nie ma ani śladu. Czemu twierdzę, że odgrzebywanie tego trupa to objaw zidiocenia? Odpowiedź jest prosta: trzeba bowiem być kompletnym idiotą, by uznać, że najlepszym sposobem zrujnowania społecznej pozycji Prezydenta jest uderzenie w niego argumentem, że skoro on uznał za stosowne ograniczyć nieco prawa, jakie Ukraińcy uzyskali u nas w wyniku rosyjskiej agresji na ich kraj, to znaczy, że z niego żaden Polak, tylko drugi Putin. 

Nie ma tu miejsca, bym miał wyliczać powody, dlaczego przez te kilka lat autentyczna wręcz początkowa sympatia Polaków do Ukraińców sięgnęła dna, natomiast nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że gdyby przeprowadzić uczciwy sondaż w tej sprawie, to by się okazało, że prezydent Nawrocki, odbierając niepracującym w Polsce i niepłacącym tu podatku Ukraińcom prawa do wsparcia znanego jako 800 Plus, ma poparcie na poziomie 90 procent. Takie są fakty i moim zdaniem tu nie ma ani nad czym dyskutować, ani tym bardziej podejmować jakiekolwiek działania edukacyjne.

Gdy chodzi natomiast o mnie, to ja, owszem, mam pewien pomysł i chciałbym dziś wrócić do swojego bardzo już starego, bo sprzed 18 już lat – a więc jeszcze sprzed pierwszej fali bolszewickiej agresji – tekstu, w którym przedstawiłem swoje stanowisko na temat naszych relacji z Ukrainą i jej historią i spróbowałem zasugerować pewne rozwiązanie. Myślę, że ponieważ przez te wszystkie lata, chyba ani razu w publicznej debacie nie pojawiła się choćby jedna myśl z tamtego tekstu, nie zaszkodzi – akurat dziś – do niego wrócić. Bardzo proszę.

 

 

 

Pamiętam dzień, kiedy pierwszy chyba raz, tak zwani polscy patrioci poczuli, że ze mną i z tym blogiem jest coś nie tak. Miało to miejsce jeszcze na samym początku tego blogowania, a związane było z notką poświęconą stosunkom polsko-ukraińskim, no i w ogóle polsko-ukraińskiej historii. O co poszło? Jak może niektórzy jeszcze sobie przypominają, nasz prezydent, dziś już nieżyjący Lech Kaczyński, przy okazji uroczystości upamiętniających ukraińską zbrodnię na Wołyniu, przesłał do uczestników tej strasznej rocznicy list, który przez swój zbyt, zdaniem wielu, umiarkowany ton, stał się – dla tych samych wielu – dowodem zdrady i zaprzaństwa Lecha Kaczyńskiego. I tym samym stał się bezpośrednią przyczyną wycofania przez nich poparcia dla jego prezydentury. Dziś, kiedy, tak się złożyło, prezydent Kaczyński już nie żyje, zamordowany przez tych, którym ani Wołyń w głowie, ani jego ofiary, ani nawet czciciele jego pamięci, tamte emocje są bez znaczenia, a wypływające z nich deklaracje – tym bardziej. A Ukraina wciąż trwa, i problemy związane z tym trwaniem, szczególnie tak blisko naszych granic i naszej historii, są wciąż, jak najbardziej, żywe.

Trudno mi z całą pewnością powiedzieć, o co najbardziej poszło, kiedy tamten tekst został tak brutalnie potraktowany przez ludzi, dla których pamięć o Wołyniu stanowi wciąż część ich pamięci codziennej. Myślę, że powód tego zamieszania był taki jak zawsze, a więc zwykłe niezrozumienie i nieporozumienie. Myślę, że kiedy ja pisałem o Polsce, to wielu z tych, którzy czytali moje słowa, myślało, że ja piszę o Ukrainie, a kiedy pisałem o godności, to wielu było przekonanych, że ja piszę o wybaczeniu. No i, co już najgorsze, kiedy ja wręcz zapłakiwałem się nad losem tych dzieci pomordowanych przez oprawców z UPA, wielu myślało, że ja się zapłakuję nad losem Ukraińców.

Znam ten proces bardzo dobrze. Towarzyszy mi on niemal od samego początku, jak tu piszę, i wiem – a wiedza to bolesna – że świadomość tego, jak to działa, nie opuści mnie już nigdy. Pamiętam choćby, jak któregoś dnia zobaczyłem zdjęcie Wojciecha Jaruzelskiego z tym plastrem na policzku i pomyślałem sobie, że nie chwyciła go za gardło sprawiedliwość ludzka, no więc wzięła się za niego sprawiedliwość Boska. Ale już w chwilę potem zrozumiałem, że ten Jaruzelski jest tak mały i tak nieistotny, w obliczu tego, co nam gotują nowe czasy i ci, którzy wraz z tymi nowymi czasy weszli w nasze życie, że najwyższy czas, by jego los zostawić już temu rakowi, który wyżera mu twarz, a my powinniśmy raczej patrzeć w zupełnie inną stronę. Tam, gdzie na nas już się czają zawodnicy znacznie bardziej sprawni i zdeterminowani, niż taki Jaruzelski. I do dziś, w związku z tamtą refleksją, wielu traktuje mnie jak kogoś, kto zaapelował o łaskę dla Jaruzelskiego. Bo z niego już tylko biedny staruszek z plastrem na policzku. I tak to działa.

Ale miałem pisać o Ukrainie. Proszę bardzo. Będzie o Ukrainie. Otóż, jak wiemy, w wyniku agresji Niemiec i Związku Sowieckiego na Polskę we wrześniu 1939 r. Niemcy rozpoczęli realizację tzw. Intelligenzaktion, wymierzonej w polską elitę intelektualną. Akcja ta przebiegała z różną intensywnością w poszczególnych rejonach okupowanej Polski. Najwięcej morderstw popełniono na Pomorzu (30 tys. ofiar), Wielkopolsce (2 tys. ofiar), Mazowszu (ok. 6,7 tys. ofiar), Śląsku (ok. 2 tys. ofiar), Łodzi (ok. 1,5 tys. ofiar), a także w tzw. akcjach specjalnych, z których największe to Ausserordentliche Befriedungsaktion (ok. 3,5 tys. ofiar) i Sonderaktion Krakau i Zweite Sonderaktion Krakau (ok. 187 ofiar – uczonych i pracowników naukowych z Uniwersytetu Jagiellońskiego). Po niemieckiej agresji na Związek Sowiecki, 22 czerwca 1941, założenia Intelligenzaktion zostały przez władze policyjne III Rzeszy rozszerzone na tereny II Rzeczypospolitej, anektowane wcześniej przez ZSRR.

30 czerwca 1941 o godz. 4.30 rano, siedem godzin przed zajęciem Lwowa przez Wehrmacht, wkroczył do miasta ukraiński batalion Nachtigall. 2 lipca 1941 przed południem w swoim gabinecie na terenie Politechniki Lwowskiej został aresztowany przez Gestapo prof. Kazimierz Bartel. W nocy z 3 na 4 lipca 1941, Gestapo dokonało brutalnego aresztowania dwudziestu dwóch profesorów uczelni lwowskich (głównie Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza i Politechniki Lwowskiej), członków ich rodzin i osób przebywających w ich mieszkaniach. Kilku profesorów aresztowano z rodzinami i gośćmi. Z jednego domu wywleczono 82-letniego staruszka, profesora położnictwa w stanie spoczynku, Adama Sołowija wraz z 19-letnim wnukiem, Adamem Mięsowiczem. Z mieszkania prof. Ostrowskiego zabrano będących u niego gości – między innymi ordynatora szpitala żydowskiego, dra Stanisława Ruffa z całą rodziną i księdza Komornickiego. Tak samo uczyniono w domu profesora Jana Greka, zabierając gospodarza wraz z żoną i szwagrem, Tadeuszem Boy-Żeleńskim, którego akurat nie było na liście. Lista profesorów Uniwersytetu, sporządzona prawdopodobnie przez ukraińskich studentów z Krakowa, związanych z OUN, była zdezaktualizowana, co stwarzało niekiedy dodatkowe komplikacje. Aresztowanych profesorów przewożono do Zakładu Wychowawczego im. Abrahamowiczów – w kompleksie akademików Politechniki Lwowskiej, gdzie po przesłuchaniach przez Gestapo, rankiem 4 lipca 1941 zabrano ich na rozstrzelanie. Aresztowanych uczonych, oraz ich rodziny wymordowano o świcie 4 lipca 1941 na zboczu Kadeckiej Góry. 11 lipca Gestapo aresztowało dwóch profesorów Akademii Handlu Zagranicznego, Henryka Korowicza i Stanisława Ruziewicza. Obaj zostali rozstrzelani następnego dnia w nieznanym miejscu. Kazimierz Bartel po pobycie w więzieniu Gestapo przy ul. Pełczyńskiej, 21 lipca został przeniesiony do więzienia na Łąckiego a następnie 26 lipca rozstrzelany.

Zwłoki rozstrzelanych we Lwowie polskich oficerów zostały w nocy z 7 na 8 października 1943 wydobyte przez specjalny oddział o nazwie Sonderkommando 1005, utworzone z młodych Żydów, pozostających w gettach, którego zadaniem było odkopywanie grobów ludzi rozstrzelanych w masowych egzekucjach, a następnie palenie ich zwłok, i spalone w Lasach Krzywczyckich.

Ktoś powie, że było o Niemcach, było też oczywiście o Polakach, natomiast o Ukraińcach ani słowa… no może z wyjątkiem owej drobnej wzmianki o batalionie Nachtigall, i tych ukraińskich studentach. Akurat tak się składa, że ze względów, o których jeszcze wspomnę, te proporcje są akurat w sam raz, natomiast to prawda – na Ukraińców jeszcze przyjdzie czas. Tu chodziło głównie o to, żeby przypomnieć te nazwy i te nazwiska – niemieckie nazwy i polskie nazwiska. A tu natomiast chodzi o to, że 3 lipca tego roku, w Parku Studenckim we Lwowie odbyła się uroczystość odsłonięcia pomnika ku czci pomordowanych przez Niemców polskich profesorów. Pomnik jest duży, piękny i bardzo wiele znaczący. Przedstawia wysoką, zbudowaną z 10 przykazań bramę, oraz metalowy odlew kopii niemieckiego rozkazu rozstrzelania profesorów. Uroczystości odsłonięcia towarzyszyła Msza Święta, celebrowana przez trzech biskupów, do Lwowa przyjechali krewni pomordowanych, rektorzy i profesorowie z Lwowa i z Polski, był ambasador Polski na Ukrainie, i ukraiński ambasador w Polsce, był mer Lwowa i prezydent Wrocławia Dutkiewicz, przyjechał nawet z Niemiec niejaki Dieter Schenk, historyk i syn oficera gestapo, który planował wygłosić we Lwowie bardzo ekspiacyjne przemówienie.

I oto okazało się, że wszystko na co Ukraińców było stać – poza oczywiście łaskawą zgodą na postawienie pomnika – było dopuszczenie do głosu mera Lwowa, prezydenta Dutkiewicza i jednego ze swoich radnych, jako tak zwanego „głosu ludu” (oczywiście, jak się domyślamy ludu ukraińskiego), z takim oto zastrzeżeniem, że od początku do końca uroczystości nikomu, włącznie z arcybiskupem Mokrzyckim, nie wolno w jakiejkolwiek formie wspomnieć o tym, że pomordowani profesorowie byli Polakami. A jak się domyślam, opierając się na swoich dotychczasowych doświadczeniach, gdy chodzi o ukraińskie ambicje, by świat ich traktował jak naród, Ukraińcy tę swoją prośbę z całą pewnością sformułowali w taki sposób, by każdy wiedział, że jakikolwiek przypadek niesubordynacji zostanie potraktowany jak zdrada i cios wymierzony w ukraińską dumę. I, naturalnie, wszyscy postąpili zgodnie z wolą strony ukraińskiej i o polskich profesorach, oględnie bardzo, wspominali jako o profesorach lwowskich.

I teraz, domyślam się, że ci którzy albo nie mieli okazji zapoznać się z moimi refleksjami na temat Wołynia sprzed lat, albo jakoś tamte emocje zdążyli przetrawić, znów wybuchnie świętym oburzeniem, że trzeba było Ukraińcom powiedzieć, żeby się walili, wsiąść w autobus i ruszyć w stronę granicy z Polską, gdzie można będzie się przez kilka godzin spokojnie przespać, w oczekiwaniu na kogoś, kto zechce ten autobus wypuścić z tej pieprzonej Ukrainy, albo, trzeba było wyrwać mikrofon temu jakiemuś Olehowi i krzyknąć mu prosto w to czarne podniebienie, że nich żyje polski Lwów. A ja tymczasem, wciąż uparcie się trzymam swojej starej tezy z czasów, gdy polską politykę zagraniczną próbował budować śp. Lech Kaczyński, że Ukraina, taka z jaką dziś mamy do czynienia, nie daje nam absolutnie żadnego pola manewru. Bo oto, albo mówimy sobie, że niech ich wszystkich szlag trafi, najlepiej razem z Rosją, do której wielu z nich tak tęskni, albo uznajemy, że tam, obok tych, co tak bardzo tęsknią za Rosją, są też ci, którzy Rosji całym sercem nienawidzą, tyle że przy okazji ubzdurali sobie, że, skoro Ukraina ma być wolna i niepodległa, to wyłącznie jako historycznie wielki, silny i dumny europejski naród, którym – ani jednym, ani drugim, ani trzecim, ani tym bardziej czwartym – tak się składa, nawet nie jest. Bo tak już niefortunnie dla niej się porobiło, że Ukraina to w najlepszym wypadku jakiś lud, bez historii i bez tradycji. Ale tym samym, uznajemy, że przy tym poziomie szaleństwa, jakie reprezentują owi ukraińscy patrioci, nie ma żadnej możliwości, żeby ktokolwiek i kiedykolwiek wybił im te marzenia z głowy, zwłaszcza tłumacząc im, że praktycznie jedyny ich narodowy bohater, jedyny ich powód do dumy i jedyny dostępny dla nich powód, by wierzyć w swoją historię – to najbardziej okrutny morderca.

Popatrzmy jeszcze raz na to, co się stało 3 lipca w Parku Studenckim we Lwowie, odsłonięty zostaje pomnik polskich – polskich w sposób tak oczywisty, że już bardziej się nie da – profesorów. I na to przychodzą ukraińscy patrioci i proszą uprzejmie, by ani na tym pomniku nie było tablicy z nazwiskami tych profesorów, ani też nigdzie poza tym nie padła jakakolwiek sugestia, że ci profesorowie byli Polakami. Czy może oni chcą, by tam napisać, że oni byli Ukraińcami. Przepraszam bardzo, ale tak durni to oni jednak nie są. Oni świetnie wiedzą, że czegoś takiego, jak ukraiński profesor w tamtych czasach zwyczajnie nie było. Bo być nie mogło. No, może na zasadzie jakiegoś kompletnego przypadku, ale generalnie, jeśli tam się miało pojawić jakieś nie polskie nazwisko, to już prędzej jakiś Perier, swoją drogą pradziadek mojej żony, czy Longchamps de Berier, o którym za chwilę. Ktoś mi powie, że jestem rasistą. Że ten rodzaj wywyższania się jest nieładny i w ogóle niesłuszny. Na to więc mam jeszcze jedną historię.

Otóż 20 sierpnia  wybieram się z żoną na Ukrainę. Plan jest tym razem taki, by nie jechać do Lwowa, lecz zwiedzić parę innych tradycyjnie polskich miast, między innymi Drohobycz i Truskawiec. Oczywiście, ja wiem, że przy znanej nam już z doświadczenia metodzie traktowania przez Ukraińców gości z Polski, ten jeden dzień na Ukrainie podzieli się równo po połowie – pół czasu spędzimy w kompletnej bezczynności na granicy, a pół na zwiedzaniu. Ale kochamy Polskę, zwłaszcza jej historię, i bardzo chcemy zobaczyć przynajmniej ten Truskawiec. Żona moja, przygotowując się do tego wyjazdu, kupiła sobie przewodnik po Zachodniej Ukrainie i nagle zauważyła, że jak idzie o nazwy ulic, które w jakikolwiek sposób miałyby upamiętniać ukraińską historię i jej bohaterów, powtarzają się trzy: Tarasa Szewczenki, Stiepana Bandery i Bohaterów UPA. Reszta, to albo Ruscy (jak Czechow) albo Żydzi (jak Schultz), albo Polacy (jak Mickiewicz). A tak to nic. Tylko ten Szewczenko i mordercy z UPA.

I to jest sytuacja, w jakiej się znajdujemy, gdy chodzi o nasze relacje z Ukrainą, i jeśli idzie o nasze szanse, by ich jakoś ucywilizować. Otóż to jest droga bez wyjścia. Bo albo będziemy im wciąż i tak długo powtarzać, że mają przeprosić za swoje zbrodnie, a tym samym uznać tę swoją podłą historię, aż wreszcie zorientują się, ze nie mają dokąd iść, i znów – w tej swojej desperacji – dojdą do wniosku, że pozostaje im tylko „rezać”, albo damy im spokój i będziemy beznamiętnie patrzeć, jak wracają pod skrzydła swoich ruskich panów, gdzie będą pokornie budować to co im się budować każe. Ale można jeszcze coś. Można im z godnością charakterystyczną dla kogoś, kto ma bez porównania więcej, pozwolić na tę odrobinę kompletnie niepoważnej dumy, a w międzyczasie, już we własnym gronie powtarzać słowa prawdy, takie choćby, jakie wypowiedział przy okazji wspomnianych uroczystości odsłonięcia pomnika, ksiądz Franciszek Longchamps de Berier, stryjeczny wnuk Romana, ostatniego rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, który zresztą koncelebrował Mszę Świętą 3 lipca. Posłuchajmy:

Urodziłem się we Wrocławiu, ale gdyby nie było wojny, a wszystko przebiegałoby tak samo, to urodziłbym się we Lwowie i był księdzem w tym kościele. Bo kościół św. Marii Magdaleny był kościołem parafialnym dla rodziny mojego dzidka i rodziny jego brata, profesora Romana Longchamps de Berier. Uczestnictwo w tej mszy i w odsłonięciu upamiętnienia jest przeżyciem ważnym nie tylko dla rodzin rozstrzelanych profesorów, ale i dla wszystkich nauczycieli akademickich, związanych z uniwersytetem, bo była to ofiara symboliczna. Ci profesorowie zostali zamordowani dlatego, że byli polskimi profesorami. Zginęli z nimi ich synowie tylko dlatego, że byli synami polskich profesorów. I ta symboliczna ofiara jakby reprezentuje tych wszystkich, którzy zostali zamordowani za to, że stanowili polską inteligencję. Bo to był mord i w Stanisławowie i w Krakowie. Dlatego pamiętamy i modlimy się dzisiaj za wszystkich pomordowanych naukowców. Wielu z nich zostało zabitych przez Sowietów i wygląda na to, że Uniwersytet Jana Kazimierza poniósł nawet większe straty w pracownikach naukowych z rąk Sowietów. Ostatnio dowiadujemy się, że niektórzy z nich zginęli w Bykowni koło Kijowa. Niezwykle ważne jest uświadomienie, że do tej tragedii doprowadziły konkretne grzechy: szowinizm, nieumiarkowany nacjonalizm, nienawiść, zazdrość. I na to trzeba zwrócić szczególną uwagę, że te grzechy i te wszystkie ekstremizmy są niebezpieczne, bo prowadzą ostatecznie – jak się okazuje – do morderstwa”.

I to już koniec. Mam tylko małą uwagę do wszystkich tych, którzy uważają, że wszystko jest tak proste, jak to, cośmy sobie wymyślili już jakiś czas temu, i tak bardzo się nam to spodobało. Może na samym końcu, sprawy rzeczywiście okazują się proste, ale żeby dojść do tej wiedzy, należy bardzo mocno szukać. Co szczerze polecam.




poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Gdy mężczyna ani dobrze kończy, ani dobrze zaczyna

 

       Gdy jeszcze w roku 2014 Prawo i Sprawiedliwość ogłosiło, że kandydatem zjednoczonej prawicy w wyborach na Prezydenta RP będzie niemal nikomu wówczas nieznany Andrzej Duda, zamieściłem tu tekst, w którym napisałem, że to on właśnie obejmie ów urząd, choćby dlatego, że Bronisław Komorowski to ktoś, kogo jest w stanie pokonać choćby kołek w płocie. A zatem, kiedy nadszedł ów dzień zwycięstwa, byłem pełen zarówno radości, jak i satysfakcji. No i nie minęło tych parę miesięcy, jak, jeszcze przed zaprzysiężeniem, obok nazwiska Prezydenta zaczęło się pojawiać znane mi aż nazbyt dobrze nazwisko niejakiego Marcina Kędryny, jako rzekomego przedstawiciela prezydenta elekta do kontaktów z mediami i opisywanego przez media jako kolega Prezydenta ze szkoły.

       Napisałem, że Marcin Kędryna był mi aż nazbyt znajomy, przede wszystkim przez to, że wcześniej prowadził na Salonie24 bloga, którego ja osobiście, po pierwszych paru razach, starałem się obchodzić szerokim łukiem, a dodatkowo przez jego do tego stopnia ekstrawagancki wygląd, że nie można było o nim myśleć inaczej, jak o człowieku niespełna rozumu. No i oto, tuż po zaprzysiężeniu, zobaczyłem tego cudaka w najbliższym otoczeniu Prezydenta RP, tym razem już bez konkretnej informacji, do czego on Prezydentowi ma służyć. I tak to już było przez kolejne lata i kolejną kadencję, że gdziekolwiek w kraju czy na świecie, przebywał Prezydent, tak też gdzieś w kącie można było dojrzeć owego Kędrynę, bez podpisu i bez przydziału.

      Jeszcze w lipcu 2015 roku, w odpowiedzi na owe zamiary Andrzeja Dudy, napisałem kolejny tekst, który zakończyłem w następujący sposób:

Do inauguracji zostało nam 6 dni. 7 sierpnia Andrzej Duda obiecał ogłosić nazwiska ludzi, którzy będą mu pomagać w jego służbie dla Ojczyzny. Jeśli w tym towarzystwie, jako specjalista od kontaktów Prezydenta z mediami, znajdzie się człowiek, którego obecność musi spowodować, że świat zacznie zadawać pytanie: „Co to za jeden?”, a jedyną odpowiedzią będzie pełna zażenowania informacja, że to podobno „kolega Dudy ze szkoły” , to, przepraszam bardzo, ale ja już teraz ogłaszam, że świat, który znaliśmy, w tych dniach się skończył, a ja głupi nawet tego nie zauważyłem”.

      Dziś, po 10 latach prezydentury Andrzeja Dudy, jeśli możemy potwierdzić fakt, że świat, który znaliśmy się skończył, to powodów do tego jest oczywiście znacznie więcej niż Marcin Kędryna w Pałacu Prezydenckim, niemniej w momencie kiedy piszę ten tekst trochę się boję tego, co się stanie pojutrze i w kolejnych dniach, tygodniach i miesiącach. Tego się oczywiście boję, ale za to już wiem, co się stało ledwie wczoraj, czy przedwczoraj. Otóż proszę sobie wyobrazić, że w szale nadawania orderów komu popadnie, zaczynając od prezydenta Krakowa Majchrowskiego i komendanta głównego Policji, przez braci Karnowskich, po Magdę Ogórek, prezydent Duda postanowił wyróżnić Krzyżem Wolności i Solidarności człowieka nazwiskiem Jerzy Gorzelik. Kim jest ów ktoś, ja akurat, jako urodzony i zamieszkały na Śląsku, wiem bardzo dobrze, a to stąd, że przez wiele lat mogłem go oglądać i słuchać jego wrzasków, gdy za moimi oknami prowadził regularne demonstracje na rzecz oderwania Śląska od Polski. Dla mnie przez wszystkie lata swojej aktywności Gorzelik był symbolem najbardziej jednoznacznej zdrady i przedstawicielem równie jednoznacznej niemieckiej agentury. Do dziś pamiętam słynne wystąpienie, kiedy to ogłosił Gorzelik ni mniej ni więcej tylko:

Jestem Ślązakiem, nie Polakiem. Moja ojczyzna to Górny Śląsk. Nic Polsce nie przyrzekałem, więc jej nie zdradziłem. Państwo, zwane Rzecząpospolitą Polską, którego jestem obywatelem, odmówiło mi i moim kolegom prawa do samookreślenia. I dlatego nie czuję się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa”.

       I oto, jak słyszę, ustępujący prezydent Andrzej Duda postanowił uhonorować Gorzelika Krzyżem Wolności i Solidarności. Gorzelika, który w roku 1989 miał zaledwie 18 lat, a jego realne związki z polską wolnością i polską solidarnością sprowadzają się do tego, że ile razy wchodziły mu one przed oczy, to odwracał się do nich plecami i składał kolejne deklarację, alebo po śląsku, albo wręcz po niemiecku.

      I oto prezydent Duda zapisuje Gorzelika do grona najbardziej zasłużonych Polaków, a ja sobie myślę, że spopularyzowane przez niesławnego Leszka Milera powiedzenie, że nieważne jak mężczyzna zaczyna, ale jak kończy, w odniesieniu do Andrzeja Dudy można zmodyfikować w taki sposób, że najgorzej jest jeśli człowiek ani dobrze kończy, ani nawet nie najlepiej zaczął. Tyle dobrego, że zawsze możemy się pocieszać, że mogło być znacznie gorzej, no i że za dwa dni nastąpi jednak 10 lat tłustych.



czwartek, 19 czerwca 2025

Uprowadzenie Moniki Kern, czyli o tym, dlaczego jestem tu gdzie jestem

 





       Zanim ostatecznie otworzę dzisiejszy temat, muszę się przyznać do pewnej obsesji. Otóż, jeśli idzie o wszystkie lata III RP, nic mnie chyba tak emocjonalnie nie angażuje, jak, do dziś niewyjaśniona i pozostająca jedną z najczarniejszych historii tego ćwierćwiecza, sprawa uprowadzenia Moniki, córki swego czasu bardzo prominentnego polityka Porozumienia Centrum, oraz wicemarszałka Sejmu, a dziś już nieżyjącego Andrzeja Kerna. Ja oczywiście to wszystko mam cały czas w głowie, ale pewnie bym o tym dziś nie wspominał, gdyby nie to, że parę dni rozmawiałem z bliską bardzo osobą, która sama wspomniała o śp. Andrzeju Kernie, tyle że w kontekście tego, że współczesna Polska pozostawiła nam zaledwie paru autentycznych bohaterów, takich jak Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, czy Jacek Kuroń, ale cała ta reszta zniknęła, jak najsłuszniej zresztą, w odmętach niepamięci, i w tym momencie ów znajomy wymienił nazwisko marszałka Kerna i zapytał, czy ja go pamiętam. Trochę więc powspominaliśmy, ale to co mi z tej rozmowy zostało w głowie, to to, że znajomy nazwał sprawę Moniki Kern, zwykłą głupią „szczenięcą miłością”, jakich każdego dnia mnóstwo i że nie ma o czym gadać. Wspomniałem o tym mojej córce, osobie całym sercem zaangażowanej politycznie i społecznie w to co się dzieje i tu i wszędzie na świecie, i proszę sobie wyobrazić, że ona ani nie znała nazwiska Kern, ani nie słyszała o tamtym uprowadzeniu, ani nawet nie wiedziała o istnieniu filmu Marka Piwowskiego „Uprowadzenie Agaty”. W tym momencie, uznawszy, że takich jak moje dziecko muszą dziś być legiony, tego nie można tak zostawić i postanowiłem na tę okoliczność wrzucić tu tekst, stanowiący swego rodzaju kompilację tego, co już miałem okazję tu powiedzieć przed wielu już laty. Proszę posłuchać.

       Otóż jeszcze w czarnych latach 90., a dokładnie w roku 1992, w sytuacji gdy politykami niezwykle skutecznymi, a przy okazji niezwykle zdeterminowanymi, by, wbrew umowom Okrągłego Stołu, zrobić z Polski państwo prawdziwie demokratyczne, okazali się Jarosław i Lech Kaczyński, System używał wszystkich, jakie miał wówczas w swojej dyspozycji, sił, by obu unicestwić, nawet jeśli nie fizycznie, to przynajmniej politycznie. Jedną z „odpryskowych” ofiar tego ataku okazała się rodzina Andrzeja Kerna. W jaki sposób atak na ową rodzinę został przeprowadzony? Otóż Służby wymyśliły sobie, że jeśli otoczą nieletnią córkę Kernów swoją opieką w taki sposób, by ona najpierw uciekła z domu, a następnie, przy odpowiedniemu zaangażowaniu ogólnopolskich mediów, stała się bohaterką obyczajowego skandalu, ów medialny zgiełk doprowadzi do kompromitacji rodziny Kernów a przy okazji samego Porozumienia Centrum, i, w efekcie, samego Jarosława Kaczyńskiego i jego brata.

       Czym dłużej o tym myślę, tym bardziej to wszystko sobie wyobrażam. Widzę więc jak pewnego dnia, obok 15-letniej wówczas Moniki Kern pojawia się pięć lat od niej starszy   niejaki Maciej Malisiewicz ze swoją mamą, i zaczyna się systematyczna praca nad tym, by to dziecko wyrwać z rodzinnego domu. Ale widzę też ludzi innych. Obcych. Nie będących członkami obu rodzin, którzy wszystko starannie organizują i nadzorują. Widzę też w pewnym momencie już polityków, których każde słowo jest odpowiednio ustawione i jest mu nadana odpowiednia treść, właściwy i ton i dźwięczność. Jakieś nazwiska? Proszę bardzo. – przede wszystkim Malisiewiczowie, a potem Baranowski, szef KLD w Częstochowie, człowiek, u którego Monika ukrywała się, uciekając przed rodzicami, Zbigniew Bujak, człowiek, który namawiał Malesiewiczową, by startowała na senatora, no i pani prokurator Cyrkiewicz, która prowadziła dochodzenie w sprawie zaginięcia. Jeszcze jakieś? No tak, dziennikarze, którzy pisali, ze ojciec to zły i nieuczciwy człowiek, podczas gdy to nieprawda. No i oczywiście twórcy powstałego w ciągu 40 dni na zlecenie filmu „Uprowadzenie Agaty”, z Jerzym Stuhrem, Wojciechem Mannem, Krzysztofem Materną, Januszem Rewińskim… swoją drogą, ciekawe, że ten akurat do końca życia nie puścił pary z ust na temat tego, co tam się działo.

         Jeszcze ktoś? Owszem, osoba najbardziej winna śmierci Andrzeja Kerna. Jak to już po latach w jednym z prasowych wywiadów określiła sama Monika Kern, „panowie Kaczyńscy, a właściwie Jarosław”. To przez niego „ojcu pękło serce”. Dlaczego? No bo Kaczyński postanowił, by w kolejnych wyborach Kern kandydował do Senatu, a nie do Sejmu. Oczywiście, ona była młoda, postąpiła głupio, wyrządziła mamie i tacie krzywdę, ale to przez to, że została zmanipulowana i okłamana. Natomiast tak naprawdę to Prezesowi Tatuś do końca życia nie wybaczył.

       Ja świetnie do dziś pamiętam tamtą publiczną atmosferę, przypominam sobie dobrze wszystkie pojedyncze głosy, ale dziś też próbuję sobie wyobrazić – i udaje mi się to bardzo skutecznie – atmosferę w domu państwa Kernów, kiedy to któregoś dnia znika ich córka, tak by oni przez kolejne półtora roku nie znali nawet miejsca jej pobytu, a cała publiczna przestrzeń widząc ich rozpacz, wyłącznie rży i mówi im jedno: „Wiemy, gdzie ona jest, ale nie powiemy. I mamy nadzieję, że w tej swej rozpaczy zdechniesz”. Kiedy mówię „przestrzeń publiczna”, nie mam na myśli niszy. Nie mówię o plotkarskich magazynach. Chodzi mi jak najbardziej o przestrzeń publiczną, o osoby publiczne, o ludzi, których nazwiska znamy, równie dobrze, jak nazwisko Malisiewicz. O wciąż aktywnych polskich polityków i wciąż znanych powszechnie dziennikarzy „Gazety Wyborczej”  i innych ogólnopolskich dzienników. O nieświętej pamięci Jerzym Urbanie, który, jako jeden z oczywistych animatorów tamtej akcji, został świadkiem na ślubie Moniki i Malisiewicza, a potem tańczył z nią na ich weselu, a zdjęcia z owej uroczystości fruwały po wszystkich mediach.

     A dziś już tylko widzę, że jeśli ktoś jeszcze o tym co się wtedy działo pamięta, to tylko o jakichś głupich nastolatkach, którzy się w sobie zakochali i poszli w długą.

      Swego czasu napisałem tu parę tekstów, gdzie mój gniew był tak wielki, że w tej swojej bezradności, zacząłem się już odwoływać do Psalmów i tego wszystkiego co w nich jest formułowane przeciwko drugiemu człowiekowi. Nasza wiara i w ogóle nasza cywilizacja każe nam wybaczać, ale też – może przede wszystkim – nie złorzeczyć i nie nienawidzić. Szczególny dziś mam kłopot z owym złorzeczeniem, które robi przecież wrażenie czegoś bardzo jednoznacznego i nie znoszącego wyjątków. A zatem nie wolno złorzeczyć. Z tego punktu widzenia, popełniam chyba grzech, powtarzając wciąż za Psalmistą: „Wracają wieczorem, warczą jak psy i krążą po mieście. Włóczą się, szukając żeru”. „Wytrać ich”. Panie, wytrać ich.

       Czy ja grzeszę? Jaki mam wybór, kiedy patrzę dziś na to, co oni chcą zrobić kolejnym rodzinom, a w głowie już tylko mam tamten dom sprzed lat, gdzie któregoś dnia zabrakło jednej osoby, i wszędzie wokół zapanował tylko strach i zimna bezradność. A oni wracali wieczorem, warczeli jak psy, krążyli po mieście i włóczyli się, szukając żeru. Czy ja grzeszę, gdy mówię że są jak psy? Że ich trzeba rwać zębami i wywlekać z nich serca. Czy ja może już przestałem kochać bliźniego? Bardzo chciałbym to wiedzieć.

 


 

piątek, 13 czerwca 2025

Podzielona Polska, czyli o tym, co Radosław Markowski musi nosić na swoim spracowanym karku

 

       W opowiadaniu Roalda Dahla „Parson’s Pleasure” jest scena, w której pan Boggis, cwany oszust, zachodzi do pewnej wiejskiej chaty i orientując się, że gospodyni ma jednoznaczne antylewicowe obsesje, wie też, że ten dzień będzie dla niego bardzo udany, bo doświadczenie mu mówi, że nikogo nie da się tak łatwo wystawić do wiatru, jak zaangażowanego konserwatystę. Wystarczy wrzucić mu parę prymitywnych i odpowiednio radykalnych haseł i ma się go w kieszeni. Czytam to opowiadanie niekiedy z uczniami i za każdym razem zwracam uwagę na ten fragment w kontekście naszej tzw. podzielonej Polski, w której często czujemy się tak bardzo samotni w tłumie agresywnego anty PiS-u, że wystarczy nam raz na jakiś czas spotkać kogoś „swojego”, by mu wręcz nieba przychylić. Rozmawiałem o tym wczoraj z pewną panią z Mazowsza i proszę sobie wyobrazić, że powiedziała mi ona, że jej doświadczenia są wręcz odwrotne, bo tam gdzie ona mieszka, większość ludzi głosuje właśnie na prawicę i ona wcale nie jest jakoś szczególnie spragniona solidarności ze strony jakiegoś pana Boggisa.

      Czy mnie owo wyznanie zaskoczyło. W pewnym sensie tak, bo mieszkając na co dzień w dużym mieście, niemal automatycznie zakładam, że tak jak ja, mają wszyscy moi znajomi zamieszkujący nasz piękny kraj. Z drugiej jednak strony, wiem bardzo dobrze, że tak zwana „inteligencja z dużych miast” wraz z całą kupą jej aspirujących, zakompleksionych przyjaciół, to nie cała Polska, a wręcz zaledwie jej niewielka część. Wystarczy przecież rzucić okiem na publikowane na fali minionych wyborów mapy pokazujące, jak głosowaliśmy nie w miastach, ale w gminach, by wiedzieć, że to co nam się od lat wbija do głowy, to wyłącznie kłamliwa propaganda. Gdy chodzi o mnie akurat, to ja nawet nie muszę studiować tych map i wypytywać znajomych, jak się ma sytuacja na Mazowszu. Mnie akurat wystarczyło przyjechać na kilka dni do mojego ukochanego Przemyśla i  kupić sobie gazetę „Życie Podkarpackie” i rzucić okiem na tytułową stronę:

 


      Patrzę więc na te liczby, wyruszam na spacer wzdłuż Sanu, patrzę na mijanych ludzi, rzucam okiem na górujące nad miastem zielone wzgórze z wyrastającymi z tej zieleni pięknymi, często bardzo drogimi willami i wracam myślami do powtarzanej mi z każdej strony o podzielonej na pół Polsce, o dzikim Wschodzie i cywilizowanym Zachodzie, a potem znów patrzę na wspomnianą wcześniej mapę głosujących gmin i dochodzę do wniosku, że cała ta gadka o podzielonej na pół Polsce to zwykłe zawracanie głowy. Owszem, jest podzielony – choć akurat nie na pół – Przemyśl, jest podzielona niemal na pół Włodawa, jest jakoś tam podzielona Kielecczyzna, Małopolska, Śląsk, są wyraźnie podzielone Katowice, Wrocław, Warszawa, Gdańsk, Szczecin, czy Lublin i Białystok. Rzecz natomiast w tym, że akurat Polska nie jest podzielona w żaden sposób. Jak spojrzeć na wspominaną po raz kolejny mapę, Polska jest w swojej ogromnej większości tradycyjna, katolicka, politycznie prawicowa, natomiast faktyczny podział ma miejsce wyłącznie lokalnie.

        Ja oczywiście wiem, że zaraz przyjdzie ktoś, kto mi przedstawi obiektywne liczby, z których wynika, że tu mamy faktycznie do czynienia z podziałem pół na pół, że Nawrocki otrzymał zaledwie 300 tys. głosów więcej od Trzaskowskiego i że w dodatku, gdyby przyjrzeć się temu wszystkiemu uważniej, to kto wie, jak by ów podział wyglądał. A ja na tę okoliczność ułożyłem sobie w głowie pewien, przyznaję, że bardzo abstrakcyjny, model. Otóż wyobraźmy sobie kraj wielkości naszej Polski, gdzie jest tylko jedno miasto, o wielkości i populacji takiego Londynu, zamieszkałe w ogromnej większości przez pierwszej klasy intelektualistów, artystów, literatów, naukowców, a cała reszta to wsie i małe miasta i miasteczka, zalegane przez ludzi, których tamci traktują z najwyższą pogardą. I wyobraźmy sobie, że wyborach prezydenckich 71,02 procent mieszkańców tego wielkiego miasta głosuje na kandydata liberalnego, natomiast cała reszta kraju, też z tą samą przewagą wybiera kandydata konserwatywnego, w efekcie czego jeden albo drugi kandydat wygrywa, uzyskując o 300 tys. głosów więcej. I zastanówmy się teraz, rozważając ową jakże abstrakcyjną sytuację, jakie mamy prawo mówić, że ten abstrakcyjny kraj jest podzielony na pół. Otóż, moim zdaniem, żadnego. Dlaczego, bo to nie kraj jest podzielony. Podzielone jest owo miasto, z ogromną przewagą ludzi kulturalnych, wykształconych, inteligentnych, zamożnych i płacących podatki na całą tę zbieraninę nie wiadomo kogo, która jeśli się pojawia w owymi mieście, to tylko po to, by zwiedzić jakieś muzeum, czy pójść do teatru i zobaczyć na żywo twarz znaną jej tylko z telewizji. No i oczywiście podzielone są też wioski i miasteczka, na tych, którym jest tam gdzie są dobrze i na tych, co by bardzo chcieli kiedyś zamieszkać w tamtym dziesięciomilionowym mieście. I to jest cały podział. Reszta pozostaje jasna i błyszcząca jak złoto.

         To jest jednak tylko model, my tymczasem żyjemy w realnym świecie, wśród prawdziwych ludzi i dobrze by było się zastanowić, na czym tak naprawdę polega problem i gdzie on tak naprawdę leży. Wszechobecna propaganda próbuje nam już od wielu, wielu lat tłumaczyć nam, że problemem są ludzie starzy, niewykształceni, nieucywilizowani, rolnicy, nie znająca języków obcych małomiasteczkowa hołota, nieradząca sobie z życiem miejska biedota, zapijaczeni wiejscy durnie, wciąż pełni nieuzasadnionych żądań robotnicy, no i Kościół, Kościół przede wszystkim; problemem w ogóle jest oczywiście  tzw. ściana wschodnia, która z niewyjaśnionych przyczyn nie zechciała się przyłączyć do nowego świata, gdy była ku temu okazja i teraz się już tylko prosi, by kulturalna Polska ją w swoich cywilizacyjnych planach pomijała. Tymczasem to jest najbardziej bezczelne kłamstwo wyprodukowane przez tych, którzy tak naprawdę są tu w Polsce w potężnej mniejszości, czyli przez ową miejską inteligencję, kiedyś głównie młodą, a dziś już mocno podstarzałą i w znacznej części spauperyzowaną, i zarządzane przez nią media. To oni są tu największym problemem. To Gdańsk, Kraków, Katowice, Wrocław, Poznań, Szczecin się tu nagle postanowili szarogęsić, a dziś muszą nam za to co się w Polsce dziś dzieje odpowiedzieć. I dopóki tego nie zrobią, to będą musieli się z nami, ale też i z sobą, męczyć, patrząc na ten świat i nie rozumiejąc go za cholerę i ostatecznie dając się razem z tą zagadką zapakować do trumny. 




czwartek, 5 czerwca 2025

O ludziach głodnych porażki

 

         Jednym z bardzo moim zdaniem interesujących skutków wyborczego zwycięstwa Karola Nawrockiego jest gwałtowny wzrost ego wyborców Sławomira Mentzena i Grzegorza Brauna, którzy przez to, że ostatecznie poszli po rozum do głowy i zagłosowali przeciwko Rafałowi Trzaskowskiemu, doprowadzając tym samym do jego porażki, uznali, że to im w tej chwili należą się od nas podziękowania, za ów polski sukces. Najbardziej drastycznym przejawem tego wariactwa było niedawne wystąpienie wspomnianego Mentzena, który ni mniej ni więcej, jak zaprosił Jarosława Kaczyńskiego na spotkanie, w celu omówienia sytuacji i zakreślenia wspólnych planów. Prezes naturalnie Mentzena postawił do kąta, grzecznie mu tłumacząc, że oczywista różnica pokoleń jaka obu dzieli z jednej strony może wprawdzie usprawiedliwiać jego brak ogłady, niemniej  jednak nie wypada zapominać, kto tu jest Donem, a kto w najlepszym wypadku specem od brudnej roboty. To jest oczywiście tylko – i aż – Mentzen, ale z tego co widzę wynika, że ów nastrój triumfalizmu panuje wśród znacznej części aktywnych w Sieci wyborców Konfederacji i Brauna, którzy do znudzenia, jak jakąś mantrę, powtarzają w kółko: Gdyby nie my, gdyby nie my, gdyby nie my…

        Słucham tego zgiełku i zastanawiam się, czemu nie słyszę nigdzie tych samych słów ze strony działaczy Solidarności, rolników, Kół Gospodyń Wiejskich, mieszkańców wiosek i małych miejscowości, górali z Jackowa i z Greenpointu, tych wszystkich byłych wyborców PSL-u, którzy machnęli ręką na Kosiniaka Kamysza i wsparli w tych wyborach Polskę, ale też tych wszystkich wyborców Konfederacji i Brauna, którzy do tego by głosować na Nawrockiego nie potrzebowali ani zachęty, ani tym bardziej zgody z czyjejkolwiek strony. I wiem oczywiście czemu. Otóż powód jest taki, że wszyscy oni wiedzą bardzo dobrze, że Polska ma dziś swojego prezydenta przede wszystkim dzięki niebywałym talentom i wielkiej pracy Karola Nawrockiego i jego sztabu, dzięki mądrości tych ponad 10 milionów Polaków, dzięki oczywiście niezwykłej przenikliwości Jarosława Kaczyńskiego, ale może też przede wszystkim wsparciu św. Andrzeja Boboli, który, jak widać, dotrzymuje obietnic. Oni to wiedzą, i w odróżnieniu od tej części elektoratu Konfederacji i Brauna, dla której liczy się przede wszystkim dobro swojego politycznego projektu, wiedzą też, że wybory wygrała Polska, a nie łaskawy gest, Metzena, Brauna, czy Korwina-Mikke.

        Chciałbym tu jednak parę uwag poświęcić temu, o czym już tu pisałem kilka dni temu, a co w zamieszaniu przedwyborczym mogło nam umknąć. Otóż jest coś jeszcze co zapewne wiedzieli ci wyborcy tak zwanej „prawdziwej prawicy”, którzy dziś nie oczekują braw pod swoim adresem, bo swoją decyzję podjęli nie na gwizdek ze strony swojego kandydata, ale przez własną roztropność. Otóż – pomijając fakt, że oni faktycznie mogli bardzo nie chcieć, by prezydentem Polski został Rafał Trzaskowski – musieli też mieć świadomość, że jeśli wybory wygrają Niemcy z Brukselą, to istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że Jarosław Kaczyński z całym kierownictwem Prawa i Sprawiedliwości wylądują w więzieniu, partia zostanie zdelegalizowana i na scenie pozostaną tylko nowa i stara lewica, Koalicja Obywatelska i po prawej stronie, tzw. faszyści, czy Mentzen i Braun z kolegami. I wtedy, ponieważ połowa zwykłej, że tak to ujmę, polskiej Polski nie będzie miała politycznego projektu, z którym będzie mogła się identyfikować i może, owszem, z braku wyboru zagłosuje na Konfederację, czy jak to się będzie wtedy nazywało, albo ulegnie powszechnej propagandzie i uzna, że skoro nie może być inaczej, niech już będzie ta Europa. I wtedy Mentzen i cała reszta znajdzie się w sytuacji rodziny Le Pen, AfD, czy tych pozostałych europejskich prawicowych partii od Szwecji po Portugalię, które choćby nie wiadomo jak bardzo chciały udowodnić, że chodzi im tylko o rodzinę, tradycję i wartości, w powszechnym odbiorze będą zawsze traktowane jako faszyści. I nigdy przenigdy nie zdobędą władzy.

           Wszyscy ci wyborcy Mentzena i Brauna, którzy głosowali na Nawrockiego z własnej nieprzymuszonej woli, wiedzą bardzo dobrze, że tylko zwycięstwo Nawrockiego, a wraz z nim powodzenie Prawa i Sprawiedliwości daje ich marzeniom i popieranym przez nich projektom szansę na to, że one, na ile to jest możliwe, będą miały szansę na realizację. Ci wszyscy z kolei, którzy dziś pomstują na nas za to, że nie chcemy uznać przywództwa Sławomira Mentzena i zapowiadają, że już za dwa lata zagłosują przeciwko Prawu i Sprawiedliwości, już dziś kopią sobie swój grób.



sobota, 31 maja 2025

Błogosławiony Stanisław Streich, czyli opowieść o niezwykłej zwykłości.

Wchodzimy w ciszę wyborczą, a tu tymczasem nasz wierny i kochany Don Paddington, czyli samozwańczy duszpasterz tego bloga, ksiądz Rafał Krakowiak, wysłał mi tekst wraz z piosenką zaśpiewaną przez niego osobiście. Bardzo polecam i mam nadzieję, że te skurwysyny nie złapią nas za gardło za naruszenie wspomnianej na początku ciszy. Jedyna nadzieja, że, jak to oni, gówno z tego zrozumieją.


Dzisiaj, w Braniewie, odbędzie się uroczystość beatyfikacyjna 15 sióstr ze Zgromadzenia

Świętej Katarzyny, Dziewicy i Męczennicy (tzw. katarzynek), warmińskich męczennic, które

zostały zamordowane przez żołdaków Armii Czerwonej pod koniec II wojny światowej.

Tydzień temu, w sobotę 24 maja, odbyła się w Poznaniu beatyfikacja ks. Stanisława Streicha,

którego możemy odtąd czcić jako męczennika.

Mamy więc w osobach tych Błogosławionych nowych Orędowników przed Bogiem i – jak

sądzę – nic nie stoi na przeszkodzie, by zachęcić stałych bywalców tego bloga, aby za

przyczyną tych Męczennic i tego Męczennika modlić się o potrzebne każdemu z nas Boże

dary, a także o dobry wynik prezydenckich wyborów.

Ponieważ jestem Wielkopolaninem, bliższy memu sercu jest ks. Stanisław Streich i dlatego

postaram się skupić waszą uwagę właśnie na jego postaci, ale bardzo Was proszę, byście

poszukali informacji o błogosławionych siostrach katarzynkach. Opowieść o nich jest

wstrząsająca, a przy tym bardzo piękna.

Przechodząc do adremu:

W okresie Wielkiego Postu głosiłem rekolekcje w parafii p.w. Najświętszej Maryi Panny

Matki Pięknej Miłości w Warszawie. Czwartego dnia, już na zakończenie tychże rekolekcji,

opowiedziałem warszawiakom o ks. Streichu. Opowieść ta była oparta o anonimowy utwór,

który kiedyś wpadł w moje ręce, noszący tytuł: „Ballada o męczeńskiej śmierci ks. Stanisława

Streicha.” Tę balladę można (a może nawet trzeba) śpiewać, co też uczyniliśmy podczas

wspomnianych wyżej rekolekcji. W trakcie owego śpiewu komentowałem to, co ballada

opisuje i można się z tym zapoznać wchodząc na stronę parafii (link poniżej).

Oczywiście nie mam nic przeciwko temu, byście odsłuchali te rekolekcje w całości. Kto wie,

może się to komuś do czegoś przyda…


Ballada o męczeńskiej śmierci ks. Stanisława Streicha


Posłuchajcie, proszę, ciekawej nowiny,

Która dziś z-smuciła niejedne rodziny.

W pięknej okolicy, bo koło Poznania,

Jest tam parafija Luboniem nazwana.

A w niej kapłan młody gorliwie pracuje –

Nie przewidział czynu, jaki się szykuje.

Gdy kapłan ukończył Mszę Świętą w kościele,

Spieszy ku ambonie odważnie i śmiele.

Tu bezbożny człowiek z bronią zaczajony,

Oddał strzał hukliwy – a ksiądz ugodzony.


Kapłan w krwi kałuży na posadzce leży;

A że tu kościelny z pomocą mu bieży.

I padał strzał drugi: kościelny raniony…

Tak z ręki bezbożnej kościół jest zhańbiony.

Echem błyskawicznym wieść się rozegnała,

A ludność zbrodniarza w swe ręce schwytała.

Otoczony wkoło od tłumu wielkiego,

Bo nikt nie pamięta czynu tak strasznego.

Oczy zapłakane człowieka każdego,

Gdy popatrzy na śmierć księdza tak młodego.

Cała parafija smutek wielki miała,

Że swego pasterza tak się postradała.

Smutek zapanował w całej okolicy,

Po wioskach i miastach, na każdej dzielnicy.

Gdy kondukt żałobny został ogłoszony,

Tłumy się gromadzą z tej i z owej strony.

I z miasta Poznania wyżsi dostojnicy,

Panie i panowie i z wiosek rolnicy.

Także duchowieństwo licznie się zjechało,

Ostatnią usługę kapłańską oddało.

Za gorliwą pracę, którą głosił śmiele,

I że zginął śmiercią tragiczną w kościele.

Smutne echo dzwonu i ludzi szlochanie –

Tak prowadzą zwłoki na odpoczywanie.

Dziś nad tą mogiłą smutny wiatr powiewa,

A w niej młody kapłan w spokoju spoczewa,

Który zginął śmiercią jak Stanisław święty,

Na Skałce w kościele przy Mszy świętej ścięty.

Modły przebłagalne przyjmij o tym, Panie,

Które Ci zanosim o Twe zmiłowanie.

Za zniewagę Boga od człeka grzesznego,

Który się dopuścił czynu tak strasznego.

Dokonał idei ludu bezbożnego –

Zapłatę otrzyma z sądu najwyższego.

Rachunek zdać musi z włodarstwa swojego,

Gdy stanie na sądzie Boga Najwyższego.


Niewiara, bezbożność – jego godło było

I to do więzienia dziś go wprowadziło.

Żyjąc po Bożemu, wiedzieć to potrzeba,

Że wiara człowieka prowadzi do nieba.

Szczęśliwy ten człowiek, szczęśliwego rodu,

Który swoim życiem służy Panu Bogu.

Żyjmy wszyscy w zgodzie, choć dzieci Adama,

To będzie zapłata nam od Boga dana.

Błogosławił będzie żyjącym na ziemi,

Po śmierci umieści razem ze świętemi.

Daj, Panie, ludowi łaską poznać wiarę,

Za bezbożne czyny oddal od nas karę.

Nie wypuść człowieka ze swojej opieki

Teraz na tej ziemi, a później na wieki.





Jeszcze o ostatecznym rozwiązaniu kwestii niemieckiej

  Nie mam naprawdę pojęcia, ile przez te wszystkie lata jak prowadzę ten blog, zamieściłem tu tekstów na wszystkie możliwe tematy, ale musi...