piątek, 11 marca 2016

Maciej Stuhr aplikuje o pracę w klubie "Roxane".

Polecam wszystkim najnowszy numer „Warszawskiej Gazety”, a w nim mój najnowszy felieton. Tym razem o Macieju Szczurze.

Jakiś czas temu, wypowiadając się na temat uprawianej przez siebie sztuki komediowej, aktor Cezary Pazura stwierdził, że jemu, jako wybitnemu komikowi, jest niezwykle trudno realizować się artystycznie, ponieważ miejscowa kultura zakazuje używania publicznie wyrazów uznawanych za nieprzyzwoite. Konkretnie, chodziło Pazurze o to, że on ma w głowie całą kupę niezwykle śmiesznych skeczy, jednak ponieważ nie wolno mu używać słów takich jak „kurwa”, „chuj”, czy „pierdolić”, jest jak jest. A jest tak, bo Polska to właśnie taki kraj, gdzie wszyscy na samą myśl, że artysta podczas swojego komediowego popisu miałby rzucić parę wesołych bluzgów, kładą uszy po sobie i patrzą, co powie tak zwane społeczeństwo. W efekcie, prawdziwa sztuka musi się rodzić w niepotrzebnych i ciężkich bólach, no i mamy tę naszą mizerię.
Ktoś się zapyta, co Pazurze strzeliło do głowy, by opowiadać takie dyrdymały? Otóż wbrew pozorom, za tą myślą stoi głęboki sens. Rzecz bowiem w tym, że Pazura naoglądał się w życiu całej kupy amerykańskich standupów i słysząc te wszystkie „faki”, „kanty”, czy „szity”, śmiał się do rozpuku razem z amerykańską widownią, a gdy wrócił do Polski i chciał tak samo, to mu cenzura obyczajowa nie pozwoliła na choćby jedną skromną „pizdę”, no i okazało się, że śmieje się już tylko on. I taki to problem, takie zmartwienie.
Od czasu owego wystąpienia minęło już trochę czasu i kiedy wydawało się, że już nikt nam nie będzie próbował organizować rozrywki na wspomnianym poziomie, pojawił się kolejny znany aktor, Maciej Stuhr, i pokazał, że nawet bez brzydkich słów, można być jak Amerykanie. Wystarczy obejrzeć sobie galę wręczenia Oscarów, zobaczyć, jak to za oceanem robią Chris Rock, czy Ellen Degeneres, wylewając ów „outrage” wszystkimi szczelinami i nikt się nie obraża. Kiedy więc zaproponowano mu poprowadzenie tu u nas czegoś podobnego, obejrzał Stuhr jeden czy drugi z tamtych występów, podrapał się po łbie, pomyślał, co by tu takiego powiedzieć, żeby było i na czasie i „outrageous”, dla dodania sobie animuszu obejrzał „Szkło Kontaktowe”, no i numer miał gotowy. Wylazł następnie na scenę i wyszydził kolejno: prezydenta Dudę, Żołnierzy Wyklętych, a na koniec ofiary Katastrofy Smoleńskiej, a zgromadzona publiczność ryknęła śmiechem.
Część z nas, komentując ów szczególny incydent, sugeruje, że Stuhr to idiota, któremu ani do głowy nie przyjdzie, że gdyby Rock, czy Degeneres choć jednym słowem pozwolili sobie na kpiny z ofiar 9/11, czy z ofiary amerykańskich żołnierzy w Normandii, czy w Pearl Harbour, w jednej sekundzie staliby się nikim. I to jest oczywiście prawda. Ja jednak myślę sobie inaczej. Otóż, jeśli nasi najwybitniejsi artyści uważają, że najlepsze scenariusze do ich występów będą pisać widzowie „Szkła Kontaktowego”, to znaczy, że oni najzwyczajniej w świecie zwariowali i dziś nadają się już tylko do mycia kibli w sex kabinach.

Przypominam, że moje książki można kupować na stronie www.coryllus.pl, lub po prostu klikać w okładki na blogu. Siedmiokilogramowy liść niestety jest już wyczerpany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...